|
Jerzy Szyłak
Druga strona komiksu
"My, starzy ludzie w autobusie
Nie powinniśmy jeździć nim
Lecz nie wybiera ten, co musi,
Gdyż jeździć nie ma czym".
(z piosenki Jacka Kaczmarskiego; zacytowane po to, by nadać mojemu felietonowi
charakter wypowiedzi kombatanckiej i wpisania jej w pewien, dobrze znany
i różnie oceniany kontekst)
Miałem pisać o tzw. "lansie" w mediach, ale po zastanowieniu
doszedłem do wniosku, że ja właściwie nic nie wiem na ten temat, a wymyślać
spiskowych
teorii nie potrafię. Poza tym czuję się stary i zużyty, a nocami śni mi się,
że jadę autobusem, w którym jacyś młodzi, agresywni ludzie nachalnie domagają
się, żebym ustąpił im miejsca. I czuję, że muszę to zrobić, bo świat wokół mnie
zmienił się nie do poznania....
Jestem tak stary, że pamiętam czasy, kiedy komiksów w Polsce nikt
nie chciał wydawać, a ci, którzy chcieli, skazani byli na porażkę, bo
i tak nikt tych komiksów nie chciał kupować. Były to czasy, w których
całe polskie życie komiksowe skupiało się wokół jednej imprezy organizowanej
raz do roku w Łódzkim Domu Kultury - szumnie zwanej Konwentem (później
Festiwalem), najprawdopodobniej dla zmylenia przeciwnika. Na imprezie
w Łodzi można było kupić bez trudu te tytuły, które gdzie indziej były
trudno osiągalne albo i wcale niedostępne (najczęściej dlatego, że pies
z kulawą nogą nie chciał ich sprzedawać). Tam też można było pooglądać
prace polskich rysowników, co było wielką atrakcją choćby z tego względu,
że wszyscy wiedzieli, iż większość z nich nie zostanie nigdzie i przez
nikogo wydana. Do Łodzi jeździli wszyscy. Amatorzy komiksów szukali
tam interesujących publikacji (i zawsze mogli liczyć przynajmniej na
jedną: Katalog wystawy konkursowej). Rysownicy, których przez cały rok
trapiły wątpliwości, czy to, co robią, ma jakikolwiek sens, spotykali
swoich fanów (wszystkich trzech lub czterech). Wydawcy przyjeżdżali,
żeby dowiedzieć się, że publikować komiksy należy, chociaż nikt ich
nie kupuje. W owych czasach wydawnictwo Egmont musiało prośbą, groźbą
i podstępem przekonywać księgarzy i hurtowników, żeby zechcieli wziąć
choć po jednym egzemplarzu tego lub owego tytułu i położyli gdzieś w
kątku swego magazynu lub księgarni (a nuż ktoś kupi - przez pomyłkę).
Pierwsze imprezy komiksowe w Łodzi miały charakter towarzyski i kameralny.
Był tam konkurs na komiks, ale cieszył się tak małym zainteresowaniem,
że organizatorzy Konwentu zmuszeni byli przyznawać nagrody sobie nawzajem.
Kierowali się przy tym względami humanitarnymi: Raz (a może i dwa razy)
Grand Prix przyznano temu, kto znajdował się akurat w najtrudniejszej
sytuacji finansowej. To były piękne czasy. Na tych Konwentach nie byłem
- znam je tylko z opowieści i bardzo żałuję, że nie oglądałem na własne
oczy owych aktów dobrej woli i komiksiarskiej solidarności. Właściwym
celem organizowania Konwentów w Łodzi (potem także i w Krakowie) była
konsolidacja środowiska komiksowego, czyli - mówiąc po ludzku - zebranie
do kupy wszystkich dwudziestu, czy trzydziestu osób zajmujących się
w Polsce robieniem (rysowaniem i wydawaniem) komiksów i zbratanie się.
Wiadomo przecież, że nic tak nie zbliża jak wspólnie przeżywane nieszczęście.
