|
Historia
jednego obrazka
Poradnik dla zamawiających imperialistyczne grafiki
O tym, że pojawiła się możliwość nabycia oryginalnych grafik Andreasa,
dowiedziałem się w sumie przypadkiem. Kolega-kolekcjoner z Holandii, o którym
już kiedyś
wspominałem odebrał ode mnie przesyłkę zawierającą "Koziorożca" i "Aqq" i
spytał przy tej okazji, czy nie byłbym zainteresowany takim zakupem, bo
jeśli tak, to on może mnie skontaktować z osobą, która w imieniu Andreasa
sprzedaje jego prace. Zainteresowany może bym i był, ale ceny były zaiście
europejskie: od 600 euro za prosty rysunek do 1500 za okładkę albumu.
No ale, jak mówi reklama serka topionego: jest to wydatek, który się opłaca,
bo kupujesz to, co najlepsze. Wyraziłem więc wstępne zainteresowanie,
co na tym etapie nic mnie przecież nie kosztowało.
Dwa dni później (a było to pod koniec września) skontaktował się ze mną
właściciel komiksowego antykwariatu z Brukseli, reprezentujący Andreasa,
podając pełny spis grafik do nabycia. Może jestem nienormalny, ale stwierdziłem,
że nie wystarczy, aby rysunek był ładny - musi jeszcze pochodzić z dobrego
komiksu. Z podanej listy (której tu w całości nie przytoczę, jako, że była
w dużej części po holendersku, ale też trochę po francusku i angielsku)
mogłem co prawda łatwo wybrać rzeczy spełniające oba te kryteria, ale znów
odniosłem wrażenie, że wydać ponad 5 kafli za czarno-białą grafikę to zbyt
wielka ekstrawagancja. W końcu uznałem, że z wysłanego spisu najatrakcyjniejszą
ofertą była dla mnie okładka siódmego (nie wydanego jeszcze w Polsce) Rorka.
Jednak już na tym etapie wietrzyłem poważne trudności natury narodowo-biurokratycznej.
Jakże słusznie - jak czas pokazał.
W jaki sposób upewnić się na odległość, czy nie kupimy falsyfikatu? Czytelnik
może domyślić się, że przy wydatkach tego rzędu należy rozwiać tego typu
wątpliwości, szczególnie, jeśli w transakcji uczestniczą osoby trzecie.
Nie podam na to skutecznej recepty, bo ona przecież nie istnieje. Jednak
można przedsięwziąć pewne kroki sprawdzające i napiszę, co ja zrobiłem,
aby choć trochę ułatwić zadanie osobom chcącym cieszyć się własną oryginalną
grafiką sprowadzoną z zagranicy. Przede wszystkim należało ustalić, w jaki
sposób odbędzie się uiszczenie płatności. Nie należy zakładać, że zagraniczny
artysta wyśle nam swoje dzieło za zaliczeniem pocztowym. Wątpliwe jest też,
by akceptował płatność kartą kredytową, chyba, że znów przez pośrednika.
W tym przypadku okazało się, że preferowaną formą płatności jest czek bankierski
wysłany na adres domowy rysownika (w ten sposób poznałem adres Andreasa,
ale go tu rzecz jasna nie mogę podać).
Pewną nieufność mógł budzić fakt, że wieść o możliwości nabycia prac mistrza,
zamiast zostać publicznie podana choćby na dossier-andreas.net, przenosi
się między fanami jakąś pocztą pantoflową. Rozumiem, że artysta może chcieć,
aby jego prace nie zdobiły mieszkań profanów, ale czy nie lepiej wystawić
prace na aukcję dzieł sztuki? Albo na jakiś francuski odpowiednik Allegro?
Targany tymi wątpliwościami wysłałem maila do Patricka - twórcy dossier-andreas
i do swojego holenderskiego znajomego. Patrick odpisał, że oryginałów nie
zbiera i nic o całej sprawie nie wie, natomiast Gerard poręczył za Erica
(to znaczy za belgijskiego pośrednika Andreasa) i powiedział, że zna go
od 10 lat, co mi w zupełności wystarczyło.
Dodatkowo dowiedziałem się, że Andreas bardzo rzadko wystawia swoje prace
na sprzedaż i że "every artwork has a life of its own". Większość
prac wystawionych na sprzedaż można zobaczyć w "De Vergetenen" -
Gerard mógł mi tak śmiało napisać, bo mi go parę miesięcy wcześniej wysłał,
a z 30 oryginalnych prac Andreasa, jakie widział, tylko jedna była nieco
rozczarowująca, gdyż artysta użył zbyt dużo tuszu, przez co obraz był ciemny.
