NIEDOCENIONE cz. 1

Nie dziwota, że z setek, a nawet tysięcy komiksów wydawanych na świecie, wiele tytułów zasługujących na uwagę przepada w natłoku. Inne, wręcz przeciwnie, zostają zauważone i podlegają zmasowanej krytyce, choć wcale nie są gorsze od projektów stawianych na piedestale. Poniższy tekst poświęcony jest właśnie komiksom niedocenianym tak, jak na to zasługują, lub w ogóle, a także tym, które z bliżej niesprecyzowanych powodów były mieszane z błotem. Komiksom, o których napisano zdecydowanie za mało dobrych słów.

Conan / Conan the Cimmerian

niedocenione conan
Dla tych polskich miłośników fantasy, którzy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych uzupełniali zbiór książek egzemplarzami ze stoisk ulicznych spekulantów, Conan zawsze pozostanie postacią legendarną. W tych dziwnych czasach polskie wydawnictwa, o których dziś nie pamięta już prawie nikt, wydawały na wyścigi zbiorki z opowiadaniami Howarda, a młodzi czytelnicy, którym nie wystarczały trzy kultowe tomiki „Alfy”, wypatrywali na stolikach nie tylko „Thorgala” z Orbity. Sentyment do postaci pozostał – przynajmniej piszącemu te słowa. Stąd i radość, gdy Dark Horse Comics przejęło prawa do komiksowego Conana, odziedziczając kultowego bohatera po wydawnictwie Marvel.

Pisanie nowych przygód barbarzyńcy z Cimmerii przypadło Kurtowi Busiekowi, który z powierzonym zadaniem radził sobie to lepiej, to gorzej. Amerykański scenarzysta prowadził zdecydowanie zbyt przeładowaną tekstem narrację, w związku z czym pisana przez niego seria nie wyróżniała się zbytnio na tle oldschoolowych przygód Conana z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wszystko zmieniło się najpierw za sprawą legendarnego Mike’a Mignoli, a następnie Timothy’ego Trumana i Tomasa Giorello. Pierwszy zaadaptował na potrzeby serii niedokończone przez Roberta E. Howarda opowiadanie „The Hall of the Dead”. Po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z mistrzów komiksowej narracji, przedkładając warstwę plastyczną nad niezdrową (w przypadku komiksu) fascynację słowem. Nie dość, że stworzył jedną z najlepszych adaptacji Howardowskiej prozy, to jeszcze wrzucił tam tyle mignolowych smaczków, ile tylko można – na czele z umiłowaniem ruin i cmentarnych scenerii oraz bliżej niesprecyzowaną w swej genezie żabofobią. Całość narysowana przez Cary’ego Norda dała efekt mile łechtający niezbadane przez psychiatrów zakamarki umysłu miłośnika fantasy i horroru. Zresztą Nord jako główny (choć nie jedyny) rysownik serii to kolejny powód, dla którego warto się z nią zapoznać; co prawda do heroic fantasy jego fantastycznie ekspresyjna, ale niezbyt szczegółowa kreska może nie do końca pasuje, jako że sprawia trochę zbyt landrynkowe wrażenie – niemniej nie można odmówić mu znakomitego warsztatu i kwalifikacji jako pierwszoligowca. Nord to także pierwszy rysownik, pod którego ołówek trafiły historie Timothy’ego Trumana (nota bene również komiksowego ilustratora).

To właśnie dzięki Trumanowi darkhorse’owy „Conan” przeskoczył z ligi dobrych komiksów do dzieł wybitnych. Po pierwsze: dzięki nieprzegadanej narracji, po drugie: dzięki niesamowitym pomysłom Trumana i kultywowanym przez niego miksowaniem tradycyjnych opowieści o cymmeryjskim barbarzyńcy z motywami zaczerpniętymi wprost z twórczości H.P. Lovecrafta (którą zresztą zafascynowany był również Robert E. Howard). Ale i tak stawkę podbiło odejście Norda i przejęcie plastycznej strony serii przez Tomasa Giorello. Argentyńczyk na swoich planszach stworzył świat ponury i okrutny, a jednocześnie przekonujący realizmem wizji. To, co Howard zaledwie sygnalizował w swoich opowiadaniach, argentyński rysownik przywołał na papier, stosując niesamowicie szczegółową kreskę. Na planszach Giorello nie ma plastycznych potknięć, zakłóconej perspektywy czy nieumiejętnie przedstawionej anatomii bohaterów; są za to perfekcyjnie narysowane pierwsze, drugie, a nawet trzecie plany; architektura i widoki świata ery hyboryjskiej olśniewają, kobiety są piękne, a potwory straszne, czyli jest dokładnie tak, jak powinno być w heroic fantasy.

