|
Nie
da się zamknąć kota w klatce
czyli "Cages" Dave'a McKeana
"Zawsze
chciałem narysować komiks do własnego scenariusza - mówi Dave McKean w jednym
z internetowych wywiadów (*). - Rzecz jasna, fantastycznie pracowało mi
się z takimi ludźmi, jak Neil Gaiman czy Grant Morrison, nigdy jednak nie
mogłem oprzeć się wrażeniu, że albumy, które razem stworzyliśmy, są bardziej
ich dziełem, niż moim. Chciałem stworzyć komiks w stu procentach autorski.
Zacząłem więc pisać na boku jakieś krótkie historyjki, próbując znaleźć
odpowiedni temat. W jakimś momencie wszystkie te opowiastki wymieszały mi
się w jedną całość... i tak powstał scenariusz 'Cages'".
Jedno trzeba Dave'owi McKeanowi przyznać - na pewno nie poprzestaje na
półśrodkach. Kto inny, debiutując na niepewnym gruncie, zadowoliłby
się może niewielką
broszurką czy wręcz zeszycikiem, ale nie twórca "Arkham Asylum".
Jego wymarzony autorski projekt okazał się monumentalną księgą liczącą niemal
500 stron formatu A4. Przygotowanie "Cages" zajęło McKeanowi sześć
lat (od 1990 do 1996). W tym czasie wielokrotnie tracił wiarę w sens całego
przedsięwzięcia - po pierwsze dlatego, że od pracy nad "Klatkami" nieustannie
odrywały go inne, bardziej lukratywne zlecenia; po drugie dlatego, że kiedy
skompletował już pokaźną część materiału, zaczęły się schody z wydawnictwami
(dwa, które miały z "Cages" cokolwiek wspólnego - czyli Tundra
i Kitchen Sink - po prostu padły). W końcu jednak cały komiks ujrzał światło
dzienne najpierw w formie zeszytowej (10 odcinków), potem w zbiorczym wydaniu.
"
Klatki" zaskakują pod wieloma względami. Biorąc pod uwagę gabaryty
książki, można by się spodziewać co najmniej rozbudowanej sagi formatu "Władcy
Pierścieni". Tymczasem McKean, choć nie stroni od tematów wielkich
i doniosłych, tak naprawdę opowiada bardzo kameralną historię, w której
bierze udział zaledwie kilkoro protagonistów, cała akcja zaś toczy się w
obrębie jednej kamienicy, nocnego klubu i paru okolicznych ulic.
W owym hermetycznym mikrokosmosie pojawia się niespełniony malarz Leo
Sabarsky. Przybywa on do czynszówki o nazwie Meru House w poszukiwaniu
inspiracji
- uważa, że się wypalił, że skończyły mu się pomysły. Obok jałowych
przymiarek do nowych obrazów Sabarsky spędza czas, próbując dojść do
ładu z nowymi
sąsiadami. A nie jest to łatwe zadanie, w Meru House bowiem mieszka
cała gromada dziwnych, fantastycznych postaci: głuchoniemy właściciel
galerii,
któremu bez przerwy mylą się karteczki ze słowami; starsza pani, bezustannie
czekająca z kolacją na męża, który nie wrócił z pracy już od pięciu
lat; przyrodniczka, która do tego stopnia pokochała przedmiot swoich
badań,
że w swoim mieszkaniu wyhodowała całkiem sporej wielkości las; czarnoskóry
muzyk, który jest w stanie wydobyć dźwięk nawet z kamieni; niedosłysząca
dozorczyni z obsesją na punkcie gołębi... Niemal każdy, kto pojawia
się na kartach komiksu McKeana, mniej lub bardziej odbiega od stereotypowych
wyobrażeń o normalności. Nawet faceci z firmy przeprowadzkowej ("Service
Is Our Middle Fuckin' Name"), dostarczający bagaże Sabarsky'ego, wydają
się mocno zwichrowani. Ale też jacy mają być, skoro sama kamienica niczym
magnes przyciąga różnych oryginałów. To miejsce wydaje się pochodzić z innego
świata: rusztowanie w ciągu nocy przemienia się w szkielet jakiegoś kosmicznego
stwora i znika bez śladu, w okiennych szybach można zobaczyć obrazy z przyszłości,
a swego rodzaju pieczę nad całym domem sprawuje tajemniczy Czarny Kot, który
(jak nietrudno się domyślić) wcale nie jest zwykłym kotem.
