|
|
Ameryka inaczej
W dziale "Ameryka inaczej" raczej nie zawita mainstream, superherosi
czy nawet Vertigo, a znajdą się komiksy, o których istnienie komiksowej Ameryki
zajadli frankofile nawet nie podejrzewają. Nazwijmy je dla tych co maja potrzebę
szufladkowania informacji - komiksy niszowe.
Mam szczerą nadzieję, że może wydawcy zerkną przychylnym okiem na te komiksy,
których wielu czytelnikom brak w Polsce, a wielu więcej nawet nie wie, że im
ich brak.
"Brooklyn Dreams"
scen. J.M. DeMatteis, rys. Glenn Barr, Paradox Press,
kwiecień 2003, 384 str., oprawa miękka, 12,95$
"Lies more accurate than truth"
W opowieściach choć po części autobiograficznych, zawsze wydaje się być coś
magicznego - może dlatego, że czytelnik ma świadomość, że jego życie mogłoby
być takie, jak w czytanej opowieści właśnie? A magiczna aura to możliwość oglądania
tego alternatywnego życia zupełnie bezpiecznie i anonimowo, bez uwikłania w
nie, ale i bez gwarancji, że nasz los nie będzie właśnie taki, czy choćby podobny.
Brooklyn Dreams to opowieść o dorastaniu na Brooklynie w czasach kiedy hipisi
nie byli tylko mniej, czy bardziej prawdziwą legendą, nie było internetu
i wielu
innych nowoczesności, ale w sumie było jednak tak samo, jak dziś. DeMatteis
uczynił narratora integralną postacią komiksu, to on spina swoim komentarzem
fabularną całość, to on opowiada o swoim dojrzewaniu na Brooklynie i nie
ukrywa,
że opowiada swoją wersję prawdziwej historii, bo ta wydaje mu się bardziej
od prawdziwej prawdziwa.
Zarówno rodzina, jak i rozwój ideowy głównego bohatera (17-letni Vincent
Carl Santini), jak też zwykłe życiowe przypadki, to prócz narratora i jego
alter
ego główni bohaterowie. Matka Żydówka, ojciec Włoch, Brooklyn, czasy hipisów,
narkotyki, literatura, szkoła, kumple. Chyba brakuje tylko dziewczyn i strzelanin,
ale to nie o tym komiks. Niemal 400 stron i nie ma nudy, życie przeplatane
nutką
filozofowania o życiu właśnie, sporo humoru i egzystencjalnej pustki.
Czarno białe rysunki Glenna Barra, który zastosował prócz klasycznej kreski
także techniki malarskie, ale nie jednocześnie a zamiennie, wplatając jedne
i drugie w komiks; oscylują wokół realistycznej kreski czasem nieco karykaturalnej.
Glenn Barr rysuje świetnie, oddaje fabułę - tam gdzie jest potrzebny humor tam
widać humor, tam gdzie powinna być melancholia, czy oczywistość egzystencji
- tam jest realnie.
Brooklyn Dreams ma sporo wspólnego z Brooklyn Boogie czy Dymem - klimaty,
miejsce, egzystencjalizm, niewysłowiona ulotność tego co definiuje egzystencję
- czasu, ludzi i miejsc - choć BD to zupełnie inna niż te filmowe, historia.
Bardzo dobry komiks, nie wybitny, ale bardzo dobry.
Paradox Press (część DC Comics) wznowił dzieło DeMateissa zbierając cztery
części z 1995 r. w całość, w nietypowym formacie przypominającym grubą książkę.
DeMatteis
uważa BD za swoje najważniejsze dzieło i zachwycił się wznowieniem; nic dziwnego,
bo włożył wiele serca w swoją opowieść i nawet jeśli kłamał to i tak opowiadał
prawdę.
Wyimki z tylnej okładki, co by angielski poćwiczyć:
"Remember when you were little, and bedroom shadows loomed like monsters,
and you thought that your parents weren't your parents at all?
Remember when you hated school, hated your parents, hated everything
except stray dogs, illicit substances, and the Beatles?
Remember when? Vincent Carl Santini does... or at least he thinks he does.
And now he's ready to spill the story of his checkered past - a story that embraces
life, death, and everything in between - exactly the way he wants to remember
it."
"Where Hats Go"
scen. i rys. Kurt Wolfgang, Bertrand Island Press, lipiec
2001, 144 strony, okładka miękka, format 4 x 5,75", 8,00$
Niezwykle ujmująca ciepłem i humanizmem historia, oczywiście miłosna. Pozbawiona
słów, ale nie pozbawiona przesłania - bądź dobry i kochaj. Mógłbym opisać fabułę - świat pełen nieśmiałości i małych wzruszeń, drobnych
reminiscencji, i bicia płochych serc, świat wielu nieopisanych subtelności
ludzkiej
egzystencji - ale nie śmiem nikomu psuć spotkania z tym uroczym tomikiem,
ani nie jestem w stanie oddać jego czaru słowami. Nie sposób opisać jak Wolfgang
przedstawia swoich bohaterów podczas poszukiwania i wydobywania drobniaków
z
kieszeni na butelkę Coli - to wręcz brzmi głupio kreślone słowami, a kreślone
przez Wolfganga obrazami wygląda magicznie, rozwesela urokiem prostej czynności
pełnej zgrabnego wyrazu i pomysłowego rysunku. Takich chwil w komiksie jest
wiele, i nie ma ani jednego słowa. Recenzja ma swe reguły i nie uczynię z
niej
formy literackiego opowiadania o uczuciach i ścieżkach ludzkiego losu. Wybaczcie.
Niech to spróbują uczynić choć w nikłym ułamku zamieszczone tutaj plansze
z
komiksu.
Strona edytorska zasługuje na szczególna uwagę.
Format - ten komiks jest wielkości kieszonkowego kalendarzyka, albo małego
notesiku, wydaje się, że treść określa tu formę - czarująca historia do noszenia
na sercu
albo trzymania pod małą poduszeczką do snu. :)
Okładka - pozbawiona tytułu i czegokolwiek co go identyfikuje, a do tego dopiero
po dokładnym przyjrzeniu się widać, że przedstawia miejskie domki, miasto.
Papier i kolory - kartki są jednorodnie lekko pożółkłe, a sama kreska ma
kolor brązowy.
Wszystkie te zabiegi czynią ten komiks wyjątkowym, jest bardzo "cute"
i pasuje to i do historii i do rysunków. Świetna robota.
Kurt Wolfgang otrzymał za Where Hats Go nagrode Xeric Foundation i mam nadzieję,
że za te pieniądze zrealizuje swój kolejny
projekt.
A gdzie kapelusze zmierzają? Cóż, a my gdzie zmierzamy?
Adam "mykupyku" Gawęda
|
|
|