Truman z wyczuciem przerzucał się pomiędzy adaptacjami prozy Howarda i oryginalnymi opowieściami o młodości Conana. Robiąc swoje, zawsze jednak pozostawał w klimacie twórczości „ojca” postaci. Autorskie opowieści Trumana w pełni komponują się z legendą bohatera tworzoną latami przez wielu pisarzy i scenarzystów. Mało tego, cymmeryjski barbarzyńca w wersji komiksowej jawi się jako inteligentny gracz, któremu daleko do wizerunku przygłupiego osiłka. Przede wszystkim jednak urzeka wizja świata; pozostałości po wielkich cywilizacjach, które upadły – to, co poznaje młody Conan, to społeczeństwa w rozkładzie, wegetujące na ziemiach najeżonych niebezpieczeństwami generowanymi zarówno przez ludzi, jak i przez wrogą naturę oraz nadnaturalne siły zmierzające do zniszczenia ostatków ładu i pogrążenia wszystkiego w chaosie. To świat wychodzący poza schematy fantasy, w którym charakterystyczne dla gatunku motywy Truman miesza z estetyką opowieści grozy. To nie RPG-owa, tekturowa scenografia (co często zarzucano prozie Howarda), ale zdecydowanie coś więcej; kreacja na miarę Tolkienowskiego Śródziemia – może nie tak drobiazgowa i naukowa, ale stworzona z podobnym umiłowaniem i tak samo, jeśli nie bardziej, oryginalna.

Serię „Conan” zakończono na pięćdziesiątym zeszycie, a następnie rozpoczęto opowieść o następnym etapie życia barbarzyńcy, otwierając w tym celu miesięcznik „Conan the Cimmerian”. W tworzeniu drugiej serii uczestniczył legendarny Richard Corben – co (jak zapewne się domyślacie) tylko podbiło stawkę. Serię zamknięto po wydaniu dwudziestu pięciu zeszytów, a spółka Truman/Giorello zajęła się wyłącznie tworzeniem adaptacji opowiadań (a także jedynej powieści) Howarda. I nadal wychodzi im to w absolutnie doskonały sposób. Przekonajcie się, nie tylko z sentymentu.

Incredible Hulk

niedocenione 3Rok 2001 to początek najlepszego okresu w historii wydawnictwa Marvel Comics; okresu, w którym decyzyjni i redaktorzy postawili przede wszystkim na jakość prezentowanych opowieści, nie zapominając przy okazji o plastycznych fajerwerkach. Zerwano z przegadanymi historiami pisanymi metodą Stana Lee, zaczęto przywiązywać uwagę do dialogów i tematyki, poszerzając ją poza granice zwykłego łubu-dubu. Na takim też gruncie w Marvelu pojawił się pisarz i scenarzysta Bruce Jones, któremu powierzono poprowadzenie przygód Hulka. Jones, twórca horrorów, poszedł w kierunku dość nietypowym dla postaci zielonoskórego giganta. Punkt wyjścia może i tradycyjny: otóż doktor Bruce Banner, oskarżony o spowodowanie jako Hulk śmierci chłopca, znów musi uciekać, znów staje się wrogiem publicznym numer jeden. I jak zwykle dobry doktor musi radzić sobie ze swoim przerażającym alter ego, do tego podróżując przez Amerykę, sprawiającą wrażenie jakby cała znajdowała się w Strefie Mroku. Śladem Bannera, okazjonalnie zmuszanego do „uwolnienia” Hulka, podążają agenci organizacji nadzorowanej przez tajemniczego i nieuznającego porażek podwładnych człowieka. Jakby tego było mało, doktor spotyka w czasie swojej tułaczki kilka bardzo ważnych postaci ze swojej traumatycznej przeszłości, zarówno bliskich, jak i tych spod szyldu „creepy”.