W Łodzi bratali się ze sobą scenarzyści, rysownicy i wydawcy. Czasem
do grona bratających się dołączali również czytelnicy komiksów, o ile
w ogóle na imprezę przyszli. Były to czasy, w których nawet Rosiński
bratał się z pospólstwem i przyjmował zaproszenia na domowe imprezy
z bigosem i (składkową) wódeczką lejącą się strumieniami. Wiem, co mówię,
bo na tej imprezie akurat byłem i też się bratałem, nie bez przyjemności
zresztą, bo bigos był pierwsza klasa. Rosiński przyjechał wtedy do Polski
razem z jakimś Belgiem, przedstawicielem wydawnictwa. I ów Belg także
z nami się bratał na całego (mam nadzieję, że przeżył).
Prawdziwymi specjalistami od bratania się byli wydawcy. Zwłaszcza
ci, którym specjalnie nie szedł interes i ci, którzy dopiero wchodzili
na rynek. Byli w samym centrum komiksowych imprez, zaprzyjaźniali się
z twórcami, krytykami i potencjalnymi nabywcami ich publikacji. Pili
wódkę, snuli wizje i dbali o to, by nikogo nie urazić... Ich bratanie
się było zupełnie bezinteresowne, bo nie zamierzali nikogo z twórców,
z którymi się bratali, wydawać. Zarazem jednak było cwane, bo po zbrataniu
się ze wszystkimi, mogli każdemu z osobna odmówić, tłumacząc, że pozostali
by się obrazili. Każdy z odrzuconych czuł wobec wydawców prawdziwą wdzięczność,
że nie traktuje go gorzej niż pozostałych. Czuł się też wyróżniony,
bo podczas bratania się wydawca wyjawiał mu (niby to w sekrecie), że
rynek jest trudny, sytuacja niepewna, zawód cholerny i nic się nie da
zrobić. Potem, kiedy pojawiła się okazja, by wydać jakiś album z wyborem
najlepszych prac bywalców Konwentów, wydawca mógł powołać się na owe
sekrety i poczucie braterstwa, i zaproponować przyjaciołom, że nie zapłaci
im za publikację. I nie zapłacił. A oni byli mu wdzięczni, że wydrukował,
chociaż rynek jest trudny, sytuacja niepewna, zawód cholerny i nic się
nie da zrobić.
Były to naprawdę piękne czasy.
Szczególnymi obiektami pożądania na komiksowych imprezach byli dziennikarze.
Z nimi chcieli bratać się wszyscy. Tylko, że dziennikarze raczej nie
zaszczycali Konwentów swą obecnością. Ci zaś, którzy zaszczycali, wpadali
na krótko, zadawali głupie pytania i uciekali zanim ktoś zdołał się
z nimi zbratać. I tak jednak wszyscy uważali ich za braci i prawdziwych
przyjaciół komiksu i całego środowiska komiksofili, ponieważ wyrażali
oni ochotę pisania o owym zjawisku, a czasem nawet coś napisali. Wydarzeniem,
które przeszło do legendy, było pojawienie się na Konwencie w Łodzi
dziennikarza z popularnej i szanowanej gazety - Andrzeja S., który przybył,
zobaczył, zadał sensowne pytania i napisał długi artykuł. Z powodu tego
artykułu pokochali go wszyscy i byli gotowi mu nieba przychylić. Widzieli
bowiem w dziennikarzu i tym, co napisał, zwiastun nadciągających zmian.
Zmian na lepsze - rzecz jasna.
Zmiany, których wszyscy wypatrywali, zdawały się rzeczywiście nadciągać,
bo na kolejny konwent, tym razem zorganizowany w Krakowie, przyjechała
...ekipa telewizyjna. Jezu, ale to było święto!!! Telewizji właziliśmy
w dupę wszyscy, ekipa jednak nie chciała się z nami bratać. Robiła to
we własnym gronie.