Reszta miała kopać tyłki. Nic więcej nie trzeba mi było wiedzieć, by złożyć
zamówienie.
Zakup czeku bankierskiego nie obył się bez problemów, ale to już drobna
sprawa - w banku, jakby co, wszystko Wam powiedzą. Ja dodam tylko, że lepiej
kupić euro w kantorze - lepszy kurs, a najlepiej - jak ja - mieć kumpla
z dużą ilością euro do sprzedania. Poszło po kursie średnim NBP. Moja rada
- banki niechętnie podejmują się usługi porto czeku (tzn. dostarczenia go
do odbiorcy w zębach), ale warto chyba nalegać, bo wtedy mamy do kogo uderzyć
z reklamacją, a ścigać pocztę, to każdy wie jak jest. Usługa ta nie jest
droga (parę złotych). Dodatkowo musimy się liczyć z prowizją naszego banku
(ja zapłaciłem 30 PLN) i prawdopodobnie zryczałtowaną opłatą banku zagranicznego,
bo przecież odbiorca musi ten czek zrealizować (w moim przypadku 10 euro).
Są to w zasadzie koszta śmiesznie niskie w stosunku do wartości rysunku.
Po wysłaniu czeku na adres artysty wysłałem maila do Erica, który prosił,
bym informował go na bieżąco. To było już pod koniec października, choć "mój" rysunek
został zdjęty z listy kilka tygodni wcześniej, kiedy zadeklarowałem chęć
zakupu. Andreas był wtedy nieobecny, więc i tak musiałbym czekać na grafikę.
Gdybym chciał pojechać do Brukseli, to pewnie mógłbym obejrzeć rysunek przed
zakupem (mimo, że normalnie są one u twórcy we Francji). Gdybym chciał pojechać
do Rennes, pewnie mógłbym odebrać pracę osobiście (choć Andreas jest bardzo
zamkniętą osobą i nie lubi szumu wokół siebie). Sęk w tym, że byłem na to
zbyt leniwy. Więc teraz moja główna rada. Jeśli macie samochód - weźcie
takie zielone papiery z firmy ubezpieczeniowej, które upoważniają do wyjazdu
za granicę (są bezpłatne), przyklejcie znaczek PL w widocznym miejscu i
pojedźcie sami po swój sprawunek do kapitalistycznej Europy. Jeśli powierzycie
tę sprawę polskim urzędom czeka Was pełna atrakcji misja wypełniania wniosków,
składania oświadczeń, biegania po dokumenty i płacenia takich pieniędzy,
że tylko bardzo zdesperowany i wytrwały człowiek nie machnie na to ręką.
Ja przetrwałem i swoje przygody mogę teraz tu opisać.
Zwiedziony możliwością darmowego transportu (cena usługi kurierskiej była
wliczona w koszt rysunku) postanowiłem powierzyć dzieło w ręce odpowiedniej
firmy transportowej. Jak już pisałem, z mojej dzisiejszej perspektywy był
to błąd, jednak nie kosztował mnie znów aż tak wiele, więc traktuję to raczej
z rozbawieniem. Kiedy (dokładnie po tygodniu) Andreas odebrał swój czek,
nadał przesyłkę przez pewną międzynarodową firmę kurierską, która działa
także w naszym kraju. Było to na początku listopada. Po mniej więcej tygodniu
Eric spytał mnie, czy paczka już dotarła, ponieważ on właśnie otrzymał swoją
(z opóźnieniem wynikłej z winy tej samej firmy kurierskiej). Dodał też,
żebym się nie martwił, ponieważ polskie służby celne otwierają paczki i
stąd mogło ewentualne opóźnienie wyniknąć. Zadzwoniłem więc do owej firmy
i spytałem czy jest do mnie przesyłka. Okazało się, że istotnie przyszła
przesyłka z "firmy Martens" do "firmy Królak", znajduje
się na granicy i tylko patrzeć, jak celnicy zaczną ją przetrząsać. Jednak
najpierw muszę wypełnić upoważnienie dla firmy kurierskiej do załatwienia
za mnie formalności celnych oraz (uwaga!) dostarczyć oryginalną fakturę.