Jakby tego wszystkiego było mało, w pewnym momencie Leo Sabarsky natrafia
na ślad afery, która zaczyna go coraz bardziej intrygować. Okazuje
się bowiem, że w Meru House mieszka wybitny pisarz Jonathan Rush, który
kilka lat wcześniej
zaginął bez wieści. Tuż przed swoim zniknięciem Rush opublikował obrazoburczą
książkę "Cages", która wywołała protesty wśród fanatyków religijnych,
domagających się głowy bluźniercy (skojarzenia z osobą Salmana Rushdiego
są jak najbardziej uzasadnione). Jonathan ukrywa się wraz z żoną w Meru
House, strzeżony (choć lepiej byłoby powiedzieć: uwięziony) przez bliżej
nie zidentyfikowaną agencję bezpieczeństwa. Przedstawiciele owej firmy,
dwaj ponurzy faceci w melonikach (nie licząc demonicznego psa z piekła rodem)
regularnie odwiedzają mieszkanie Rusha, opróżniając je z wszelkich przedmiotów,
do których pisarz odczuwa jakikolwiek sentyment. Owe znaleziska agenci dostarczają
pewnemu naukowcowi, ten zaś dokonuje sekcji na obrazach i książkach, próbując
odnaleźć ich duszę, próbując odkryć, co sprawia, że ludzie obdarzają je
uczuciem (gdy zaś ma dokonać operacji na żywej istocie, nie wie, jak się
do tego zabrać). Jonathan Rush nie może już dłużej znieść tych emocjonalnych
tortur i pewnego dnia prosi Leo Sabarsky'ego o pomoc w ucieczce. Chce wyrwać
się ze swojej klatki - jednej z tych, w których mieszkają pozostali lokatorzy
Meru House.
"
Cages", jak sam tytuł wskazuje, to w dużej mierze opowieść o poszukiwaniu
wolności - zarówno tej rozumianej dosłownie, jak i o wolności wypowiedzi,
duchowej niezależności, o swobodzie, jaką daje tworzenie (spora część bohaterów
komiksu McKeana związana jest z artystycznym światkiem). Dla Sabarsky'ego
na przykład klatką jest malarska impotencja; radość kreacji zostaje mu przywrócona,
gdy w Meru House odnajduje Karen, kobietę swego życia. "Dla mnie to
książka, w której bohaterowie rozmawiają ze sobą i próbują otworzyć się
na siebie, zrozumieć się nawzajem" - dopowiada autor.
Faktycznie, tych rozmów jest w "Cages" mnóstwo. Sekwencje dialogowe
ciągną się czasami przez kilkanaście stron albo i dłużej, aż trudno to wytrzymać!
Tym bardziej, że większość plansz utrzymana jest w ascetycznym, jednolitym
kolorystycznie stylu (czarno-białe obrazki z domieszką szarawego błękitu).
Czytelnicy, którzy kojarzą Dave'a McKeana z takimi produkcjami, jak "Arkham
Asylum", "Black Orchid", czy choćby okładki "Sandmana",
mogą się poczuć rozczarowani tą nietypową dla rysownika prostotą. Na szczęście
zdarzają się w "Klatkach" także i efektowne rozkładówki, eksplozje
barw czy eksperymenty z mieszaniem stylów (z wykorzystaniem zdjęć i grafiki
komputerowej włącznie). Podam mój ulubiony przykład: w nocnym klubie Katakumbe
Leo wdaje się w rozmowę z Karen i dość szybko obydwoje ulegają wzajemnemu
zauroczeniu. Scena ta nabiera nagle magicznego, poetyckiego charakteru -
pod wpływem muzyki saksofonisty Sabarsky i dziewczyna zaczynają tańczyć
w powietrzu, ich rozmyte, coraz bardziej zdeformowane sylwetki wirują wśród
komiksowych dymków, na obrazkach pojawia się coraz większy chaos. Po kilku
takich onirycznych planszach następuje powrót do rzeczywistości - a także
do poprzedniego, jednolitego porządku graficznego. Leo rozgląda się oszołomiony
i mówi: "Jesus, where'd the time go?".
