|
Kodeks Komiksowy - 49 lat minęło
"I think Hitler was a beginner compared to the comic book industry."
("Uważam, że Hitler był amatorem w porównaniu z przemysłem komiksowym.")
Dr Frederick Wertham
Organizacja odpowiedzialna za powstanie Kodeksu Komiksowego - zbioru
reguł mówiących twórcom komiksu, co mogą, a czego nie mogą umieścić
w swych dziełach - powstała dokładnie 49 lat temu, zaś sam Kodeks niewiele
później. Jest to dobra okazja, by przypomnieć, w jaki sposób doszło
do samoograniczenia amerykańskiego rynku komiksowego. I to ograniczenia
tak drastycznego, że zredukowało znaczenie tamtejszego komiksu do poziomu
opowieści dla dzieci.
Kodeks Komiksowy pojawił się za sprawą Fredericka Werthama, co, po
zapoznaniu się z przytoczoną wyżej opinią, nie powinno dziwić. Jednak
tu jedno
zastrzeżenie - Wertham był przeciwnikiem Kodeksu, zaś zdarzyło mu się nawet
pochwalić środowisko fanów komiksu. Czy nie ma tu sprzeczności? Haczyk
tkwi w tym, że nie był on typowym wrogiem komiksu, który nienawidzi
wszelkich jego przejawów, dążącym do zniszczenia go za wszelką cenę.
Wertham był człowiekiem niejednoznacznym, osobą, której intencje przez
wielu mogły być źle zrozumiane. Przyjrzyjmy, więc mu się bliżej.
Przybysz z Niemiec
Urodził się w Niemczech, w Monachium w 1895 roku, zaś w 1922 wyemigrował
do Stanów i to od tej pory zaczyna się okres, który nas najbardziej
interesuje. Z jego wcześniejszego, dwudziestosiedmioletniego życia ważne
jest, iż po skończeniu studiów i otrzymaniu stopnia naukowego otrzymał
pracę w monachijskiej klinice doktor Emile Kraepelin, która to osoba
miała na niego duży wpływ. W zasadzie najważniejsze jego późniejsze
publikacje opierały się na teorii, której ona była zwolenniczką. Według
niej otoczenie, w którym człowiek rozwija się i żyje, ma duży wpływ
na jego zdrowie psychiczne. Jasne, nic nowego, powiecie. Ale mówimy
tu o początku XX wieku, a wtedy, niemal sto lat temu, było to nowa,
wciąż niepotwierdzona teoria. Zaś za sprawą Kraepelin, Wertham w chwili
wyjazdu do Stanów uważał już ją za słuszną, a dwanaście lat później
(w roku 1934) poświęcił jej swą pierwszą książkę "Brain as an organ"
("Mózg jako organ").
W USA doświadczenie zdobywał pracując kolejno w kilku szpitalach psychiatrycznych,
a gdy zaczął otrzymywać kierownicze stanowiska, rozwinął swoją działalność
publicystyczną, skupiając się na wpływie środowiska na psychikę badanych.
W 1941r. wydana została kolejna książka, "Dark legend" ("Mroczna legenda"),
gdzie opisał przypadek siedemnastoletniego zabójcy własnej matki. Była
to pierwsza jego publikacja wspominająca o komiksach w świetle szkodliwego
wpływu na dzieci i nastolatki. Nie odgrywały one jeszcze głównej roli,
ale stanowiły jedną z możliwych, wymienionych przez Werthama przyczyn
zabójstwa; wg niego pop kultura, którą siedemnastoletni morderca przesadnie
się otaczał, tworzona przez telewizję, radio i oczywiście, komiksy oderwała
go od rzeczywistości, a co za tym idzie, od racjonalnego myślenia. Stąd
już krok do czynów tak irracjonalnych, jak morderstwo własnej matki.
Podobny wydźwięk miała kolejna książka, "Show of violence" ("Pokaz przemocy").