Wtedy już trochę - przyznaję - wymiękłem i począłem pytać, skąd mam im ową
fakturę wytrzasnąć? Uprzejmy pan z drugiej strony drutu wyjaśnił mi, że
pracuje w tej branży od 10 lat i co prawda nie wie skąd, ale zapewnia mnie,
że faktura musi być. Po pewnym dalszym drążeniu sprawy z mojej strony wyszło
na jaw, że nic nie stoi na przeszkodzie, abym ową "oryginalną" fakturę
sam na wzór wypisał. Wzór upoważnienia natomiast wysłał mi faksem, po wcześniejszym
zapytaniu, czy nie nadszedł na mój adres przesyłką priorytetową (rzecz jasna,
że nie nadszedł).
Ale tu się dopiero zaczęła moja krucjata. Pewnym pocieszeniem był fakt,
że rysunek jako dzieło sztuki nie podlegał cłu i akcyzie (wyobrażacie sobie,
jak by mi to podniosło koszt zakupu). Po przyjeździe do Warszawy, okazało
się, że wzór upoważnienia owszem, po kilku dniach przyszedł, tylko że nie
listem priorytetowym a poleconym (różnica jest taka, że idzie o wiele dłużej
i trzeba po niego drałować na pocztę z dowodem osobistym). Ale że siedziba
owej firmy kurierskiej mieści się w Warszawie (aż boję się myśleć, co by
było gdybym pracował wtedy w innym mieście), postanowiłem ich odwiedzić
i załatwić na miejscu wszystkie (w moim mniemaniu) formalności.
Tak więc złożyłem stosowne upoważnienie, wypełniłem fakturę (za namową
personelu w języku angielskim, aby zachować resztki pozorów) i postanowiłem
zapomnieć o całej sprawie do czasu dostarczenia mi paczki (ma się rozumieć
w zębach). Nic z tych rzeczy, proszę państwa.
Jakiś tydzień później zadzwonił do mnie ten sam uprzejmy pan i nieco skrępowany
wyznał, że rysunek to jednak nie jest dzieło sztuki, podlega pod osobną
taryfę celną i jako taki musi zostać oclony i ovatowany. Nogi się pode mną
ugięły i oczekiwałem najgorszego. W tej jednej chwili chciałem dać za wygraną
i powiedzieć - koniec. Mam gdzieś takie załatwianie spraw. Pojadę do Francji
i własnoręcznie przemycę rysunek przez granicę. Ale jeszcze dla porządku
spytałem ile te wszystkie formalności mają zamiar mnie kosztować. Otóż okazało
się, że wypełniając fakturę nie podałem waluty. Cenę rysunku (1300 euro)
Andreas zadeklarował przy nadaniu. Mądrzy polscy celnicy, mniemając zapewne,
że obowiązującą walutą we Francji (i na całym świecie) jest złoty polski,
naliczyli mi haracz od wartości zaniżonej ponad czterokrotnie! Wyszło około
350 złotych. Drogo, ale taniej niż koszt podróży do Francji i z powrotem.
Poza tym, po tym całym załatwianiu chciałem już to mieć z głowy. Ale zapłacić
cło, to proszę państwa nie jest tak hop siup.
Tutaj mała, złośliwa dygresja. Nasze drogie państwo uznało, że jeśli chcę
sobie powiesić wrogi ideologicznie, kapitalistyczny, zachodnioeuropejski
obrazek na ścianie, muszę wpierw uiścić stosowne myto. Jeślibym chciał,
na ten przykład, powiesić sobie na ścianie okładkę komiksu "Wiedźmin" -
to proszę bardzo - na to zgoda jest. Ale jeśli polski obywatel, w swym kosmopolitycznym
szale, miast wspierać polską kulturę i polskich artystów chce w obce pióra
stroić swe obejście - to taka postawa z całą stanowczością tępiona być musi.
Tutaj wszak trzeba tyle spiętrzyć przeszkód, aby nigdy już potem taka myśl
w głowie obywatela nie postała. Inną interpretacją może być chęć promocji
kontrabandy, bo to przecież znacznie odciąża polskie urzędy, ale to już
jednak trochę przekracza moje skromne granice rozumowe. I pomyśleć tylko,
że gdybym mieszkał w takiej Brukseli
Poprosiłem pracownika firmy,reprezentującej mnie wobec urzędu, aby wysłał
mi maila z kwotą do zapłaty. Okazało się, że jest to niemożliwe, bo dział
finansowy owej firmy nie korzysta z e-maila. Pozwólcie, że powtórzę, bo
to jest tego warte. Mamy międzynarodową, renomowaną firmę. Jest to firma
prywatna, która świadczy usługi swoim klientom i z tego żyje. Otóż osoba
odpowiedzialna w tej firmie za kontakt z klientem, nie dysponuje u progu
XXI stulecia tak podstawowym środkiem komunikacji jak e-mail. Faks - proszę
bardzo, telegraf - jak najbardziej, szkoda, że już poczta tego nie oferuje,
znaki dymne, porykiwania plemienne, rozsyłanie wici - wszystko to jest możliwe,
ale e-maila nie ma. Ostatecznie umówiłem się na przesyłkę priorytetową -
w sumie: co za różnica - przychodzę do domu, otwieram skrzynkę i mam wiadomość.
