|
Zepsujmy,
co się da
czyli filmowa "Liga niezwykłych dżentelmenów"
Na początek ostrzeżenie: zapomnijcie o komiksie Alana Moore'a i Kevina
O'Neilla. W filmowej adaptacji, którą wyreżyserował Stephen Norrington,
nie ma ani jednej sceny z obrazkowego pierwowzoru. Poważnie! Nie ma
ucieczki przed Arabami w Kairze, nie ma erotycznej szkoły dla dziewcząt,
nie ma powietrznych akrobacji nad płonącym Londynem. Nie ma nawet Campiona
Bonda.
Cóż zatem jest? Papierośnica z charakterystycznym emblematem. Kwestia:
"Imię moje - Izmael". Oraz plakat w londyńskich dokach stanowiący dokładną
reprodukcję "listy płac" wydrukowanej na skrzydełku albumowego wydania.
To chyba wszystko, co łączy film Norringtona z oryginalną "Ligą nadzwyczajnych
dżentelmenów". Poszukiwacze literackich aluzji, cytatów i nawiązań nie
znajdą tu dla siebie zbyt wiele. Za to miłośnicy efektów specjalnych,
eksplozji, pościgów i bezmyślnej kopaniny - owszem.
Podczas oglądania "Ligi..." zdziwienie moje sięgnęło zenitu. Wydawało
mi się bowiem, że opowieść Moore'a i O'Neilla to właściwie gotowy materiał
na kinową superprodukcję. Tylko brać i przenosić na ekran. Producenci
z wytwórni 20th Century Fox postanowili jednak zmienić absolutnie wszystko,
co zmienić było można. Po pierwsze dlatego, że nie do wszystkich wątków
mieli prawa (i tak na przykład zamiast niewidzialnego Hawleya Griffina
pojawił się złodziejaszek nazwiskiem Rodney Skinner). Po drugie, fabuła
w oryginalnym kształcie nie pasowałaby do oczekiwań amerykańskich analfabetów,
którzy nigdy w życiu nie zetknęli się z książkami Verne'a, Stevensona
ani Wellsa. Po licznych przeróbkach powstał więc celuloidowy dziwotworek,
pozbawiony finezji, oryginalności i dowcipu.
Jest rok 1899 (w oryginale akcja toczyła się w 1898!). Europę terroryzuje
tajemniczy superbandyta o pseudonimie Phantom (film oglądałem w oryginale,
nie wiem więc, czy w polskiej wersji będzie to Fantom, czy Upiór - postać
ta bowiem luźno nawiązuje do słynnego "Upiora w Operze" Gastona Leroux).
Jego spektakularne ataki destabilizują sytuację polityczną do tego stopnia,
że wojna światowa wisi w powietrzu. Wywiad brytyjski postanawia więc
zwerbować grupę postaci obdarzonych nadzwyczajnymi mocami - lub po prostu
zaprawionych w boju. Na pierwszy ogień idzie Allan Quatermain, którego
znajdujemy w eleganckim klubie w Kenii (zapomnijcie o uzależnionym od
opium słabeuszu!). Wkrótce potem pojawia się reszta bohaterów: Kapitan
Nemo, Rodney Skinner (zamiast Griffina; patrz wyżej), Mina Harker (w
komiksie znana pod panieńskim nazwiskiem Murray) oraz Dr Jekyll, okazjonalnie
zamieniający się w Mr. Hulka - przepraszam, Hyde'a. Ale to nie wszystko!
Do składu dołączają jeszcze: obdarzony darem nieśmiertelności Dorian
Gray (który jako żywo skojarzył mi się z Lobo; rany po kulach goją mu
się równie szybko) oraz młody agent amerykańskiego wywiadu Tom Sawyer
(oprócz nazwiska niewiele łączy go z bohaterem powieści Marka Twaina).
Cała siódemka otrzymuje arcyważne zadanie: nie dopuścić, by Phantom
dokonał zamachu na przywódców europejskich państw, zgromadzonych na
tajnym zebraniu w Wenecji.
