"Tytus, Romek i A'Tomek wśród złodziei marzeń"

Miłe złego początki, lecz koniec żałosny... albo jak zniszczono Tytusa

"Teatr i drama współczesna,
aby sądzić, do ila, z tego punktu widzenia uważając je, krytyki nie wytrzymują i umarłymi są,
to trzeba i innej natury ciszę jaką, z teatru deskami zbliżoną, uczuć i dotknąć jej."

Cyprian Norwid

Gdyby "starożytni" mistrzowie sztuki filmowej zapoznali się z rodzimą twórczością w tej dziedzinie pewnie płakaliby rzewnymi łzami. A gdyby któryś nieopatrznie skierował swe kroki na filmową wersję "Tytusa", niechybnie zginąłby w konwulsjach. Trudno dziś powiedzieć, co skłoniło Papcia Chmiela, do wyrażenia zgody na produkcję tego potworka (choć sam zainteresowany wyznał kiedyś, że dopiero sprzedaż praw branży filmowej sprawiła, że zarobił coś na Tytusie), jednak chwały z pewnością dzieło to papciowej kreacji nie przyniosło.

A zapowiadało się tak pięknie. Po niewypale z "Kajkiem i Kokoszem" (błogosławione niech będą filmy, które nigdy nie powstały w Polsce) oczekiwania wobec pierwszego sfilmowanego rodzimego komiksu rosły. Chodziły legendy o wyrafinowanym scenariuszu, utrzymanym w duchu komiksów Papcia, który wygrał specjalnie ogłoszony konkurs. Do udźwiękowienia miały przyłożyć rękę wielkie nazwiska polskiego filmu, jak choćby Marek Kondrat, Andrzej Chyra czy Gustaw Holoubek.

No i wyszło jak zwykle. Do kina chodzę dość często, wiedziony głównie kwestiami towarzyskimi, toteż zdarza mi się czasem zawędrować na film, który niezbyt mnie interesuje. Na "Tytusa" jednak poszedłem z władnej woli, jako fan komiksowej wersji postaci. To, co ujrzałem głęboko mną wstrząsnęło.

Na temat samej animacji, mogę powiedzieć tyle, że nie kuła ona zbytnio w oczy swą prostotą. Wszyscy powtarzają wokół, że nie mamy takich pieniędzy jak Amerykanie, żeby robić dobre animacje. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że jak się nie jest w stanie zrobić czegoś dobrze, to lepiej nie robić tego w ogóle, jednak nie jestem doktrynalny i mniejszą wagę staram się przywiązywać do formy jak do treści. Niestety kiepska forma nie uratowała w tym wypadku tragicznej treści.

Na ogół można by przypuszczać, że twórca filmu wysysający pieniądze z kieszeni widza i czas z jego harmonogramu, oferując mu dzieło zrobione w sposób pół-amatorski (jak to bywa w polskiej kinematografii) spróbuje zaoferować mu w zamian choćby treść, która owe braki zrekompensuje. Żadna podobna myśl nie postała jednak w głowach twórców tego filmu, uznali oni bowiem, że skoro polskie filmy z założenia mają być wodą z kompotu po produkcjach zagranicznych, to nie ma również potrzeby, aby wysilić się w jakikolwiek sposób. Publiczność bowiem wiedziona jakimś dziwnie pojmowanym patriotyzmem, na film polski ma psi obowiązek się udać, a jeśli i nawet nie, to swymi podatkami radosną twórczość i tak wesprzeć musi. Tego tematu drążył tu nie będę, bo film "Superprodukcja" lepsze światło na omówione zagadnienia może rzucić, a i polska prasa czasem swoją dokłada cegiełkę, co sprawia, że mechanizmy te są każdemu doskonale znane i mówić tu o nich nie ma żadnej potrzeby.

