|
Filmy
Alejandra Jodorowskiego
8 grudnia serwis
Fangoria.com podał zapowiedź aż dwóch nowych filmów Alejandra Jodorowskiego: "metafizycznego spaghetti westernu" Kingshot oraz "przeznaczonego dla starszej widowni" obrazu Tryptych.
W Polsce wiadomość ta przeszła właściwie bez echa; nic zresztą dziwnego.
O ile wszyscy znają "Jodo" jako scenarzystę znakomitych serii
komiksów science fiction: Incala, Metabaronów czy Technokapłanów, to
Jodorowsky-reżyser pozostaje w naszym kraju twórcą właściwie nieznanym.
Na przegląd jego
dzieł w warszawskim Muranowie z oczywistych względów mogli dostać się
jedynie nieliczni, a wydane na Zachodzie DVD z jego filmami są na polskim
rynku całkowicie nieosiągalne. Tymczasem krytyka światowa uznaje chilijskiego
artystę za jednego z ważnych reformatorów kina, twórcę porównywanego
czasem do samego Luisa Bunuela. Z pewnością warto więc przedstawić choćby
najważniejsze
filmy Jodo. Na ich pełny spis i szczegółową analizę wypadnie poczekać
aż do czasu, kiedy będą w jakiejkolwiek formie dostępne u nas. Teraz
pragnę raczej zainteresować przyszłych widzów filmów Jodorowskiego i
uprzedzić,
czego się mogą po nich spodziewać. Debiut filmowy artysty - Les
tetes interverties, nakręcony w latach pięćdziesiątych
(dokładne daty jego produkcji do dziś nie są znane), niedługo po jego
przeprowadzce do Paryża, zaginął w tajemniczych okolicznościach; nawet
sam Jodorowsky utrzymuje, że nie ma ani jednej jego kopii. Wiadomo jedynie,
że była to niema, raptem czterdziestominutowa adaptacja dramatu Tomasza
Manna Die vertauschten Köpfe, powstała - najprawdopodobniej - jako wynik
współpracy z Mauricem Chevalierem. Warto również wspomnieć, że choć Tetes
interverties prawdopodobnie widziała jedynie garstka osób, goście serwisu
IMDB.com i tak wystawili mu bardzo wysoką ocenę... Fando
y Lis, drugi (a pierwszy zachowany) film Jodo, zasłynął najpierw
z powodu burdy, do jakiej doszło po jego premierze na festiwalu w Acapulco
w 1968 roku; konserwatywna część widowni uznała obraz za "gorszący",
a legenda głosi, że dumny reżyser musiał kryć się przed rozwścieczonym
tłumem w bagażniku własnej limuzyny. Patrząc z perspektywy czasu, trudno
zrozumieć, co mogło wywołać tak daleko posunięte oburzenie. Fando
y Lis jest spokojną (lub, mówiąc wprost - nudną), choć pełną niepokojących obrazów,
surrealistyczną opowieścią, nawiązującą do słynnego Psa andaluzyjskiego Bunuela i Dalego. Opowiada o podróży tytułowych bohaterów - sparaliżowanej
Lis pchanej na drewnianym wózku przez ukochanego Fando - poszukujących
zaginionego miasta Tar, w których ma czekać na nich wieczne szczęście
i spełnienie wszelkich marzeń. Na swej drodze napotykają wiele dziwacznych
postaci: "błotny lud", ślepego starca żywiącego się krwią czy
samotnego muzyka grającego na płonącym pianinie (oczywisty hołd złożony
Salvadorowi Dalemu). Czarno-biały film kręcony był podczas weekendów,
właściwie bez żadnych funduszy. Mimo to, oczywiście biorąc pod uwagę datę
produkcji, nie ma się wrażenia oglądania obrazu całkiem amatorskiego. Raptem trzy lata po Fando
y Lis miała miejsce premiera najsłynniejszego,
okrzykniętego przez krytyków "kultowym", filmu Jodorowskiego
- El Topo (Kret). Nawiązując do tradycji spaghetti westernów Sergia Leone,
Jodorowsky stworzył mroczną historię o samotnym rewolwerowcu El
Topo (gra
go Jodorowsky, choć o tę rolę miał ubiegać się podobno sam John Lennon!),
poszukującym Czterech Mistrzów Pustyni, z którymi ma się pojedynkować.
