|
Jerzy Szyłak
Druga strona komiksu
Czy
widzieliście kiedykolwiek most kolejowy w Tczewie? Każdy, kto choć raz w
życiu jechał do Gdańska z Warszawy, Poznania, Łodzi czy innych takich miejsc,
musiał go zobaczyć (chyba, że przespał, ale wtedy na pewno usłyszał i poczuł
ten rozkoszny łomot i dudnienie towarzyszące przejeżdżaniu pociągu nad rzeką).
Nie ma drugiego takiego mostu. Słowo daję. Dokładnie rzecz biorąc, nie ma
takich dwóch mostów: jeden jest kolejowy, a tuż obok niego znajduje się
drugi - dla pojazdów i pieszych. Bajeczny widok dla kogoś, kto wybierze
się na ten most w słoneczny dzień.
Wybrałem
się na Most Lisewski (tak się nazywa wyżej wzmiankowana budowla) w słoneczne
przedpołudnie na samym początku wiosny. O tym, że naprawdę
był to sam początek owej pory roku niech świadczy fakt, że zanim dojechałem
do mostu zachmurzyło się i zaczęło padać. I wcale nie były to opady deszczu.
Z nieba leciał śnieg - płatki wielkości pięciozłotówek zasuwały poziomo
- unoszone przez porywisty wiatr i zimno było jak cholera. Nie poddałem
się jednak. Wlazłem na most, przeszedłem po nim tam i z powrotem. Sfotografowałem
go z różnych stron i odległości. Sfotografowałem też Tczew z tego mostu.
Nie mogłem zrobić wszystkiego naraz, bo śnieg wcale nie chciał przestać
padać. Trzeba było wyczekiwać na kolejne pięciominutowe przerwy pomiędzy
kolejnymi falami śnieżycy i wtedy cykać zdjęcia jedno po drugim....
Potem
jeszcze sfotografowałem kawałek drogi z mostu do miasta i knajpę, która
znalazła się na tej drodze. Niewielką, przytulną, idealną dla
kogoś, kto właśnie zlazł z mostu. Chciałem jeszcze zrobić zdjęcia we
wnętrzu
knajpy, ale wtedy okazało się, że mechanizm aparatu fotograficznego,
którym się
posługiwałem, przemarzł i odmówił dalszej współpracy. Zdjęcia wysłałem
rysownikowi, który na ich podstawie miał narysować ostatnią drogę sąsiada
Benedykta Dampca.
I co? I gówno... Artysta miał artystyczną wizję i machnął most z wyobraźni.
Nawet fajnie mu to wyszło i pewnie nikt nie będzie miał do niego o to
pretensji poza mną i mieszkańcami Tczewa (chociaż oni w ten ziąb po
tym moście nie
chodzili).
Wiecie,
co jest najśmieszniejsze? Czułem, że tak będzie. Czułem przez skórę, że
człowiek z Legnicy może mieć w głębokim poważaniu wygląd
mostu w Tczewie...
I właśnie dlatego napisałem kilka czułych słów do mojego Wydawcy z
prośbą, by czujnie przyjrzał się planszom komiksu przed przyjęciem...
Mimo to
w komiksie, który jest podpisany moim nazwiskiem, most w niczym nie
przypomina tego, po którym jeżdżę do pracy. Ów wyimaginowany most
musiał się wydawcy
spodobać, inaczej przecież by komiksu nie wydał. Rysownik też musiał
być zadowolony z siebie i własnej pracy, bo inaczej by jej wydawcy
nie oddał.
Mnie nikt o zdanie nie pytał. Powiem więcej, rysownik, który regularnie
przysyłał mi każdy szkic i projekt strony, zaprzestał korespondencji
ze mną w chwili, gdy komiksowy pociąg zaczął zbliżać się do Tczewa.
Wydawca
też nie wykazał się zbytnią gorliwością w dostarczaniu mi materiału
do narzekań.
Żeby zobaczyć, jak wygląda na obrazkach to, co sobie wymyśliłem, musiałem
kupić ten komiks. A że mieszkam na prowincji, gdzie wszystko dociera
z opóźnieniem, po to by go kupić, musiałem pojechać do Warszawy...
Mniejsza z tym.
Właściwie nie powinienem narzekać. Zanim akcja komiksu przeniosła
się do Tczewa, toczyła się w Krakowie, który wcale niekoniecznie
wygląda jak Kraków.
Oglądałem te plansze. Podobały mi się. Uważałem, że to świetny pomysł,
wymyślić "Kraków" rodem
z sennego koszmaru. Most też jest dość oniryczny, więc wszystko powinno
być w porządku (może mieszkańcy Tczewa wybaczą Robertowi odstępstwo od realiów).
Istota problemu nie w tym jak wygląda komiksowy most. Istota problemu tkwi
w tym, czego dowiedziałem się o sobie w chwili, kiedy ten narysowany most
zobaczyłem.
Spotkało mnie w tym roku wiele przykrości. Przed "Benkiem Dampcem i
trupem sąsiada" ukazały się trzy inne komiksy podpisane moim nazwiskiem
i ludzie prześcigali się wręcz w wymyślaniu barwnych określeń, przy pomocy
których chcieli dopiec mi do żywego. Nie było to miłe, ale jakoś sobie z
tym radziłem. Czułem się odpowiedzialny za te komiksy i to, co pomiędzy
okładkami opublikowanych albumów się znalazło. Służały udowodnił mi, jak
bardzo się myliłem. Pokazał jasno i wyraźnie, że scenarzysta jest nikim
a scenariusz to tylko pretekst - punkt wyjścia dla artysty, który przekształca
niezdarne słowa w zgrabne obrazki.
Jeśli słowa współbrzmią z tym, co artyście w duszy gra, to dobrze.
Jeśli nie współbrzmią, tym gorzej dla słów. Komiks przecież
jest po to, żeby
ludzie mogli podziwiać talent i umiejętności rysownika. A Tczew
czy Kraków zawsze
mogą obejrzeć na zdjęciach... Jerzy Szyłak |
|