|
Alien vs. Pred...
tfu, dzieci, w Strefie 52
Wyobraźcie sobie magazyn,
w którym rząd (oczywiście amerykański) gromadzi swoje wszystkie supertajne,
"nieziemskie" odkrycia i eksperymenty, od Excalibura, przez uzbrojenie
Perseusza i Walkirii, po statki Obcych. Wszystkie je można znaleźć
w Strefie 52, będącej niejako "strychem" dla słynnej Strefy 51. Kiedy
już rząd dostatecznie je zbadał, zmierzył, zważył i skatalogował, trafiają
tu, by zarosnąć kurzem. Ten super-super-nowoczesny, w pełni zautomatyzowany
i skomputeryzowany, kontrolowany nawet pod względem klimatu magazyn,
umieszczony w odległym i wysoce nieprzystępnym miejscu na jeszcze bardziej
odległym i wysoce nieprzystępnym kontynencie Antarktydy, to prawdopodobnie
najgorszy i najnudniejszy możliwy przydział służby wojskowej, jaki
może się przytrafić żołnierzowi. Oczywiście, dopóki wszystko jest pod
kontrolą...
7 lipca 1947 roku, niedaleko Roswell, w stanie Nowy Meksyk (USA). Ze
statku kosmicznego wychodzą dwie małe istoty, niosąc dziwne, przypominające
lampę, mówiące po angielsku urządzenie.
- Czy wszystko jest już gotowe? Czy moje warunki zostały spełnione? Pamiętajcie,
że nie macie żadnych szans na obronę przede mną. Poprzez wasze komputery
będę rządził waszą mizerną planetą!
- Nie całkiem... Mam tu oficjalną odpowiedź prezydenta Stanów Zjednoczonych,
Harry'ego S. Trumana, na twoje żądanie naszej bezwarunkowej kapitulacji...
- odpowiada amerykański oficer wojskowy, stojący przed statkiem, po
czym... pokazuje kosmitom język!
- @&%^#*@!?&% - pyta w swym ojczystym języku jeden z kosmitów
swego towarzysza (a znaczy to mniej więcej: "Czy to jakiś rodzaj salutu?").
- Macie minutę na opuszczenie naszej planety, pozostanie oznacza waszą
śmierć. - kontynuował zdecydowanym tonem oficer. - Ale mam pytanie...
Co to do diabła jest komputer?
- Głupcy! Zapłacą za to! - odgrażała się w już odlatującym statku lampa.
- Natychmiast podłączcie mnie do jednego z ich satelitów komunikacyjnych!
- krzyknęła do swych pomagierów.
-^#&$@*!%@#?&$.
- Jak to, "nie mają żadnych satelitów"? Jak prymitywne są te małpy?
- &!@%#&$?*@#.
- Cóż, jeśli celują w nas swymi laserami, to je zniszczcie. Poza tym,
nasze pole siłowe ochroni nas przed wszelkimi laserami, jakie mogą posiadać.
- ^#*%&@#!*(#%*^@$.
- To nie są lasery? Broń konwencjonalna? Poważnie? Nasze osłony są bezsilne
wobec tak prymitywnego ataku?
BOOOOOM!!!!!
- ?^%$#%^^%@&$*#@! [Spadamy, Wasza Wielebność! Tracimy moc!]
- Teraz to już naprawdę nienawidzę ludzi! Uruchomić sys...tem bez...pie.......
- &#?$@*!&^$$%@!%^&! [Straciliśmy moc! Wasza Wielebność?
Wasza Wielebność?]
Z rozbitego statku wyciągnięto "lampę", małych kosmitów i kilka przedmiotów
nieznanego przeznaczenia. Zbadano, zmierzono, załadowano w skrzynie
i wysłano do bazy wojskowej na Antarktydzie. 50 lat później, ląduje
w niej helikopter, a wraz z nim uzupełnienie załogi bazy: kapral Monica
Lane. Z jej myśli i słów pilota można łatwo wywnioskować, że nie jest
to nazbyt interesujący przydział. Przypuszczenia te już po chwili potwierdzają
pierwsze słowa gościa czekającego na "lądowisku", witającego Monicę
jakże optymistycznym "Witaj w piekle". Po chwili Monica zapoznaje się
z ekipą i odkrywa uroki cywilnej służby wojskowej (lecz o tym nieco
później). Nie mija dzionek, a napój wylany nieumyślnie na komputer
powoduje krótką, acz gwałtowną zmianę temperatury w jednym z magazynów.
