Krzysztof Lipka-Chudzik

KoLeC na obrazku
Requiem dla mrówkojada

Po cichu i bez większego echa zmarł bohater jednej z najciekawszych serii komiksowych ostatniego ćwierćwiecza. Odszedł tak, jak przepowiedziano mu to wiele lat temu: w samotności, niekochany i nie opłakiwany przez nikogo. Stary, zniedołężniały i bezradny, choć kiedyś mało kto był mu w stanie sprostać. Cerebus Mrówkojad.

Pierwszy odcinek serialu "Cerebus The Aardvark" (potem po prostu "Cerebus") ukazał się ponad 26 lat temu, w grudniu 1977 roku. Pewien ekscentryczny Kanadyjczyk, Dave Sim, postanowił narysować parodię komiksów heroic fantasy, ze szczególnym uwzględnieniem "Conana" - z tą różnicą, że zamiast stereotypowego muskularnego zabijaki główną postacią uczynił wojowniczego gadającego mrówkojada. Chciwego, pozbawionego skrupułów, wiecznie wkurzonego, zadufanego (niczym Juliusz Cezar, mówił o sobie wyłącznie w trzeciej osobie), pyskatego, niezdolnego do wyższych uczuć sukinsyna, który do tego wszystkiego mierzył niespełna metr wzrostu. Cerebus był to wyjątkowy buc - przy nim Wilq Superbohater wygląda jak Bogusław Kaczyński. I właśnie dlatego czytelnicy go pokochali.

Oczywiście gdyby inwencja Dave'a Sima sprowadzała się tylko do parodiowania fantasy, "Cerebus" nie zyskałby takiego uznania i popularności. Tym bardziej, że we wczesnych epizodach grafika pozostawiała jeszcze wiele do życzenia (a najbardziej chyba sam wygląd tytułowego bohatera). Na szczęście kanadyjski autor szybko uczył się na własnych błędach i niemal ze strony na stronę jego komiks prezentował się coraz ciekawiej - zarówno graficznie, jak i treściowo. Sim dał sobie spokój z pastiszami i po opublikowaniu 19. zeszytu oświadczył, iż seria przekształci się w rozbudowaną wielowątkową sagę, liczącą 300 odcinków, na końcu zaś główny bohater umrze.

300 odcinków... Niejeden, słysząc tę deklarację, popukał się w czoło. I nic dziwnego. Wyobraźmy sobie: każdego miesiąca napisać scenariusz i narysować kolejne 20 stron "Cerebusa", plus okładka, plus dodatkowe materiały... I tak bez przerwy przez ponad ćwierć wieku! Zamiar, jaki wziął na się Dave Sim, był iście demiurgiczny. Artysta jednak uparł się nie korzystać z niczyjej pomocy, a jakby tego było mało, sam też zajął się działalnością wydawniczą i promocyjną swojego serialu. Naprawdę trudno pojąć, jakim cudem znalazł jeszcze czas na jedzenie i spanie.

Mrówkojad tymczasem robił coraz większą karierę w komiksowym świecie. Już nie tylko fani, ale i szacowni krytycy docenili talent Sima. Kolejne odcinki zaczęły ukazywać się w zbiorczych wydaniach, zwanych "książkami telefonicznymi" ze względu na gabaryty (średnio ok. 500 stron). Tematyka "Cerebusa" zaś w kolejnych "książkach" zaczęła oscylować wokół coraz poważniejszych spraw, takich jak: polityka (w "High Society" mrówkojad został premierem), religia (w "Church and State" Cerebusa wybrano na papieża), miłość i cierpienie ("Jaka's Story" opowiada m.in. o nieszczęśliwej miłości mrówkojada do głównej bohaterki) czy nawet śmierć ("Melmoth"). Sim zaczął też eksperymentować z językiem opowieści rysunkowych. Łączył komiks z literackim tekstem, zakłócał linearność lektury, zmieniał kąt ustawienia kadrów, zmuszając czytelnika do obracania albumu w ręku. Potrafił np. ze statycznej sceny wyczarować całą gamę nastrojów, operując wyłącznie onomatopejami. Co ciekawe, autor coraz częściej odsuwał mrówkojada na drugi plan, rozbudowując wątki postaci towarzyszących (np. opowieść "Melmoth" w ogromnej mierze poświęcona jest powolnemu umieraniu Oscara - bohatera wzorowanego na Oscarze Wilde).

Wszystkie sukcesy serialu są niepodzielną zasługą Dave'a Sima (no, może nie do końca: od 65. odcinka autorowi pomagał niejaki Gerhard - Sim rysował ołówkiem i tuszował postacie, Gerhard całą resztę). Dzięki samozaparciu autora "Cerebus" stał się synonimem artystycznej niezależności. Zwariowany Kanadyjczyk nigdy nie zaprzedał się żadnemu komiksowemu koncernowi, przeciwnie wręcz: nie pominął żadnej okazji, by dokopać DC i Marvelowi. Wprowadził np. do swojej opowieści osobnika o przydomku Roach, który raz na jakiś czas zamieniał się w karykaturę któregoś z superbohaterów: m.in. Batmana, Kapitana Ameryki, Spider-Mana... A jeśli wspomnę, że w kolejnych wcieleniach zmieniał przydomek na Wolveroach czy Punisheroach, to chyba nie muszę nic więcej tłumaczyć?...