Jednak tym razem szkodliwy wpływ pop kultury stał się głównym tematem
rozprawy, a Wertham przedstawił szerszy obraz, odwołując się do rozpraw
o morderstwa, w których uczestniczył jako konsultant. Te dwie pozycje
same w sobie nie miałyby tak dużego wpływu, by o nich pamiętać. Należy
je traktować jako wstęp, zaś prawdziwe trzęsienie ziemi spowodowała
jego kolejna książka - ona pośrednio wyznaczyła granice dla amerykańskiego
komiksu niemal do końca dwudziestego wieku.
|
|
|
|
Rok 1954 to rok jej publikacji - "jej", czyli "Seduction
of the Innocent"
("Uwiedzenia niewinnych"). Ta pozycja to już czysty atak przypuszczony
na komiksy, żadne stawianie ich wśród innych przejawów pop kultury po
telewizji i radiu - tutaj odgrywają one główną rolę, rolę oskarżonego.
Zdaniem Werthama nie bez ważnych powodów, gdyż, jak zauważył, większość
młodocianych przestępców, z którymi się zetknął, czytało komiksy. Uznał
to za dziwnie podejrzane (zapominając o popularności tanich zeszytów
komiksowych wśród dzieci i nastolatków) i zbadał sprawę. Zbadał i oczywiście
znalazł to, czego szukał. Przede wszystkim przytoczył tytuły takie,
jak "Crime Suspenstories", "Vault of Horror" czy "Crypt
of Terror",
w których same użyte słowa już mu się nie podobały. Zaś dalej było tylko
gorzej. Były to pozycje dla dojrzałych czytelników - kryminały i horrory
- jednak Wertham o tym zapominał. Dla niego najważniejszy był widok
niczym nie skrępowanej przemocy wyzierającej z komiksowych stronic skojarzony
z obrazami i historiami, jakie znał z pracy.
Jakby te tytuły nie wystarczały, Wertham szukając dziury w całym,
wziął się za Supermana i Batmana. Tego pierwszego, radzącego sobie z
problemami za pomocą rozwiązań siłowych, w stopniu, jak u rzadko którego
ówczesnego bohatera komiksowego, uznał za faszystę. Później zaś, w połowie
lat 60., określił go jako "symbol mocy, siły i przemocy" i porównał
do Lee Harveya Oswalda, domniemanego zabójcy prezydenta Kennedy'ego.
Uważacie, że przesadził? Trzeba więc przytoczyć sprawę Batmana - zarzuty
wobec niego stały się najgłośniejsze; zdaniem Werthama ta seria komiksowa
była odpowiedzialna za wzrost homoseksualnych stosunków wśród chłopców!
Uznał on, że historie o facecie przebierającym się w ciuszki nietoperza
i przyjmującym na pomocnika młodego chłopca są przejawem pewnych, niezdrowych
intencji autorów. Sami sobie dopowiedzcie jakich... Na zarzuty o nadinterpretację
i szukanie dziury w całym odpowiadał wymyślonymi przez siebie teoriami
o "obrazkach w obrazkach" dostępnych tylko dla tych, którzy wiedzą,
jak patrzeć.
|
|
|
|
Amerykanie nie należą co prawda do narodów zaczytujących się w książkach
psychologicznych, ale przedruk kawałków "Seduction of the Innocent"
m.in. w poczytnym "Reader's Digest" dał im duże pojęcie o książce. Należy
tu też wspomnieć, iż była ona jednym z wielu ataków na komiksy - wcześniej
pojawiały się też artykuły w prasie, często niewybredne. Atmosfera była
więc niezdrowa i doszło nawet do poświęcenia paru posiedzeń senackiej
Podkomisji do Zbadania Młodocianej Przestępczości na rozpatrzenie sprawy
pod kątem szkodliwego wpływu komiksów. Przesłuchiwano m.in. Werthama
i wydawców co brutalniejszych komiksów.
Amerykańscy wydawcy stwierdzili, że jest źle i nie można dalej pozostawić
spraw własnemu biegowi. Czterdzieści dziewięć lat temu, we wrześniu
1954r. utworzyli wspólną organizację (Comics Magazine Association of
America - CMAA), do której przyłączyło się 90% spośród wszystkich amerykańskich
wydawców komiksów. Została ona utworzona w określonym celu: to jej członkowie
już w październiku utworzyli Kodeks Komiksowy (Comics Code Authority),
jego statut, nakazy i zakazy; to również ona była odpowiedzialna za
nadzorowanie zgodności komiksów oznaczonych znaczkiem Kodeksu z jego zasadami.
A nie były to małe zmiany mające dawać złudzenie dobrych chęci wydawców;
była to prawdziwa rewolucja - niestety w złym kierunku.
