Bez zakończenia

Nie lubię podsumowań. Sugerują one, że dobrnęliśmy do końca pewnego etapu i grzebiąc w przeszłości, próbujemy na wyrost wycenić własną przyszłość. Tymczasem dla mnie najistotniejsze jest utrzymanie "płynności" w życiu. Nie skupiam się na kolejnych finiszach, które zamykają jedne drzwi, otwierając jednocześnie nowe, wolę więc myśleć, że choć poproszono mnie o napisanie krótkiego podsumowania dorobku TM-Semic, a tym samym w pewnej części i mojego własnego, nie jest to pożegnanie z przeszłością, lecz jej ciągłość bez definitywnego zakończenia.

Nie trudno się domyśleć, co było moim największym marzeniem, kiedy po raz pierwszy przekraczałem próg podstawówki, a okres dojrzewania był dla mnie prawie tak odległy, jak teraz naprawa polskiej gospodarki - chciałem robić komiksy. Dla zainteresowanych: na drugim miejscu plasował się miecz świetlny Luke'a Skywalkera, i to prawdziwy, nie zaś jakaś tam podróbka z bazaru za rogiem lub nawet ze sklepu z zabawkami tuż za żelazną kurtyną, a niedaleko za nim - zdolność latania, bo dzięki niej mógłbym mieć znacznie większe szanse na złojenie skóry podwórkowym czarnym charakterom z wyższej klasy, którzy nie wiadomo dlaczego upatrzyli sobie właśnie mnie jako główną ofiarę swoich nieludzkich tortur. Ewentualnie dopuszczałem możliwość zadowolenia się mocą niewidzialności. Oczywiście wszystkie te trzy życzenia wydawały się poza zasięgiem pstrokato ubranego brzdąca pogrążonego w książkach, serialach telewizyjnych i, jakże inaczej, komiksach, które jego ojciec przywoził ze swoich wojaży po Europie. Przynajmniej do czasu (tym, którzy zastanawiają się, co mogło spełnić się w pierwszej kolejności nie muszę chyba przypominać, że miecze świetlne tak naprawdę nie istnieją, a sztuka latania bez wspomagania ze strony dodatkowego i dość drogiego ekwipunku jest chwilową mrzonką wariatów o tendencjach samobójczych).

Historia mojej inicjacji w TM-Semic jest dość przydługa i obfituje w wiele trudnych do uwierzenia przypadków. Niemniej jednak miała miejsce i być może kiedyś ją opowiem. Póki co znają ją nieliczni i będę wdzięczny, jeśli zachowają ją na razie dla siebie. Tobie wystarczy wiedzieć, że właśnie rozpoczynała się ostatnia dekada poprzedniego stulecia, a ja, siedząc w dziewiczej jeszcze redakcji nowego wydawnictwa komiksowego, otoczony półkami z setkami kolorowych zeszytów, uśmiechałem się do losu z wdzięcznością, wiedząc już z całą pewnością, że niektóre marzenia jednak się spełniają (no bo umówmy się - miecze świetlne? Nie w tej rzeczywistości!).

Dla wydawnictwa, które postanowiło przenieść na polski grunt zachodnie komiksy o super-bohaterach lata dziewięćdziesiąte okazały się prawdziwym rajem. Wielki głód nowych wrażeń - bez wątpienia wynik czterdziestoletniej pop-kulturowej ciszy - pozwolił na szybki rozruch komiksowych trybików. Poniekąd nikła świadomość takich postaci jak Batman, Superman i Spider-Man nie stanowiła przeszkody, gdyż dla wielu kolorowy świat nowej przygody był jak narkotyk. Liczyło się tylko jedno - im więcej, tym lepiej. Czytelników przybywało, sprzedaż rosła, a ja miałem coraz więcej roboty. TM-Semic zawładnął komiksowym rynkiem w Polsce, i przez długi okres nie liczył się z nikim i z niczym. Nie było niespodzianką, że to właśnie eteryczne wręcz samozadowolenie z lekkim powiewem arogancji stały się najważniejszym powodem upadku wydawnictwa, choć oczywiście nie jedynym.

Reszta historii jest, cóż, historią. Kiedy pierwsze tytuły zaczęły znikać z półek, stało się jasne, że czytelników znudziły niekończące się historie super-bohaterów i wciąż niezadowalająca jakość zeszytów. Niestety sygnały ostrzegawcze nie zostały odpowiednio zrozumiane, co więcej - ignorowane do samego końca - i nie trzeba było długo czekać, by z potężnej oferty Semica na rynku pozostały niedobitki na skraju wyczerpania. Ostatnie numery Lobo, Alienów i Predatorów ostatecznie pokazały, jak nie powinno robić się komiksów, a wejście do gry Egmontu i innych całkowicie zepchnęło dawniej prężne wydawnictwo w zapomnienie. Nawet zmiana nazwy firmy, próba zerwania z przeszłością za pomocą całkowicie nowych tytułów i w końcu zadbanie o lepszą jakość zeszytów, której wreszcie nie można było się powstydzić, nie były w stanie przywrócić utraconej pozycji. Choć zamierzenia były chwalebne, szybko okazało się, że bez długofalowego planu, cierpliwości i odpowiednich środków finansowych wojna o miejsce na znacznie bardziej wymagającym i coraz ciaśniejszym rynku jest z góry przegrana. Dziś nie pozostało nic do dodania jak tylko: TM-Semic / Fun Media - R.I.P. 2003.