Wiele jest tu scen wyjątkowo okrutnych lub wyuzdanych (krwawe odbicie
czasów Charlesa Mansona i wydarzeń na festiwalu w Altamont) i choćby z
tego powodu nie jest to film przeznaczony dla masowego odbiorcy. El
Topo był jednym z pierwszych filmów granych podczas seansów wieczornych, jeszcze
przed Rocky Horror Picture Show. Nawiązując do "Kreta", Jodorowsky poszedł za ciosem i stworzył
kolejny "mistyczny film drogi" - Montana Sagrada, czyli "Świętą
Górę", niestety, znacznie słabszy od wielkiego poprzednika. Choć
również cieszący się statusem "kultowego", wydał mi się wyjątkowo
pretensjonalny oraz pełen niepotrzebnych scen i "dłużyzn". Jest
to historia wędrówki dziewięciu Złodziei, reprezentujących planety Układu
Słonecznego, pod przewodnictwem Alchemika (Jodorowsky z zabawnym angielskim
akcentem) do mitycznej Świętej Góry. Jodo zmieszał ze sobą elementy religii
new age, wisielczy humor, wątki religijne oraz kilka chwytów z poprzednich
filmów - jednak ta mieszanka wydała mi się raczej niestrawna. Następnie warto wspomnieć o "filmie, którego nigdy nie zobaczycie" (jak
napisał sam Jodorowsky), czyli... Diunie tego reżysera! Wiele lat przedtem,
zanim po adaptację słynnej książki Franka Herberta sięgnął David Lynch,
powstały plany sfilmowania tego dzieła z udziałem takich sław jak Salvadore
Dali, Orson Welles, Moebius-Giraud, H.R. Giger czy zespołu Pink Floyd!
Niestety, ambitny projekt nigdy nie został zrealizowany. Mimo to Jodorowsky
utrzymuje, że "zmienił on jego życie". W latach osiemdziesiątych Jodorowsky porzucił film, powracając dopiero
w 1990 głośnym Santa Sangre (Święta Krew). Obraz zawierający wiele motywów
autobiograficznych (dzieciństwo głównego bohatera, granego zresztą przez
synów reżysera, spędzone w cyrku) nawiązuje do głośnej wówczas sprawy
meksykańskiego seryjnego zabójcy. Nie jest to jednak kryminał ani tym
bardziej film sensacyjny, lecz raczej poetyckie, surrealne i pełne wyrafinowanego
poczucia humoru, połączenie horroru i studium psychologicznego mordercy.
Widać tu ducha Freuda i Junga, cień Felliniego i Hitchocka, tak jak i
w poprzednich filmach pojawiają się liczne wątki religijne. Jest to prawdopodobnie "najdojrzalszy" obraz
Jodorowskiego; nie ma tu już żadnej nachalnej idei ani silenia się na
metafizykę. Pozostaje względnie zwarta konstrukcja, sugestywne, zapadające
w pamięć kadry, znakomita gra aktorska. Ostatniego, jak dotąd, filmu Jodorowskiego - "Rainbow Thief" nie
uratowała obsada aktorska z Omarem Shariffem i Christopherem Lee na czele.
Była to bardzo słaba, i właściwie niezauważona przez krytykę, wariacja
na temat żywotu Jezusa i Pasji. Po tej porażce Jodorowsky kolejny raz
zrezygnował z reżyserii filmowej na dłuższy czas. Z punktu widzenia współczesnego odbiorcy, obrazy Jodorowskiego mogą wydać
się nieco archaiczne, zarówno z powodu nieaktualnej tematyki, jak i staromodnej
techniki produkcji i choćby gry aktorskiej. Z całą pewnością nie należą
one niestety do wielkich, ponadczasowych dzieł, przyjmowanych z niesłabnącym
aplauzem przez kolejne pokolenia. Jodorowsky działał w awangardzie silnie
związanej z filozofią new age - ruchem kiedyś uznawanym za wielki i postępowy,
dziś przyjmowanym raczej z uśmieszkiem politowania i wzruszeniem ramion.
A jednak trzeba przyznać, że wiele sekwencji z jego filmów robi i dzisiaj
duże wrażenie, budząc emocje zwłaszcza skontrastowaniem atrakcyjności
plastycznej poszczególnych scen z okrutnym lub przewrotnym ich sensem.
Jego twórczość z pewnością zasługuje, by trafić do jakiegoś Muzeum Filmowej
Wyobraźni i zająć miejsce choćby w korytarzu wiodącym do komnat Bunuela,
Greenewaya i innych
Janek Pietkiewicz
|
|