Jones pisał przygody przez klika lat, a jego opowieści zostały zawarte w zeszytach 34-76, zebranych następnie w 8 trade paperbackach. Całość została narysowana przez kilku z najlepszych fachmanów w amerykańskim biznesie, czyli Johna Romitę Jr, Dougie’ego Braithwaite’a, Mike’a Deodato Jr; ale najlepszą robotę w tej dziedzinie wykonali genialni: Leandro Fernandez i Stuart Immonen. Ich plansze to prawdziwe majstersztyki, różne stylistycznie, ale graficznie piękne, z charakterystyczną manierą nie do podrobienia.

Jones skonstruował znakomitą intrygę, w kolejnych odsłonach pozwalając czytelnikowi na łączenie elementów układanki. Kilkuzeszytowe (z pozoru odrębne, a jednak składające się w większą całość) historie to całkiem wiarygodne charakterologicznie wizerunki zarówno Bannera, jak i innych przewijających się postaci, tak pozytywnych, jak i czarnych charakterów. Nikt wcześniej (włącznie z Peterem Davidem – „hulkowym” ojcem chrzestnym) tak świetnie i złowieszczo nie poprowadził postaci Abomination i Absorbing Mana. Choćby za to wysiłki amerykańskiego pisarza zasłużyły na miejsce w historii komiksu.

Bruce Jones jest jednym z najbardziej niedocenianych komiksowych scenarzystów amerykańskich. Pisywał mocne, niebanalne historie, tworzył „krwiste” postaci, dobre dialogi i potrafił zaskoczyć. Napisał dla Marvela i DC kilkanaście dobrych komiksów. Niestety cień na jego karierę rzuciła prowadzona przez niego seria „Nightwing” i fabularna wolta, którą wykonał na jej potrzeby. Nie wiadomo jednak, czy nie był to zabieg narzucony przez redaktorów, niejasne jest też, w jakim stopniu pisarz był za niego odpowiedzialny – jak dzisiaj, tak i wtedy, aby przetrwać w DC Comics kierowanym przez Dana Didio, trzeba było wykonywać rozkazy. A to nie zawsze popłaca. Niestety Jones jest tego niefortunnym przykładem, albowiem póki co zniknął z komiksowego firmanentu.

Jednakże „Hulk” Bruce’a Jonesa jest komiksem bardzo dobrym. To opowieść o wędrówce i udziale w drobiazgowo zaplanowanej i poprowadzonej potyczce na śmierć i życie, w której ktoś z bohaterem postanowił się zmierzyć. To także opowieść o poszukiwaniu samego siebie, bo nie ma w świecie Marvela postaci tak umęczonej (może z wyjątkiem Daredevila), jak właśnie nieszczęsny Banner.

Aby nie psuć zabawy, nie można zdradzić, ani tego, kto manipulował wydarzeniami, ani ostatecznej konkluzji. Nie o to jednak chodzi, jak mówią słowa popularnej piosenki, aby złapać króliczka, ale by gonić go. Bo i właśnie z tej gonitwy jest w tym przypadku najwięcej zabawy; zabawy przekornej, nasączonej klimatem spisku i paranoi oraz całkiem niemałą (jak na przygody Hulka nietypową) dawką horroru. I choć wszystko pozornie się wyjaśnia, happy endu nie ma, a po zakończeniu „runu” Jonesa pozostaje wrażenie, że zielony nie do końca jest kolorem nadziei; na pewno nie jest nim dla doktora Bruce’a Bannera.

Batman: Dumpster Killer (Starlin)

niecodcenione batmanLata osiemdziesiąte to nie tylko festiwal naramiennych poduszek w marynarkach, specyficznego popu i fenomenu serialu „Miami Vice”. W świecie komiksu ten okres to czas stopniowego przekształcania opowieści rysunkowych z medium dla dzieci i młodzieży w produkt dla dorosłego czytelnika. Jim Starlin i stworzone przez niego historie o Batmanie to symbol tego, że tzw. eighties oznaczały coś więcej niż rządy inhalujących kokainę yuppies. Od początku dało się dostrzec, że Starlin nie jest zainteresowany pisywaniem schematycznych historii superbohaterskich, w których Człowiek-Nietoperz pokonuje po raz kolejny tych samych przeciwników. Amerykanin charakteryzujący się wrażliwością podobną do Franka Millera czy Alana Granta postawił sobie za cel wykorzystanie konwencji komiksu o Mrocznym Rycerzu do opowiadania o współczesnej mu Ameryce, a także o ludziach, nie tylko tych zamaskowanych.