Co więc sprawiło, że przejawiam taką oto niechęć do omawianego obrazu? Najpierw powiedzieć muszę, po raz drugi, aby nie być źle odczytanym, że wychowałem się na przygodach Tytusa i traktuję tę postać jak opokę. Moje oczekiwania wobec filmu były z pewnością nadmiernie wywindowane, choć przyznam, że sama sympatia dla postaci mogła sprawić, że i przeciętny film ucieszy mnie, jak każdego innego fana twórczości Papcia Chmiela, który ma możliwość obejrzeć swego ulubieńca na dużym ekranie. I rzeczywiście pojawienie się znanych bohaterów, mówiących ludzkim głosem i poruszających się przed oczami - to był najciekawszy moment tego spektaklu. Potem należało wyjść, co wiele razy chciałem uczynić, ale że nie sam byłem w kinie - nie wypadało.

Twórczość Papcia Chmiela opiera się na swego rodzaju wyrafinowanym humorze, który jest czytelny zarówno dla najmłodszych jak i dla zupełnie dorosłych czytelników. Stąd uniwersalność komiksu. Scenariusz filmu tego rodzaju humoru został pozbawiony. Trudno - nie każdy jest Papciem Chmielem i nie każdy potrafi stworzyć tak absurdalne sytuacje, w jakich artysta potrafi postawić swoich bohaterów. Jednak, jeśli cały scenariusz jest zaledwie pretekstem do wprawienia w ruch znanych postaci, to taki film lepiej, aby w ogóle nie powstawał.

Oczywiście wytłumaczeniem twórców jest to, że zrobili oni film dla dzieci. Jednak tendencje w kinie światowym są takie, aby filmy dla dzieci również były dobre. Dzieje się tak dlatego, że na dobry film pójdzie więcej widzów niż na zły, a więc większe są szanse, że obraz na siebie zarobi i pozwoli zarobić producentom. U nas taka zależność wciąż nie obowiązuje, a przynajmniej nie do tego stopnia, aby dać filmowcom do myślenia. Co sprawia, że na "Shreka" czy "Gdzie jest Nemo?" dorośli walą drzwiami i oknami nie patrząc na dzieci, a na "Tytusa" pies z kulawą nogą nie pójdzie, jeśli nie po to, aby dziecku słuszną zapewnić rozrywkę? Warto się nad tą kwestią przez chwilę zastanowić.

Kolejną cegłą na grób filmowego "Tytusa" jest hipokryzja, której nawet kilkuletnie dziecko nie zniesie. Otóż fabułą filmu jest krytyka reklam. Widać scenarzysta w swym dydaktycznym szale zapałał chęcią wybicia dzieciom z głowy zgubnego (w swym rozumieniu) zwyczaju oglądania reklam. I znów - nie miejsce to by przytaczać wyniki badań mówiące jak błędne jest to przekonanie - znów mogę odesłać do prasy. Ale nawet, jeśli by i było prawdziwe, to jakim prawem twórca narzuca swoją socjalistyczną duchem moralność nieukształtowanej psychice dziecka? Ale nie w tym, rzecz jasna, wspomniane na początku zakłamanie filmu się znajduje. Otóż główni bohaterowie poruszają się pojazdem, który jest przerobionym wielkim kubłem z wygrawerowaną nazwą popularnej sieci barów "padlinożernych". Jest to reklama o nachalności niespotykanej bodaj we współczesnym świecie, gdyż logo wspomnianej sieci nie niknie ani na chwilę, kiedy bohaterowie podróżują swym pojazdem. I o ile przeciwko reklamom trudno się buntować, to aż takie ich wyeksponowanie w dziedzinie, bądź co bądź z założenia będącej sztuką musi razić. Natomiast w obrazie będącym krytyką reklam jest to niekonsekwencja granicząca ze schizofrenią. Widząc wspomniane sceny przecierałem oczy ze zdumienia.