Pod dyktatem Kodeksu
Pół roku po ustanowieniu Kodeksu Komiksowego, w marcu 1955r. wspomniana
wyżej podkomisja wydała raport końcowy. Stwierdzono w nim, że teorie
i oskarżenia Werthama były przesadzone i najzwyczajniej nietrafione,
jednak skrytykowano zawartość przemocy w wielu komiksach (głównie w
horrorach, co przecież jest ich typową cechą), a także reklamy często
nieodpowiednich produktów. Uznano też, że zawartość komiksów może mieć
negatywny wpływ na te dzieci, które już przed lekturą były emocjonalnie
zaburzone lub miały skrzywione poczucie moralności. Pozwolono jednak
samym wydawcom komiksowym narzucić sobie ograniczenia. Żeby mieć pojęcie,
jak dobrze wywiązali się z zadania (jeszcze przed wydaniem raportu)
wymieńmy najważniejsze i podstawowe zasady Kodeksu.
Zabrano się oczywiście za tak krytykowaną przemoc i zakazano scen
"nadmiernej przemocy", do czego zaliczano np. "brutalne tortury" (hm,
są jakieś inne?) czy nieuzasadnione użycie broni. Jednak Kodeks Komiksowy
był starannie przygotowany i pomyślano o wielu innych sprawach mogących
pomóc wychować młode pokolenie. Wygląda na to, że przy pracach nad nim
zamierzano wytrącić argumenty wszelkim moralistom, gdyż określono, jak
ma w komiksach wyglądać obraz takich spraw jak religia, sex, małżeństwo,
czy nawet ubiór. Tak więc komiksy opatrzone znaczkiem Kodeksu miały propagować
(lub w najgorszym przypadku nie mówić o nich w złym świetle) wartości
rodzinne, szacunek dla rodziców, świętość sakramentu małżeństwa (np.
rozwodu nie wolno było przedstawiać jako pożądanego). Oczywiście świętość
świętością, ale mocniejsze sceny miłosne (nawet małżonków) były tak
samo zakazane, jak wszelkiego rodzaju perwersje. Ważną sprawą była obawa
przed zejściem dzieci na złą drogę, dlatego też zło zawsze musiało w
ostatecznym rozrachunku przegrać i nie mogło być ukazane w sposób wywołujący
sympatię. Natomiast druga strona, czyli wszystkie instytucje zwalczające
przestępczość (sądy, policja itp.) miały być przedstawiane tak, by wzbudzały
szacunek.
To najważniejsze regulacje Kodeksu Komiksowego, ale już one dają wyobrażenie,
jak mogły wyglądać oznaczone nim komiksy. Twórcy musieli dopasowywać
się do określonego schematu i dopiero w jego ramach szukać nowych pomysłów.
Kodeks Komiksowy zdegradował komiksy do poziomu historyjek dla dzieci i
właśnie taki był jego cel; zupełnie zapomniano o pozycjach przeznaczonych
dla dorosłych. Owe lata pod dyktatem Kodeksu, ograniczające komiksy i nie
pozwalające im się rozwinąć, miały duży udział w stworzeniu myślenia
konfrontującego "ambitny rynek europejski" z "tandetą z Ameryki".
|
|
|
|
Pierwsze wydawnictwa upadły szybko, a kolejne stopniowo szły w je
ślady. Ciężko żyło się w tamtych czasach wydawnictwom, które nie przyjęły
Kodeksu - sklepikarze wystraszeni ogólną atmosferą wokół komiksu niechętnie
przyjmowali nieoznaczone zeszyty, zaś kupujący (często rodzice) omijali
takie wydania. Zdarzało się nawet, że wydawcy otrzymywali zwroty nie
otwartych nawet paczek. Często jedynym wyjściem wydawało się złagodzenie
komiksów i przyjęcie ograniczeń Kodeksu, jednak i to nie dawało żadnych
gwarancji, bo któż zechce czytać takie nudne opowieści? Jaskrawym przykładem
jest przypadek wydawnictwa EC Comics, zajmującego się publikacją komiksów,
o których wspominałem wyżej ("Vault of Horror" czy "Crypt of Terror"
- to za ich sprawą zakazano używania w tytułach słów takich jak "terror",
"horror", "crime"). To pozycje EC były najbardziej krytykowane przed
czasami Kodeksu. A że ustalając jego regulacje opierano się na powszechnej
krytyce, to można powiedzieć, iż w wielu punktach owe regulacje wydawały
się przeciwne akurat temu wydawnictwu. Efektem było zamknięcie całej
linii komiksów EC (horrorów i kryminałów), co dało skutek oczywisty:
niemalże upadek firmy. Innym efektem, powstałym w wyniku prób ominięcia
ograniczeń Kodeksu, było stworzenie sławnego magazynu "MAD". Ale to już
inna historia...