Ha ha - tak może myśleć tylko osoba, nie rozumiejąca sposobu pracy i filozofii
życia osobnika nie korzystającego z e-maila. Kiedy otworzyłem skrzynkę -
owszem - była wiadomość. A dokładnie było to awizo na kolejną przesyłkę
poleconą. Przyznaję, że powoli zaczął mnie szlag trafiać.
Po odstaniu znów godziny w kolejce do okienka z dowodem w pysku, odebrałem
powiadomienie o kwocie do zapłacenia. Firma kurierska przewoziła mi jeden
obrazek przez dwa miesiące, ale na zapłacenie cła dostałem całe dwa dni.
Zdążyłem zapłacić w terminie - nie żeby coś - pracuję nad oddziałem banku.
Był to piątek. W sobotę dostałem przesyłkę priorytetową (tak - wreszcie
zrozumieli różnicę) z ponagleniem do zapłacenia. Chyba na wszelki wypadek
tak ją wysłali. Warto dodać, że ponaglenie zawierało błąd merytoryczny,
wykryty przez mojego kumpla, który pracował w Departamencie Ceł w Ministerstwie
Finansów. Dotyczył terminu, po jakim urząd celny nalicza odsetki karne.
W piśmie było 7 dni. Według mojego znajomego od ponad roku obowiązuje termin
dziesięciodniowy.
Zadzwoniłem do swojej ulubionej firmy i spytałem, po jakiego grzyba wysyłają
mi ponaglenia, skoro opłatę uiściłem, a dowód wpłaty dałem ich własnemu
kurierowi (usługa płatna 6 złotych + VAT, ale tylko, jeśli bierzesz potwierdzenie
odbioru, a ja nie brałem). Okazało się, że istotnie, potwierdzenie do nich
dotarło i nie wiadomo właściwie, po co wysłano mi ten papier. Przy okazji
poprosiłem, żeby nie wysyłali do mnie kuriera z przesyłką w czasie, kiedy
nie ma mnie w domu i że sam odbiorę paczkę z magazynu w sobotę (bo wtedy
akurat mogę się włóczyć po magazynach).
Przesyłkę udało mi się z magazynu odebrać. Czekałem, co prawda, jakieś
20 minut, aż wyniosą mi ją z kanciapy i pies, o którym początkowo myślałem,
że nie żyje, jakoś tak dziwnie w tym czasie na mnie patrzył, ale wyprawa
zakończyła się sukcesem. Kiedy odjeżdżałem ze zdobyczą spadł pierwszy śnieg.
Na kopercie, wypisany odręcznym pismem Andreasa, był mój adres, choć kto
nie czytał oryginalnych komiksów pewnie tego nie pozna. W środku było tak
dużo warstw zabezpieczających z tektury i kartonu, że nie sądziłem, że tyle
istnieje. Sam rysunek przykryty był jeszcze warstwą półprzezroczystego papieru,
Razem z nim dostałem cztery śliczne wydruki na kartonikach z rysunkami artysty
(odręcznie podpisane).
Pewnie, że okładki Thorgali są dużo więcej warte, ale ja bym się nie zamienił.
Bo tego rysunku już się nigdy nie da kupić. Jest tylko jeden. I jak się
tak dobrze zastanowić - cieszę się, że go kupiłem. Jest naprawdę śliczny.
Ostatnia moja rada, powtórzona za kolegą, który ma oryginałów znacznie
więcej. Napisał mi: "Mówiłem ci, że oryginały są piękne. Wiszą u mnie
na ścianie w oszklonej ramce (jakość muzealna, droższa, ale trzyma promieniowanie
ultrafioletowe z dala od materiału). Wszystkie moje oryginały wiszą na ścianach
z dala od słońca. Po co kupować coś, a potem trzymać w miejscu, gdzie nie
można na to patrzeć?"
Niedługo kupuję ramkę!
Arek "xionc" Królak |
|