Impreza w Krakowie wyglądała jak każda impreza komiksowa: spotkania
ze sławami (Fedorowicz, Christa), wystąpienia mniej sławnych, dyskusje
o stanie komiksu polskiego z udziałem wszystkich zainteresowanych i
prelekcje domorosłych krytyków (Birek, Szyłak). Ekipa telewizyjna filmowała
wszystko i ustawiała wszystkich wedle swego widzimisię: kazała zostawiać
po spotkaniach, żeby powtórzyć ujęcia, zamieniała miejscami kolejne
punkty programu, wymyślała, że kolejne spotkanie powinno odbyć się w
jakimś malowniczym miejscu i żądała by do owego miejsca, o określonej
godzinie (innej, niż było podane w wydrukowanej wersji planu zajęć),
stawili się wszyscy i organizatorzy, i goście, i widzowie. A kiedy wszyscy
się stawili i już przez godzinę cierpliwie czekali na pojawienie się
telewizji, do malowniczego miejsca wpadał zziajany posłaniec z wieścią,
że telewizja zmieniła zdanie... Film, który powstał, trwał 25 minut
i przedstawił nas wszystkich jako ciężkich idiotów. A jednak był jakiś
pożytek z tego, że pokazano go w telewizji. Zapowiedź jego projekcji
- opublikowana w popularnym i szanowanym periodyku - wyszła spod pióra
dziennikarza, który wcześniej napisał o łódzkim Konwencie - tego, z
którym wszyscy serdecznie się bratali. Andrzej S. napisał, że film jest
tendencyjny, niedorzeczny i nakręcony ze złej woli. Napisał też kim
są i co sobą reprezentują anonimowe osoby pokazywane na ekranie. Dał
w ten sposób dowód, iż doskonale rozumie ideę braterstwa. Niestety,
był to w jego wykonaniu ostatni dowód, bo potem już o komiksie więcej
nie pisał.
Dziś, w czasach, gdy miłośnik komiksu zastanawia się, skąd wziąć
pieniądze na zakup wszystkich interesujących go albumów, niewiarygodne
może wydawać się, że były kiedyś czasy, kiedy komiks Bisleya poszedł
na przemiał, komiksy Rosińskiego (w twardych oprawach) zalegały magazyny
i można je było kupić po trzy złote. Czasy, w których polski rysownik
mógł zobaczyć swoją pracę w druku tylko wtedy, kiedy sam ją sobie wydał.
Czuję się stary, bo pamiętam tamte dni, jakby to było wczoraj. Czuję
się stary, bo uważam, że były to piękne czasy. Wtedy wszyscy wiedzieli,
że szczytem głupoty, przejawem permanentnego braku zdrowego rozsądku
i symptomem skłonności do autodestrukcji jest rysowanie komiksów, publikowanie
komiksów i pisanie o komiksach. Wtedy było wiadomo, że herosami na miarę
Supermana są tacy ludzie, który ryzykowali utratę szacunku otoczenia
po to tylko, żeby publikować komiksy, których i tak nikt nie chciał
kupować. A na szacunek równy temu, jakim darzyliśmy owych herosów zasługiwali
także organizatorzy imprez komiksowych: za to, że je organizowali, za
to, że urządzali na nich konkursy (nieważne było przy tym, na jakiej
zasadzie rozdawali na nich nagrody), za to, że pozyskiwali przychylność
mediów, narażając na szwank własne wątroby.
Kiedyś jeden z takich ludzi godnych szacunku przyprowadził na organizowaną
przez siebie imprezę innego dziennikarza popularnej i szanowanej gazety.
Zwabił go na lep starej znajomości, długoletniej przyjaźni i wspólnych
przeżyć. Ten dziennikarz napisał potem o imprezie sześć linijek, co
można uznać za raczej mizerny dowód przyjaźni. Pod tymi linijkami dziennikarz
podpisał się imieniem i nazwiskiem Wojciech O. I dziś to nazwisko można
znaleźć pod znacznie dłuższymi tekstami o komiksach.