Wertham i fani komiksu mieli coś wspólnego: i pierwszemu, i tym drugim
nie podobał się Kodeks. Wertham, nie lubiący cenzury, nie uważał podobnych
ograniczeń za cenzurę, a za prawne regulacje mające chronić dzieci.
Jednak jego zdaniem Kodeks nie spełniał swej roli (szczególnie, że stworzyli
go ludzie, których miał za najgorsze zło) i wciąż wyszukiwał przykłady
niebezpiecznego oddziaływania komiksu. Fakt, iż podkomisja senacka uznała
jego oskarżenia za przesadzone oraz to, że komiksy nie były już tym,
czym kiedyś, niczego nie zmieniało; Wertham napisał jeszcze dwie książki,
w których podtrzymał swe teorie znane z "Uwiedzenia..." Jednak należy
zauważyć jedną rzecz - amerykańscy fani komiksu uznali Werthama za wroga
numer jeden, zaś znaczna większość była święcie przekonana o jego nienawiści
do ich hobby. Tu się jednak mylili, gdyż na sprawę trzeba było spojrzeć
z drugiej strony - rzecz wynikała z, przesadnej w tym przypadku, troski
Werthama o dobro dzieci. Poświęcony był temu od zawsze i, trzeba przyznać,
nieraz dokonał rzeczy dobrych. Za przykład może służyć napisany przez
niego artykuł, w którym skrytykował rasową segregację w szkołach - to
m.in. za sprawą tego tekstu uznano ją za niezgodną z konstytucją. Właśnie
z powodu owego niezrozumienia, zaskoczeniem dla fanów komiksu okazała
się następna książka Werthama - "The World of Fanzines" ("Świat Fanzinów".).
Opublikował ją w 1973r. zauroczony samowolną organizacją młodych ludzi
w swego rodzaju subkulturę. Miał tu na myśli fandomy: sci-fi i komiksowy.
W książce stwierdził, iż stały się one źródłem nowej formy sztuki i
ekspresji, a fanziny były doskonałym środkiem kontaktu między młodymi
ludźmi pełnymi dobrych chęci. Krótko mówiąc książka była pochwałą m.in.
środowiska komiksowego. Wkrótce potem został zaproszony na nowojorski
konwent, gdzie miał porozmawiać z fanami komiksu; będąc zafascynowany
ich subkulturą, przyjął zaproszenie. Nie wziął jednak pod uwagę faktu,
iż jedzie na spotkanie z ludźmi, którym zniszczył hobby; jakże się,
więc zdziwił, stając twarzą w twarz nie z grupą wdzięczną za dobre słowa,
a z wściekłymi osobami, wciąż odczuwającymi skutki jego działań. Ten
konwent był jego ostatnim publicznym kontaktem z komiksem.
Zmarł w 1981r.
Kodeks staje się coraz mniejszy
|
|
|
|
Przez pół wieku świat się zmienił, zmienił się więc też i sam Kodeks
(widać to zresztą we współczesnych zeszytach). Pierwsza zmiana pojawiła
się za sprawą człowieka, który wiele dał amerykańskim komiksom - samego
Stana Lee. W 1971r. amerykański Departament Zdrowia poprosił Marvel
o stworzenie kilku komiksów, mających uświadomić amerykańską młodzież,
jakie niebezpieczeństwa niosą za sobą narkotyki. Firma zleciła to właśnie
Stanowi, który uznał, że najlepiej będzie nadawał się do tego "bohater
z sąsiedztwa" - Spider-man (jednak nie tylko on występował w podobnych,
społecznie zaangażowanych komiksach - trzeba tu wspomnieć wcześniejsze
wspólne przygody Green Lantern i Green Arrow). Historia miała ukazać
się w "The Amazing Spider-man" #96-98 i wtedy pojawił się problem. Nie
pozwolono opatrzyć tych trzech numerów pieczęcią Kodeksu, gdyż, jak tłumaczono,
zakazuje on wszelkich opowieści o narkotykach. Nie był to tylko problem
natury formalnej, obawiano się też słabych wyników sprzedaży - a jaki
jest sens uświadamiać, skoro uświadomi się niewielką grupkę ludzi [że
o kasie nie wspomnę ;) ]. Tu jednak Stan Lee, a także sam Marvel, wykazali
się odwagą i wydali numery 96-98 bez znaku Kodeksu Komiksowego. Jak na
tamte czasy, był to śmiały krok! Odwaga się jednak opłaciła, gdyż zeszyty
sprzedały się bardzo dobrze, później zaś dały firmie nagrodę za społeczne
zaangażowanie. W strukturach Kodeksu zrozumiano, że trzeba coś zmienić
i dokonano wreszcie złagodzenia jego restrykcji.