Podobnie jak w innych zjawiskach popkulturowych, na czele z kultowym i campowym jednocześnie serialem „Miami Vice”, tak i w „Batmanie” Starlina łatwo można było odnaleźć komentarze do ówczesnej sytuacji socjopolitycznej USA. W „Miami Vice”, pomimo absurdalnego wręcz zmarginalizowania wszelakich procedur policyjnych i kolorowego sztafażu, widz dostrzegał drugie dno – demonstrację amerykańskich lęków. Zagrożenie ekspansją komunizmu w Ameryce Południowej, a jednocześnie brudne zagrywki CIA; walka z mnożącymi się jak robactwo handlarzami narkotyków z jednej strony, a z drugiej konkluzja, że to przecież popyt rodzi podaż. Do tego bieda, bezdomni, seryjni mordercy i korporacje w rzeczywistości rządzące państwem. Z pozoru powierzchowne „Miami Vice” fenomenalnie pokazywało, że z tym cudownym krajem wolności coś było (i jest nadal) nie tak. W podobny sposób o Ameryce opowiadał Jim Starlin.

Co prawda w przypadku Batmana za najbardziej znane dokonania Starlina uważane są napisane przez niego historie: „A Death in the Family” i „The Cult”, ale prawdziwym opus magnum scenarzysty pozostaje historia „Dumpster Killers” (tytuł umowny), opublikowana w ramach serii „Batman” w zeszytach 414, 421 i 422. To absolutnie wybitny thriller, który pomimo upływu lat nie tylko się nie zestarzał, ale też trudno (nawet dziś) znaleźć dla niego opowieść jakościowo konkurencyjną w kategorii, w której można by go zaszufladkować. Paradoksalnie, pomimo gwałtownych zmian medium i przyzwolenia w ostatnich latach na pokazywanie w komiksach aktów przemocy osiągających często najwyższe rejestry absurdu, to właśnie „Dumpster Killers” – produkt lat osiemdziesiątych – emocjonalnie posyła czytelnika na deski. Dlaczego tak się dzieje? Pomysł jest z pozoru prosty – Bruce Wayne usiłuje schwytać seryjnego mordercę porzucającego zwłoki kobiet w śmietnikach; sprawa ma charakter osobisty – jedną z zamordowanych okazuje się bowiem jego dawna przyjaciółka. Szybko okazuje się, że bynajmniej nie będzie to proste śledztwo w karierze Nietoperza – nie tylko dlatego, że psychopatów jest dwóch. a jeden z nich jest nadzwyczaj przebiegły, ale i z powodu wadliwego systemu sądowniczego.

Starlin potrafi zaszokować i wcale nie potrzebuje do tego scen pełnych brutalności – wystarczy pełne napięcia ukazywanie efektów działania morderców. Nie ma epatowania wymyślnymi zabójstwami, kadry nie ociekają krwią, za to jest nastrój. Przygnębiający i mroczny. Czytając te zeszyty, nie sposób przejść obojętnie nad losem ofiar psychopatów. Amerykańskiemu scenarzyście udaje się niełatwa sztuczka – sprawia, że historia wychodzi daleko poza standardy komiksu o Batmanie. Dorzućmy błyskotliwe poprowadzenie rysowników (kadrowanie to majstersztyk), zwroty akcji (choćby wątek z bezdomnym) i otrzymujemy jedną z najlepszych opowieści w historii postaci, a jednocześnie jeden z najbardziej niedocenionych komiksów wszech czasów. Dowód na to, że przygody Mrocznego Rycerza niekoniecznie musiały być skierowane do dzieci i młodzieży.

Starlin to jeden z niewielu scenarzystów z lat osiemdziesiątych, który nie przedkładał słów na obraz. Jego komiksy nie są przegadane, przeciwnie – kiedy wymaga tego opowieść, czytelnik nie śledzi bzdurnych dialogów czy zbędnej relacji narratora. Jeśli wspomnimy na świetne kadrowanie, które narzucał rysownikom w pisanych dla nich scenariuszach, jasne staje się, że wyprzedził on swoją epokę i jest niewątpliwie rzemieślnikiem najwyższej klasy.

Pomimo upływu lat i wydawania przez DC Comics przeróżnych ekskluzywnych kolekcji często bardzo słabych komiksów, „Dumpster Killers” nie doczekał się wydania zbiorczego. A jednak te przeciętnie wydrukowane (na słabym, blaknącym papierze) zeszyty to już kamienie milowe komiksu… i to nie tylko amerykańskiego.

Łukasz Chmielewski