|
|
Pomnik dla jedwabnej pończochy
|
|
|
|
Ostatnie kilkanaście lat przyniosło duży spadek popularności Człowieka
ze Stali. Na tle przemian w amerykańskim komiksie, które zaczęły następować
mniej więcej w połowie lat 80 i których apogeum przypadło na minioną
dekadę, Superman stał się w oczach czytelników raczej człowiekiem z
tektury - papierowym harcerzem w niebieskich kalesonach, którego niezniszczalność,
rycerska szlachetność i prostoduszność wypadały coraz bardziej archaicznie
wobec brutalności komiksowego świata. A jednak jego legenda, żywotność
jako symbolu amerykańskiego komiksu i wręcz całej masowej kultury nadal
mają się wyśmienicie i wieść o jego śmierci w pierwszej połowie lat
dziewięćdziesiątych wzbudziła w USA niemal panikę: jak to - ostatnia
ostoja wartości na tej planecie, jej największy i najszlachetniejszy
obrońca - martwy? Wiemy jak się to skończyło: Superman zmartwychwstał
i sprzedaje się jeszcze gorzej niż przed śmiercią, ale Amerykanie -
i w ogóle czytelnicy komiksów na całym globie, choćby nie wiem jak nie
znosili jego harcerskiej postawy - jednak cieszą się z jego odrodzenia.
Nie przyjął się też pomysł Franka Millera z "Powrotu Mrocznego Rycerza"
i "DK2" - "uczłowieczenia" Supka poprzez uczynienie go bohaterem rozdartym
po hamletowsku i nie pozbawionym wad, co przecież skądinąd stanowi o
dzisiejszym sukcesie tylu innych herosów, choćby Batmana i Spider-Mana.
Czytelnicy wolą mieć swojego Supermana moralnie czystego, ale takiego
też czytają umiarkowanie. O czym świadczy podobny paradoks?
Wydaje się, że o podskórnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie daje sama
obecność takiego mitu w kulturze, obecnie zaludnianej przez ułomnych
mrocznych mścicieli, wymierzających sprawiedliwość po swojemu i brutalnie.
Że tacy są na szczytach list popularności, nie należy się dziwić, w
końcu dzisiejszy świat także wydaje się brutalniejszy niż, na przykład,
pół wieku temu - chodzi o zwykłe społeczne zapotrzebowanie. Ale tu pojawia
się problem, bo przecież owi herosi współczesności są nam bliżsi tylko
z pozoru - w istocie często trawi ich depresja lub inna paranoja, kieruje
nimi mściwość lub nawet sadyzm, w rezultacie działają aspołecznie, izolują
się psychicznie, budzą grozę i są niepokojąco obcy zwykłym obywatelom.
W takim towarzystwie czytelnik może się poczuć nieswojo, i dlatego potrzebuje
zaplecza w postaci bohatera przyjacielskiego, moralnie i fizycznie niezłomnego,
nie kryjącego oblicza za perwersyjną maską. Takiego jak Superman.
|
|
|
|
"Kingdom Come" Marka Waida i Alexa Rossa jest właśnie twórczą odpowiedzią
na tę potrzebę. Jest też wspaniałą artystycznie rehabilitacją etosu
Człowieka ze Stali, przekonująco skonfrontowanego ze światem owych nawiedzonych
mścicieli, wszystkich tych Mrocznych Rycerzy, Punisherów, Rorschachów,
Spawnów, Ghost Riderów i Wolverine'ów, będących obecnie ulubieńcami
publiki. Jest to "elseword" osadzony w czasie teraźniejszym, będącym
jednocześnie "nieokreśloną przyszłością" dla bohaterów uniwersum DC
- zabieg podobny do Millerowskiego z "Powrotu Mrocznego Rycerza", gdzie
stary Batman i otyła Catwoman żyli sobie we współczesnych latach 80.