Mam streszczać dalej? To może powiem jeszcze tylko, że kontakt z Drakulą
zmienił Minę Harker o wiele bardziej, niż byśmy się spodziewali; w filmowej
wersji dama w toczku okazuje się superwampirzycą, która fruwa, otoczona
chmurą nietoperzy, pije krew, ma wielkie zębiska i bije się jak rasowy
karateka. A w ogóle to łączy ją dawny romans z Dorianem Grayem, co jest
wyraźnie nie w smak Tomkowi Sawyerowi, on sam bowiem chętnie wbiłby
pani Harker niekoniecznie osinowy kołek i niekoniecznie w serce. Wobec
Sawyera zaś ojcowskie uczucia wykazuje Allan Quatermain, sam bowiem
niegdyś stracił syna podczas tajnej misji dla Brytyjskiego Imperium.
Przy okazji zaś wychodzi na jaw, że na pokładzie "Czerwonego Października",
wróć, "Nautilusa", działa szpieg profesora Moriarty'ego (to jedno chociaż
w filmie zostawili; kto czytał komiks, ten domyśla się, o co chodzi).
Finału, jeśli pozwolicie, zdradzał nie będę - napomknę tylko, iż rozgrywa
się on w zasypanej śniegiem fortecy Moriarty'ego gdzieś w głębi Azji
(no co? Ostrzegałem, żeby zapomnieć o komiksowym pierwowzorze!). I tu
nabawiłem się dylematu: czy to tylko przypadek, czy też twórcy filmu
świadomie postanowili nawiązać do "Strażników" Alana Moore'a i Dave'a
Gibbonsa? Pomysł konfrontacji w zimowej bazie przypomniał mi decydujące
spotkanie bohaterów w Karnaku - na ekranie pojawia się nawet tygrys,
ale nie wygląda jak Bubastis. Czyżby mrugnięcie oka w stronę fanów?
Nie wiem, producenci pełnometrażowej "Ligi..." nie dostarczyli powodów,
by podejrzewać ich o zbytnią inteligencję i oczytanie. Prawdopodobnie
to tylko zbieg okoliczności.
Oczywiście wiem, że formułując powyższe zarzuty, nie jestem obiektywny,
uwielbiam bowiem komiks Alana Moore'a i Kevina O'Neilla i mam za złe
szpeniom z Hollywood sposób, w jaki go potraktowali. Ale nawet w oderwaniu
od rysunkowego oryginału "Liga..." Stephena Norringtona jawi się jako
bardzo przeciętna i schematyczna opowiastka przygodowa, o której zapomina
się najdalej w kwadrans po obejrzeniu. Jest, owszem, kilka zabawnych
momentów (mnie ujęła scena, w której Peta Wilson, czyli Mina Harker,
zła na Quatermaina, parodiuje charakterystyczny akcent Connery'ego),
nie są jednak one w stanie uratować całego filmu. Po raz pierwszy w
życiu pomyślałem sobie ciepło o Michale Szczerbicu; on bowiem, kiedy
psuł "Wiedźmina", zachował chociaż kilka dialogów z prozy Sapkowskiego.
Producentusiów z 20th Century Fox nie stać było nawet na to.
"Liga niezwykłych dżentelmenów" to drugi - po "From Hell" - słynny
komiks Alana Moore'a, który przeniesiono na ekran. I podobnie jak w
przypadku "Z piekła rodem", efekt okazał się, delikatnie mówiąc, niezbyt
zadowalający. Brytyjski scenarzysta ma najwyraźniej pecha do adaptacji
swoich dzieł. Miejmy nadzieję, że Hollywood nie zechce sfilmować drugiego
tomu "The League of Extraordinary Gentlemen", w którym bohaterowie toczą
"Wojnę światów" z Marsjanami. O ile bowiem na "graficzną powieść" Moore'a
i O'Neilla warto wydać ciężko zarobione pieniądze, o tyle żadną miarą
nie warto wyrzucać ich na bilet do kina. Tylko się rozczarujecie, a
kasy i tak nikt Wam nie zwróci.
Krzysztof "KoLeC" Lipka-Chudzik
|
|