Kiedy już wszystko wraca do normy, nikt nie zauważa zniszczonej, pełnej
zielonej mazi skrzyni w jednym z magazynów, natomiast czytelnik, widząc
mechanika z niebagatelną dziurą w brzuchu i czworo czerwonych ślepi
w szybie wentylacyjnym wie, że zaczyna się dziać coś niedobrego...
Załoga walcząca o przetrwanie (i wolność ludzkiej rasy - aspiracje
"lampy" nie wygasły przez te 50 lat), używająca do tego celu
najbardziej nieprawdopodobnych narzędzi (nie zawsze śmiercionośnych,
np. lampa
Aladyna), dopełnia fabułę...
"Area 52" to pozycja wyraźnie skierowana w stronę młodzieży, utrzymana
w dość lekkim (ale nie głupawym) klimacie. Świadczy o tym na przykład
charakter służby pełnionej przez żołnierzy w bazie: teoretycznie, ich
obowiązki ograniczają się do pilnowania, czy wszystko jest na swoim
miejscu i czy jest należycie konserwowane. W praktyce jednak, są tam
tylko i wyłącznie na wypadek, gdyby "coś poszło nie tak" (co jeszcze
nigdy się nie zdarzyło). Jako że wszystko jest w pełni zautomatyzowane,
nie mają zbyt wiele do roboty, a czas zabijają rozgrywając turnieje
w grach komputerowych, czy jeżdżąc na hulajnogach (a jedyną reakcją
dowódcy na ten incydent jest krzyknięcie: "Mieliście jeździć w kaskach!").
Mają najnowsze DVD, muzykę, gry, a nawet PlayStation 3. Istny raj...
W kwestii załogi, Haberlin nie bawił się w psychologiczne ceregiele
i stworzył dość "płytką", lecz całkiem interesującą galerię bohaterów.
Wszyscy (poza dowódcą, kapitanem Andrewsem) są młodzi, wyglądają na
dwadzieścia parę lat. Jest wśród nich: sklerotyk Spacey, w wolnych chwilach
produkujący piwo własnego przepisu; żeński Schwarzenegger - sierżant
Rocetouski; Marshall - mięśniak-lekarz o tajemniczej przeszłości; kapral
Lane - główna bohaterka (główna, lecz trochę niedopracowana przez autora);
Barns - technik, mechanik, elektryk, elektronik i informatyk w jednym,
noszący koszulkę z napisem "j-pop rules" i gadający do robocików-sprzątaczy
(to ten, co poszedł na pierwszy ogień); sierżant Harrigan - niezbyt
rozgarnięty, zawzięty sztywniak i służbista, najbardziej komiczna z
postaci; Tom i Guy - amatorzy hulajnogi; Horne i Alan - kolesie, którzy
pojawiają się tylko jako trupy; kapitan Andrews - dowódca, a raczej
"ojciec" powyższej gromadki, nie lubi, kiedy mu się salutuje i mówi
się do niego oficjalnym tonem (jak to do przełożonego). Jedna, wielka
rodzina, chciałoby się rzec. Choć są dorośli, zachowują się jak dzieci,
ułatwiając utożsamienie się z nimi i przybliżają się do młodocianego
czytelnika.