Gdyby w tym momencie, czyli po 150 odcinkach, serial "Cerebus The Aardvark" dobiegł końca, przeszedłby do historii jako jedno z bezdyskusyjnych arcydzieł światowego komiksu. Niestety, Dave Sim uparł się, że samodzielnie dociągnie cykl do numeru 300 - i nie wytrzymał. To znaczy, fizycznie dał sobie radę, nie wytrzymała natomiast jego psychika. Zamiast klecić kolejne fabuły, Sim zaczął traktować "Cerebusa" jako trybunę do wygłaszania swoich mądrości na każdy temat. W odcinkach zgromadzonych w tomie "Reads" słowo drukowane zajmuje nieraz więcej miejsca, niż obrazki! Co gorsza, traktaty Kanadyjczyka sprowadzały się głównie do tego, iż bez większych ceremonii dowalał on każdemu, kto budził w nim antypatię. Szczególnie mocno dostało się kobietom - w epizodzie 186 Sim zamieścił wyjątkowo mizoginiczny esej, w którym dowodził m.in., że kobiety nie powinny mieć praw wyborczych, ponieważ kierują się nie umysłem, tylko odczuciami i w związku z tym nigdy nie są w stanie podjąć mądrych decyzji. A tak w ogóle są to pasożyty, których jedynym celem istnienia jest wyssanie do cna męskiej energii (obszerne fragmenty paszkwilu można przeczytać tutaj.

Ktoś powie: być może to nieudane małżeństwo wywołało w artyście taką nienawiść do płci przeciwnej. Zgoda, ja też znam paru rozgoryczonych rozwodników, którzy twierdzą, że te głupie baby pochodzą od innej małpy, ale czy zaraz trzeba to oznajmiać całemu światu? Tekstem z zeszytu 186 (a także płomiennymi przemowami na konwentach) Sim zniechęcił do siebie - i do "Cerebusa"! - całkiem spore grono czytelników. I brnął coraz dalej. Fabuła w serialu zaczęła rozłazić się, pękać w szwach. Mrówkojad pogrążał się coraz bardziej w oparach absurdu. W pewnym momencie spotkał nawet na kartach komiksu swojego autora, czyli Dave'a Sima, który narysował samego siebie (cóż, w Kanadzie czy USA tego typu sztuczki być może uchodzą za Bóg wie jaki bajer; polscy czytelnicy, wychowani na historiach Baranowskiego i Papcia Chmiela mogą w tym momencie uśmiechnąć się z politowaniem).

Im bardziej kanadyjski twórca dawał upust swoim frustracjom, tym więcej czytelników odchodziło od "Cerebusa". W komiksowym światku zaczęto wręcz traktować Sima jak nieszkodliwego wariata. Nikt już nie zwracał uwagi na jego prowokacyjne zachowanie i skrajne poglądy... a kolejne numery komiksu kupowali już tylko zatwardziali fani i kolekcjonerzy, którzy uparli się, że razem z autorem dojdą do numeru 300.

I wreszcie dokonało się! W marcu tego roku ukazał się finałowy odcinek, w którym Cerebus wyzionął ducha. W jednym z wczesnych epizodów mrówkojadowi przepowiedziano, że umrze w samotności i zapomnieniu. Życie dopisało do tego proroctwa dodatkowy, gorzki sens. Spośród koneserów, którzy przed laty zachłystywali się opowieściami typu "Church and State" czy "Jaka's Story", mało kto pamięta dziś o "Cerebusie". Gdy Sim powoli, acz nieubłaganie czołgał się do mety, prawie nikogo nie obchodziło już, jak się ta historia skończy - i czy w ogóle autor fizycznie da radę narysować ostatni epizod. Wraz z publikacją numeru 300 zakończyła się pewna epoka w dziejach niezależnego komiksu - tyle że zakończyła się nie hukiem, a skomleniem. Zamiast fanfar i bicia werbli wyszeptano tu i ówdzie: "Ciszej nad tą trumną". The End. Very Unhappy End.

Dzieje serialu "Cerebus The Aardvark" świetnie ilustrują pewną starą jak świat prawidłowość, którą najcudowniej w słowa ubrał Erwin Panofsky: "Prawdą jest, że sztuce komercjalnej zawsze grozi niebezpieczeństwo, iż skończy jak prostytutka; prawdą jest jednak i to, że sztuce niekomercjalnej zawsze zagraża koniec starej panny". Dave Sim zrobił z Cerebusa starą pannę, której przed śmiercią nikt nie chciał już poprosić do tańca. Wielka szkoda. Żegnaj, mrówkojadzie.

Krzysztof "KoLeC" Lipka-Chudzik