Również "Kingdom Come" dzieje się mniej więcej w czasie, kiedy powstał
- są to lata 90. i na obrazkach można wychwycić wiele szczegółów odnoszących
nas do minionej dekady, na przykład plakat reklamujący debiutancką płytę
Björk na ścianie budynku i sporo innych detali. Ale na tym się kończą
podobieństwa z "Powrotem Mrocznego Rycerza", czy raczej wypadałoby powiedzieć
- podobieństwa czysto zewnętrzne - gdyż autorzy "Kingdom Come" w
równe dziesięć lat po Millerze posłużyli się przecież jego pomysłem
- nie
dla zabawy, ale by przeprowadzić kongenialną polemikę z tamtym arcydziełem.
| |
|
|
Pomimo osadzenia fabuły w konkretnym miejscu i czasie, Mark Waid
nie porusza w swoim komiksie problemów polityczno-społecznych, lecz
interesuje go wyłącznie mit super-bohatera w odniesieniu do konkretnej
epoki, a także to, jak komiksy przyczyniają się do budowania wizji świata.
Lata 90. to apogeum "mrocznego okresu" w dziejach komiksu, wiążące się
choćby z sukcesem wydawnictwa Image i "Spawna". Podobnie jak w "Powrocie"
Millera, w "Kingdom Come" starzy poczciwi bohaterowie, niechciani i
zapomniani, zniknęli z pola widzenia, opuścili Ziemię, przeszli na emeryturę.
Ale tutaj ich miejsce zajęło nowe pokolenie herosów, czy raczej antyherosów,
niby rodem z "Watchmen" lub "Authority", tyleż brutalnych, co nieodpowiedzialnych
za swoje postępowanie.
"Kingdom Come" zaczyna symboliczna scena śmierci jednego z najbardziej
zapomnianych bohaterów DC - Wesleya Doddsa, który za młodu, jako Sandman,
gromił nocami przestępców za pomocą gazu usypiającego. Tuż przed śmiercią
Dodds ma wizję apokaliptyczną, którą ostatnimi słowami dzieli się z
przyjacielem, pastorem Normanem (nie Windsorem) McCayem. McCaya fascynowała
niezwykła osobowość starego Doddsa, jego szacunek dla dokonań ludzkiego
umysłu i charakteru - a także opowieści o zapomnianych bohaterach z
lat jego młodości, "o championach w kostiumach, którzy inspirowali ludzkie
dokonania nie nadwątlając ich", w odróżnieniu od współczesnych samozwańczych
mścicieli zamieniających ulice w piekło. Po śmierci przyjaciela McCay
przeżywa kryzys jako pastor, posłusznie wypełniając jego ostatnią wolę
("Bądź moim świadkiem, czytaj Słowo Boże!") i nie bardzo rozumiejąc
w jaki sposób odnieść ją do rzeczywistości oraz fascynacji Doddsa. Apokalipsa
dokonuje się za sprawą pokolenia super-bohaterów partaczy, ale co ma
oznaczać "przyjście Królestwa"?
|
|
|
|
I oto McCay zostaje nawiedzony we śnie przez tajemniczą widmową postać
w
pelerynie, która powierza mu trudną misję pośrednika pomiędzy
ludzkością a bohaterami dnia wczorajszego. Porozrzucani po Wszechświecie
członkowie Ligi Sprawiedliwych raz jeszcze zrzeszają się by ocalić
świat, tym razem przed dzikimi swawolami swoich następców...
Centralną postacią jest oczywiście Człowiek ze Stali: podstarzały
i zgorzkniały, przez dziesięć lat ukrywa się przed światem w Bastionie
Zapomnienia, gdzie zastajemy go w roli poczciwego farmera z siwą brodą,
w spodniach-ogrodniczkach, kiedy reperuje dach i jedną ręką wstawia
traktor do garażu ("The farmer looks familiar" - woła McCay na ten widok).
W tym właśnie miejscu zaczyna się analogia z "Powrotem Mrocznego Rycerza",
który również przez dziesięć lat był nieobecny i zdążył zestarzeć się
- ale i tutaj się ona kończy. Superman nie ma obsesji powrotu - przeciwnie,
jest samą rezygnacją, i dopiero kobieca perswazja (tak jest, ze strony
Wonder Woman) sprawia, że decyduje się na ów spektakularny benefis.