Złagodzono je nie tylko w sprawach dotyczących przedstawiania narkotyków
- to, co ważne to fakt, iż nowe zasady dopuszczały publikację horrorów
(oczywiście nie przesadnie brutalnych). Dzięki temu powstał "Swamp Thing"
(DC), komiks, który stał się dzięki późniejszym numerom bardzo sławny.
"Późniejszym", czyli tym od czasów Alana Moore'a (gwiazda, którą nasi
wydawcy właśnie zaczynają odkrywać), który przejął fotel scenarzysty
zarówno tu, jak i w "Saga of the Swamp Thing". Zabrał się ostro do roboty
i przekształcił tę drugą w komiks dla dorosłych. Tak, tak - a że nie
można zrobić omletu nie rozbijając paru jaj, to w dwudziestym dziewiątym
numerze serii (1984 r.) pieczęć Kodeksu Komiksowego już się nie pojawiła.
Była to rewolucja! I nie było to, jak w przypadku "Spider-mana" na okres
kilku numerów, lecz już na stałe (pomijając tylko numer 30.). Stało
się tak, a seria wciąż miała się dobrze; mało tego - to ona pośrednio
spowodowała powstanie Vertigo, dzięki któremu mamy teraz "Kaznodzieję",
czy "Sandmana". Ale to także inna historia.
Ostatnią, lecz nie mniej ważną kwestią, która pomogła w zwalczeniu
Kodeksu Komiksowego była zmiana sposobu dystrybucji komiksów. Poczynając
od lat 80 aż do teraz rosła w siłę nowa forma: direct market, czyli
sprzedaż bezpośrednia. Sprzedaż komiksów stopniowo przestawała być domeną
zwykłych sklepikarzy, czy księgarzy, dla których stanowiły one tylko
procent ogólnego towaru (a czy warto walczyć o ten nie dominujący przecież
procent? Lepiej dla świętego spokoju przyjmować zeszyty tylko odpowiednio
oznaczone, prawda?).Coraz więcej komiksów sprzedawano w wyspecjalizowanych
sklepach komiksowych, gdzie często pracują, lub je zakładają - fani,
czyli ludzie, którym zależy na dobrym komiksie i na ogólnym stanie rynku.
Choć może to dla Polaka trudne do uwierzenia, ale obecnie poprzez direct
market sprzedaje się ponad 80% wydawanych w Ameryce komiksów.
W 1989 r. Kodeks Komiksowy ponownie złagodzono, zresztą jeszcze mocniej
niż poprzednio. I bez tego wciąż tracił on na znaczeniu, co przy przemianach
społecznych musiało nastąpić. Obecnie znaczek ze słowami "Approved by
the Comics Code Authority" ma niewielki wpływ, zresztą sam jego rozmiar
jest mniejszy niż 49 lat temu. Co prawda wciąż się go używa, ale zasady
są tak luźno traktowane, jak nigdy wcześniej. Podobnie jego brak na
okładce komiksu nie ma takiego znaczenia, jak niegdyś. I bardzo dobrze
- wystarczy spojrzeć na półkę z komiksami, by stwierdzić, jak wiele
byśmy stracili. Z tych samych powodów warto o nim pamiętać - nie zawsze
jest tak, że bzdurne teorie psychologów (nawet tych bardzo dobrych)
przechodzą obok. Czasami wychodzą one bokiem.
Damian "hans" Handzelewicz
Kolejne wersje Kodeksu Komiksowego można przeczytać tutaj, tutaj i tutaj.
Źródła:
Wikipedia
www.comic-art.com/bios-1/wertham1.htm
art-bin.com/art/awertham.html
Lambiek
|
|