Podobno mężczyznę ocenia się nie na podstawie tego, jak zaczyna, ale jak kończy. W naszym przypadku ani jedno, ani drugie nie było ważne. Liczył się przede wszystkim środek. I bez względu na to, jakie prawa biznesu rządziły wydawnictwem, pod względem merytorycznym udało nam się osiągnąć wiele. Od razu nasuwają mi się na myśl: "Batman / Judge Dredd", "Weapon X", "Daredevil: The Man Without Fear", nie wspominając o kilku doskonałych zeszytach "Batmana" Mignolii i "The Amazing Spider-Mana" DeMatteisa i Buscemy. Sądzę, że lista dobrych tytułów jest dość długa i z pewnością stanowi dużą część spisu lektur obowiązkowych dla szanującego swoje zainteresowania miłośnika sztuki obrazkowej, nie tylko tej zza oceanu. Oczywiście jakkolwiek staraliśmy się przeszczepić na nasz grunt to, co najlepsze w pieszczotliwie nazwanym przez nas gatunku "Super-Hero U.S.A.", przyznajemy się również do sięgania po pozycje, których istnienie natychmiast powinno wymazać się z pamięci. Cóż, staraliśmy się być wszechstronni i ukazać pełne spektrum amerykańskiego komiksu super-bohaterskiego tamtych czasów. Zresztą nigdy tego nie ukrywaliśmy przed czytelnikiem, często wspominając na stronach klubowych, że nasze pozycje kierujemy również do tych, którzy nie wymagają od zeszytów więcej niż tylko rozrywki w najczystszej postaci (czytaj: nawalanki, nawalanki i, jakżeby inaczej - ewentualnie dodatkowej nawalanki).

A propos stron klubowych - jednym z głównych powodów, który ostatecznie przekonał mnie do współpracy nad merytoryczną stroną nowych planów podboju wydawnictwa TM-Semica, vel Fun Media, była z pewnością możliwość ponownego naskrobania kilku słów do starych znajomych. Strony klubowe zawsze były doskonałym narzędziem komunikacji z czytelnikiem, który, mam nadzieję, mógł w ten sposób nawiązać osobistą więź z wydawnictwem i osobami tam pracującymi. Zadaniem Marvel Arka było stać się kolegą, który doskonale rozumiał objawy komiksowej manii, i z którym łatwo było się identyfikować. A to w sumie nie było takie trudne, gdyż tak naprawdę wszyscy byliśmy w podobnym wieku - młodzieniaszkowie u progu dorosłości. Nic zatem chyba dziwnego, że ponad tysiąc klubowych stron, kilkaset żartów i kilkadziesiąt alter ego później odczuwałem niemały żal z powodu nieuchronnego końca. Nic też dziwnego, że chciałem choć na chwilę do tego wszystkiego wrócić.

W moim krótkotrwałym powrocie na strony klubowe na początku tego roku niemałą rolę odegrała też wiara, że komiksom o super-bohaterach należy się jeszcze jedna szansa. Doskonale wiedziałem, że amerykański rynek komiksowy wykonał w ostatnich latach kilka niezwykłych kroków milowych i marzyło mi się ponowne obudzenie w czytelnikach miłości do kolorowych peleryn. Pragnąłem dostarczyć dowodów, że i super-herosi mogą wznieść się na wyżyny, kiedy ich losem pokieruje dobry scenarzysta. Wszystko to było zbyt kuszące, by odmówić, nawet jeśli kosztować to miało mnie wolny czas po pracy, którą wykonywałem od czasu rozstania się z TM-Semic.

Wielka szkoda, że wszystko zakończyło się prawie tak szybko, jak zaczęło.

Na koniec pozostał mi jedynie sentyment do tamtych czasów, pokaźna kolekcja starych, tm-semicowskich zeszytów i okazyjne żarty "kolegów w temacie" na temat wymyślnych pseudonimów z rodziny "Bat-Arków". Pozostały też, taką przynajmniej żywię nadzieję, wspomnienia czytelników, którzy śledzili losy naszego wydawnictwa przez kilka lat, miesięcy lub chociaż dni. I za to bardzo Wam dziękuję.

Do zobaczenia kiedyś i gdzieś. Jak wspomniałem na początku - to nie jest pożegnanie...

Arek Wróblewski
01.07.2003