A odbywa się on w sposób rzeczywiście wspaniały. Mark Waid nie modyfikuje
postaci bohatera tak jak to zrobił Miller, lecz broni odwiecznego wizerunku
Człowieka ze Stali, tego do granic szlachetnego i niezłomnego obrońcy
wartości z amerykańską flagą w tle, wzgardzonego przez dzisiejszych
czytelników. Dowodzi, że etos Supermana nie jest żadnym archaizmem,
że krzewione przez niego wartości są dziś nawet bardziej aktualne niż
kiedyś i że w krytycznym momencie nadczłowiek z "S" na kostiumie pozostaje
niezastąpiony. Faktu, że jako jedyny nie dał się dostosować do masochistycznego
"mrocznego trendu", scenarzysta nie poczytuje jako słabości, lecz przeciwnie
- jako wielką siłę Człowieka ze Stali. Natomiast Batman, który trendowi
uległ na samym początku, pozostaje postacią podejrzaną, nawet przerażającą
- jego pierwsze pojawienie się w komiksie daje pretekst dla bukolicznej
wizji. Oto Bruce Wayne, przytwierdzony do wózka inwalidzkiego, z którego
jakoby nie powstał po starciu z Bane'm, siedzi osamotniony w ruinach
swojej rezydencji i dzięki monitoringowi kontroluje Gotham City utrzymując
- z pomocą zdalnie sterowanych, gargantuicznych, nietoperzopodobnych
robotów bojowych - permanentną godzinę policyjną. Kapitalna scena; niezwykły,
prawie surrealistyczny obraz obsesji przechodzącej w wynaturzenie -
takiego wizerunku Batmana sam Miller chyba się nie spodziewał.
|
|
|
|
|
|
Tak emeryturę spędza Supek...
|
|
...a tak Batman
|
Zresztą polemika z "Powrotem Mrocznego Rycerza" odbywa się tu nie
tylko w warstwie treściowej i ideowej, nie tylko w ocenie postaci. Także
na poziomie formalnym. "Powrót" był arcydziełem awangardowej narracji;
"Kingdom Come" wypada pod tym względem niemal staroświecko,
ale ów klasycyzm jest przez autorów uprawiany celowo, bo ich komiks
to właśnie powrót
do źródła: do dawnych wartości, dawnych bohaterów, dawnych sposobów
opowiadania. Jednak lektura bynajmniej nie pozostawia wrażenia starej
ramoty, pomimo iż zarówno warstwa literacka, jak i wizualna utrzymane
są w tonie wysoce patetycznym. Ale patos tekstu szczęśliwie nie ma nic
wspólnego z dętą pompatycznością, a grafikę wykonał Alex Ross, co było
z kolei wybiegiem, by stworzyć kontrast dla nerwowych szkiców Millera
i ciągnąc dyskurs z nim dalej, w stronę ilustracji. Alex Ross jest zjawiskiem
w amerykańskim komiksie; grafikiem, który wypracował styl oparty na
paradoksach: malarski, lecz bardzo realistyczny, wyniosły, lecz spontaniczny,
wizjonerski, lecz bez przerysowań. Poza tym nie ukrywa, że super-bohaterowie
mają trykoty: kostiumy na ich ciałach fałdują i widać bez żenady, że
są zrobione z pończoch. A jednak - i tu kolejny paradoks - nie wyglądają
w tym głupio; są wyniośli i twierdzę nawet, że nigdy przedtem nie prezentowali
się równie wspaniale. Dzięki wykonaniu Rossa "Kingdom Come" przynosi
rehabilitację nie tylko poczciwych wartości z minionych dekad, ale też
poczciwego trykotu z rajstopek, który trzyma klasę nawet gdy zagina
się tu i ówdzie. Do tej pory kostiumy super-bohaterów fałdowały, owszem,
ale na filmach (komiksowym wyjątkiem jest znowu "Powrót Mrocznego Rycerza",
gdzie stary kostium Batmana wisi na nim jak worek po kartoflach). I
tak docieramy do osoby będącej duchowym patronem "Kingdom Come". Otóż
Superman Waida i Rossa posiada twarz Christophera Reeve'a. Właśnie niezapomnianemu
odtwórcy roli Supermana w kinie - "który przekonał nas, że człowiek
może latać" - autorzy dedykowali swoje dzieło, w równym stopniu podniosłe
i nostalgiczne, co pogodne i optymistyczne. Jak "Powrót Mrocznego Rycerza"
był jednym z komiksów, które zapoczątkowały "mroczną erę" w historii
opowieści obrazkowych, tak "Kingdom Come" zwiastuje być może
nawrót do ery jasnej.
Piotr "Błendny Komboj" Sawicki
Scenariusz: Mark Waid
Rysunki: Alex Ross
Wydawnictwo: DC Comics
Objętość: 232 strony
Rok wydania: 1996-97, TPB - 1998
Format: B5
Cena: $14,95
|
|
|