Dalej tylko gorzej - scenariusz nie zatrzymał się w swoim dydaktyzmie na krytyce reklam. Kolejnym punktem programu jest krytyka palenia. Cel, można by przypuszczać szlachetny. Tyle, że niestety odniesie pewnie skutek przeciwny, bo nikt nie lubi, kiedy się go poucza, a już szczególnie dzieci. Jest więc scena w tym filmie, w którym palący czarny charakter (taki skojarzenie już samo w sobie może wywołać w dziecku niemały dysonans poznawczy, jeśli na przykład jego rodzice palą) wrzuca dymiący papieros do akwarium, co powoduje zaczadzenie pływających tam ryb. Widząc to postać mówi: "Ooo, widzę, że palenie naprawdę szkodzi". Jasne, że lepsze to niż gdyby postać powiedziała "palenie sprawi, że będziesz miał powodzenie u kobiet". Ale niewiele lepsze. I patrząc na kwestię reklamy, to nie zdziwiłbym się wcale, gdyby ekipa filmowa w trakcie kręcenia paliła jak smoki. A co to ma do rzeczy - spytacie? Jaki jest związek między nauką moralną prezentowaną w dziele, a prywatną postawą życiową twórcy? Dobrze więc - przyznam rację - takiego związku nie ma. I ile lat ma dziecko, kiedy tę prawdę odkrywa? Ale znów schodzę na boczne tory w tym tekście.

Kolejny gwóźdź do trumny dla filmu - twórcy uciekli się tu do ckliwego kiczu, kiedy z jakiegoś słoika wyciągnęli "serce matki" i poczęli się rozwodzić nad przeszywającym je cierpieniem po odjęciu od dziecka. W szkole filmowej powinny być zajęcia mówiące, żeby takich rzeczy nie robić, bo jest to jakiś szantaż moralny wywarty na widzu - "jeśli cię ta scena nie wzrusza, do żywego - mówi do nas twórca - to jesteś bezdusznym bydlęciem zgoła, niegodnym na dzieło nasze spoglądać". I sam się już w tym przekonaniu utwierdziłem.

Nie koniec to wpadek w omawianej adaptacji. Ponieważ źródłem pomysłu na film był komiks - owa najbardziej pożałowania godna ze sztuk - scenarzysta postawił sobie za punkt honoru wyrazić swe ubolewanie, nad jak nędznym materiałem przyszło mu pracować. Dokonał tego, wprowadzając specjalnego bohatera - tzw. "Grubą Księgę", postać ta samym swym istnieniem będąca apoteozą pogardy dla medium komiksowego, jasno wyraża pogląd twórcy filmu na wspomnianą kwestię. Szkoda tylko, że jego dzieło nawet w ułamku nie dorównuje pierwowzorowi.

I jeszcze warto tu zaznaczyć, że film, który z początku wydawał się jeszcze znośny, zaraz przeniósł się z akcją w kosmos, żeby już rozwiać wszelkie wątpliwości, że tkwi w nim choćby cień pomysłu. Jak wiadomo w kosmosie żyją różne dziwaczne stwory, które można narysować jakkolwiek nie przejmując się proporcją, kolorystyką i innymi kwestiami zwykle bezpardonowo ograniczającymi swobodę twórczą. Ponadto w kosmosie mogą się dziać rzeczy niewyjaśnione w sposób rozumowy, co istotnie w fabule tej odnotować należy.

Mówiąc krótko - czegokolwiek dotknął się twórca filmu, wszystko popsuł, wyraził niewłaściwie i chciałoby się sparafrazować słowa Fryderyka Nietzschego pisząc: "Wobec dzieł takich kończy się moja cierpliwość i czuję ochotę, uważam nawet za obowiązek, powiedzieć twórcom wszystko, co mają na sumieniu. Wszystkie wielkie zbrodnie kulturalne mają na sumieniu."

Mógłbym może w tym momencie napisać, że był to także obraz, który spowodował, że przestałem chodzić na polskie filmy, ale prawda jest taka, że byłem jeszcze potem na "Edim", "Edenie" i teraz to już naprawdę koniec.

Arek "xionc" Królak

Czas: 75 min.
Polska, 2002
Reżyseria: Leszek Gałysz
Scenariusz: Małgorzata Sikorska-Miszczuk
Premiera: KINO - 21.3.2002
Dystrybutor: KINO - Syrena

Obsada:
Marek Kondrat - Tytus de Zoo (głos)
Wojciech Malajkat - Romek (głos)
Piotr Gąsowski - A'Tomek (głos)
Andrzej Chyra - Książe Saligia (głos)
Gustaw Holoubek - Pomnik Mikołaja Kopernika (głos)