Ukierunkowanie tego komiksu potwierdza również ocenzurowanie przekleństw
wykrzyknikami, małpami i innymi dolarami, jak również wygląd zwłok (u
takiego Ellisa ciało Barnsa leżałoby w kałuży krwi, oplątane własnymi
jelitami, a tu jest jedynie parę kropli krwi i pusta, ciemnoczerwona
dziura w korpusie, z zarysami kręgosłupa). Do tego dochodzi jeszcze
bardzo szczęśliwy happy-end (pomimo wielu trupów), dość typowo amerykański
humor (stojący jednak na poziomie o wiele wyższym niż na przykład inne
"typowo amerykańskie" "American Pie") i trochę komiczny wątek miłosny.
"Jest młodzieżowo" chciałoby się powiedzieć. I rzeczywiście jest, tym
bardziej, że Haberlin nie ustrzegł się kilku drobnych "wpadek", np.
Spacey jest sklerotykiem, ale tylko w pierwszym zeszycie; monstrum,
z którym walczą (a raczej próbują walczyć) nasi dzielni bohaterowie,
posiada pewną zdolność, charakterystyczną dla T1000 z "Terminatora 2";
ludzie uwięzieni w odległej, niedostępnej bazie, bez jakiejkolwiek szansy
na pomoc z zewnątrz, walczący z potworem (lub siłą), któremu nie mogą
się skutecznie przeciwstawić - oto jeden z najbardziej oklepanych motywów
fabularnych w dziedzinie fantastyki, czy to filmowej, czy też literackiej;
kolejny: do ww. miejsca przybywa ktoś nowy i niesamowitym zbiegiem okoliczności
zaczyna dziać się coś dziwnego (lub przerażającego), wina spada oczywiście
na "nowego", lecz na końcu to właśnie "nowy" zostaje bohaterem... Nie
twierdzę, że opieranie się na sprawdzonych schematach jest złe, ale
czasem naprawdę warto się trochę wysilić i błysnąć oryginalnością.
Odnośnie kreski też mam pewne zastrzeżenie, choć skierowane bardziej
do Haberlina: otóż baza jest ogromna, zawiera między innymi 6 magazynów,
z których każdy jest większy od boiska do futbolu (tego amerykańskiego),
jednak tej wielkości się w ogóle nie odczuwa. Powinien się pojawić choćby
jeden kadr z szerszej perspektywy, choćby jedno ujęcie obejmujące całą
halę składową, ukazujące jej ogrom, a tu nic! Jedynie na dwóch kadrach
widać, że magazyny są trochę większe od przeciętnej kanciapy, a to trochę
za mało... Jest to może nieistotne, ale według mnie mogło (a nawet powinno)
być uwzględnione. Na siłę można też przyczepić się do okładek, z których
połowa nie odzwierciedla tego, co dzieje się w danych zeszytach.
Poza tym, jednak, oprawa graficzna jest całkiem niezła. Clayton Henry
nie jest może artystą na miarę Daricka Robertsona, czy Steve'a Dillona,
ale ma potencjał i styl, którego się trzyma. Co prawda momentami jego
kreska jest bardzo toporna, gubi proporcje, a wszystkie twarze są do
siebie generalnie trochę podobne, ale całość ogląda się przyjemnie,
tym bardziej, że paleta zastosowanych kolorów (nakładanych oczywiście
komputerowo) jest całkiem szeroka.
Nie przepadam co prawda za typowo amerykańską papką dla typowej amerykańskiej
młodzieży, ale muszę przyznać, że "Area 52" jest tutaj wyjątkiem: bardzo
zabawna, czysto rozrywkowa opowiastka, z wyraźnie określonym odbiorcą,
która nie udaje, że jest (i nie próbuje być) czymś więcej. Ktoś może
uznać, że to naiwna historyjka dla równie naiwnych dzieciaków, ja jednak
z chęcią ujrzałbym tę pozycję na półkach naszych rodzimych księgarń.
Tak dla odmiany.
Piotr "Dr_Greenthumb" Sujka
"Area 52"
Scenariusz: Brian Haberlin
Rysunki: Clayton Henry
Kolory: Ian Hannin
Wydawnictwo: Image Comics Inc.
Objętość: kolejno 26, 2 x 25 i 29 stron
Cena: 4 x 2.95 $
Data wydania: styczeń - czerwiec 2001
|
|