Na pytanie, czy wtedy, pisząc te sześć linijek, O. uprawiał "lans
w mediach", odpowiem: Tak, na pewno. Wiem, co mówię, bo te sześć
linijek było na temat mojej osoby. Na pytanie, czy dobrze się stało,
że O. napisał te sześć linijek, odpowiem: Tak, na pewno. I powiem tak
wcale nie dlatego, że O. pisał wtedy o mnie znacznie lepiej niż na to
zasługiwałem. Powiem tak, ponieważ za sprawą tych sześciu linijek O.
wkroczył na obszar pisania o komiksach i już nigdy go nie opuścił. Odkrył,
że pisanie o komiksach jest możliwe, łatwe, przyjemne i kończy się publikowaniem
tekstu. I pisze, pisze, pisze, korzystając z każdej okazji. A skoro
popularna i szanowana gazeta publikuje z pewną regularnością teksty
o tym, że komiksy istnieją, znaczy, że istnieją one naprawdę.
Nie umiem potępić O. za to, że pisał nieprawdę. Nie potrafię też mieć
za złe innym dziennikarzom, że piszą laurki swoim krewnym i znajomym
robiącym komiksy. Jestem im bowiem niewymownie wdzięczny, że w ogóle
piszą. Rozumiem, że chwalą dzieła tych, z którymi się bratali w piaskownicy,
w szkolnej ławie lub w pubie przy piwku i innych trunkach lub w domowym
zaciszu przy bigosie, zakrapianym domową wódeczką. Rozumiem doskonale,
czemu piszą. Rozumiem, bo w dzieciństwie zaczytywałem się powieściami
o Winnetou i oglądałem NRD-owskie filmy, w których Francuz grał Apacza.
W powieściach tych i w filmach na ich podstawie bardzo mocno podkreślano
doniosłość faktu bratania się. Zdaję sobie sprawę, że z takiego braterskiego
poklepywania się po plecach i wspierania nawzajem rodzą się prawdziwe
wartości. Mam tę świadomość, chociaż nie cenię laurkowatych tekstów
i nie wierzę w nie ani trochę. Zdrowo się uśmiałem, kiedy przeczytałem
w popularnej i szanowanej gazecie, że "Kron" jest pierwszym magazynem
komiksowym z prawdziwego zdarzenia opublikowanym w Polsce. Z dużym rozbawieniem
przyjąłem tekst wydrukowany w kolorowym tygodniku z tradycjami, obwieszczający,
że jednym z największych dzieł komiksowych stworzonych w Polsce jest
komiks maleńki formatowo i objętościowo. Żeby się nie rozdrabniać napiszę,
że niejednokrotnie miałem sporo uciechy podczas czytania tego, co dziennikarze
piszą o komiksach.
Śmiejąc się raz, drugi i trzeci odczuwam jednak pewną satysfakcję
z faktu, że o komiksach czytam. Znam bowiem życiowe realia i wiem, że
ci, którzy napisali owe teksty z poczucia braterstwa krwi z chwalonymi
twórcami komiksów, pisząc je wzięli na swoje barki ciężar pisania o
komiksach i że teraz już będą musieli go dźwigać. Kolejny "pierwszy
magazyn komiksowy z prawdziwego zdarzenia opublikowany w Polsce" upadnie
szybko, a kolejne największe dzieło stworzone w Polsce nie powstanie
zbyt prędko. A konieczność pisania o komiksach pozostanie. Gdy zabraknie
przyjaciół do chwalenia i wrogów do zwalczania, dziennikarze zaczną
dostrzegać komiksy, do których nie będą mieć żadnego emocjonalnego stosunku
i zaczną o nich pisać w sposób obiektywny. Z każdym tekstem obiektywniejszy...
Czekam na tę chwilę z utęsknieniem. Kiedy nadejdzie, wstanę z mojego
miejsca w autobusie, który śni mi się co noc i z prawdziwą przyjemnością
ustąpię im miejsca.
Jerzy Szyłak
|
|