Proporcje między jednostajnym tokiem narracji a rysunkowymi "odjazdami" układają
się dość nierównomiernie - przeważająca część komiksu utrzymana jest w czarno-biało-niebiesko-szarym
stylu i dopiero pod koniec coś zaczyna się dziać. Zupełnie, jakby autor
znudził się już standardowym układem obrazków "trzy na trzy" (jaki
znamy m.in. ze "Strażników") i na ostatnich kilkudziesięciu planszach
chciał sobie trochę zaszaleć. W kilku scenach wręcz można odnieść wrażenie,
że McKean daje sobie spokój z opowiadaniem historii i po prostu idzie na
żywioł, nabijając ogromnymi kadrami kolejne rozkładówki. Tego typu usterki
mogą oczywiście stać się powodem zarzutów typu: "przerost formy nad
treścią", wynikają one jednak - jak myślę - z braku doświadczenia autora
w pisaniu scenariuszy. Debiutant biorący się za 500-stronicową księgę musiałby
mieć sporo szczęścia (i talentu), żeby uniknąć wpadek w konstrukcji fabuły.
Nie wolno też zapominać o tym, że pierwotnie "Klatki" ukazywały
się w odcinkach, co również nie mogło pozostać bez wpływu na układ wątków
i kulminacji. Mimo tych niedociągnięć wydaje mi się, że Dave'owi McKeanowi
można spokojnie udzielić rozgrzeszenia: okazał się równie udanym scenarzystą,
co rysownikiem, a to nieczęsto się zdarza.
"
Cages" to komiks, który powinien się spodobać miłośnikom takich filmów,
jak "The Million Dollar Hotel", "Mulholland Drive" czy "Brazil" (reżyser
tego ostatniego obrazu, Terry Gilliam, otwarcie zachwyca się dziełem McKeana).
To opowieść układanka, której całość można ogarnąć dopiero po kilkakrotnym
przeczytaniu. Choć tak naprawdę pierwszoplanowych postaci jest tu niewiele, "Klatki" pełne
są pobocznych wątków, narracyjnych przeskoków, historii przeplatających
się nawzajem i dygresji, które pozornie nie wnoszą nic do tematu, a tak
naprawdę mają dlań kluczowe znaczenie. Nie jest to łatwy w lekturze album
i na pewno nie polecałbym go osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę
z komiksem. Z drugiej jednak strony "Cages" to tytuł, który w
kryzysowej chwili należałoby podsunąć krytykantom twardo stojącym na stanowisku,
że opowieści rysunkowe to głupie i pozbawione treści nawalanki umięśnionych
facetów w pelerynach.
Jest jeszcze jedna grupa czytelników, którym bez wątpienia
przypadnie do gustu autorski album Dave'a McKeana: to miłośnicy
kotów.
Czarny zwierz przemierzający
zakamarki Meru House spina w całość niemal wszystkie wątki "Klatek".
To jedna z najważniejszych postaci tego komiksu (czy kot może być postacią?
Dla mnie tak): demoniczny, wszechobecny, wręcz nierealny (**). Niezależność
i swoboda w cielesnej formie. U McKeana wąsaty czworonóg zostaje wywyższony
do tego stopnia, że jako jedyny rozmawia z Bogiem jak równy z równym. Dlaczego?
Bo kota nikt nie jest w stanie zamknąć w żadnej klatce. A nawet jeśli, to
i tak się z niej bez problemu wydostanie.
Krzysztof "KoLeC" Lipka - Chudzik
(*) - pełen tekst wywiadu z McKeanem (oczywiście po angielsku) można znaleźć
tutaj
(**) - o tym, że Dave McKean potrafi rysować naprawdę diabelskie kocury,
mogą przekonać się czytelnicy wydanej u nas niedawno przez Amber książeczki "Sny
kota Warłapa", do której artysta wykonał ilustracje.
Cages scenariusz i rysunek: Dave McKean
wydawca: NBM 2002
cena: $50.00
liczba stron: 500
kolor, twarda okładka
|
|