|
"Tłumaczenie Toriyamy to czysta przyjemność"
-
wywiad z Rafałem "Kaburą" Rzepką
KZ: Skąd pomysł na opanowanie języka z tak odległego kraju, jak Japonia?
Rafał "Kabura" Rzepka:
Pomysł rodził się bardzo długo i pośrednio wiązał się z moim dość wczesnym
marzeniem. Otóż ubzdurałem sobie w dzieciństwie, że zostanę szpiegiem, takim
Bourne'm, Sorge i bogowie raczą wiedzieć, kim jeszcze. Teraz cieszę się,
że rodzice nie chowali przede mną Ludluma i Forsytha, ale szczeniak z podstawówki
z tak mocnym postanowieniem doprowadzał niektórych nauczycieli do szewskiej
pasji. A trzeba przyznać, że zabrałem się za przygotowania bardzo ostro
- zapisałem się do sekcji strzeleckiej, zacząłem ćwiczyć sztuki walki i
uczyć się kilku języków naraz. Wybierając liceum patrzyłem gdzie mnie mogą
nauczyć gry aktorskiej, choć już wtedy wiedziałem, że zostanie szpiegiem,
gdy wszyscy dookoła wiedzą o moich zamiarach - po prostu mijało się z celem.
Potem zbliżała się osiemnastka, matura i człowiek musiał stanąć nogami na
ziemi. Z natury jestem strasznie zachłanny i chciałem jak najwięcej ze wszystkich
moich hobby zabrać ze sobą w dorosłość. Obejrzałem się więc za siebie i
zapytałem co mnie w tym wszystkim najbardziej fascynowało. Odpowiedź brzmiała
- języki i Japonia, którą zdążyłem już trochę poznać poprzez japońskie sztuki
walki. Kierunek studiów stał się wtedy jasny jak słońce, choć nie były to
jeszcze popularne studia i krewni pukali się w głowy mówiąc, że "pracę
to ja dostanę, ale przy podcieraniu tyłków zapaśnikom sumo".
KZ: Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z mangą?
Rafał "Kabura" Rzepka: Hmmm... Słowo "przygoda" sugeruje
jakieś niezwykłe perypetie związane z japońskim komiksem, podczas gdy ja
byłem, jestem i pewnie zawsze będę tylko jego szarym konsumentem. Na japonistyce
ocierałem się o mangi, ale traktowałem je jako źródło języka, którego nie
nauczą mnie podczas zajęć. W ogóle język potoczny, dialog i komunikacja
międzyludzka fascynują mnie do dziś, dlatego najbardziej lubię tłumaczyć
komiksy, sztuki teatralne, teksty z masą dialogów. Kiedy przyjechałem do
Japonii, manga była dosłownie wszędzie, trudno było po nią nie sięgnąć,
szczególnie tam, gdzie na coś się czeka - na kelnera, w kolejce do fryzjera,
w szatni po treningu. Czytałem to, co wyglądało na najbardziej zniszczone
nie posiadając innych kryteriów, nie wiedząc, co powinienem przeczytać,
a co powinienem ominąć szerokim łukiem. Potem okazało się, że w 75% były
to pozycje prawie w ogóle nie znane na Zachodzie i z polskimi fanami nie
miałem zbytnio o czym rozmawiać.
KZ: Czy kiedy rozpoczynałeś pracę jako tłumacz, zdawałeś sobie w jakimkolwiek
sensie sprawę, że manga stanie się w Polsce tak popularna?
Rafał "Kabura" Rzepka: Na początku pracowałem głównie jako tłumacz
ustny, bo takie zajęcie wiązało się z przygodami, wyjazdami, sprawdzaniem
swojej głowy, refleksu i psychicznej wytrzymałości na stres. Niestety z
samych ustnych tłumaczeń trudno wyżyć bez osiadania w jednym miejscu. Kiedy
któregoś roku pojawiła się propozycja tłumaczenia mang pomyślałem - to jest
to, można tłumaczyć ulubione dialogi w domowych kapciach na zasadach podobnych
do tłumaczenia ustnego. Nie jestem pewien co do stopnia popularności mangi
w Polsce, ale liczę na nią nie tylko ze względu na swoją miłość do dialogu
(śmiech). Czytałem wcześniej różne komiksy, jednak to, co przewinęło się
przez moje ręce w Japonii było zupełnie inne. Chciałem, żeby polska młodzież
dostawała zastrzyki innej kultury w dowolnej formie, a komiks jest chyba
najłatwiejszy do zaaplikowania. Nie ważne, czy treść jest kontrowersyjna,
czy żart niezbyt śmieszy. Konfrontacja z innymi sposobami myślenia podlana
ponczem z zakazanego owocu (ta "legendarna", choć przereklamowana,
nagonka na mangi i anime) zawsze pobudza szare komórki i wyobraźnię - a
to bardzo potrzebne dzisiejszej młodzieży "doby wszędobylskiego marazmu".
KZ: Czy w jakimkolwiek stopniu masz wpływ na dobór pozycji przez wydawcę,
czy po prostu akceptujesz kolejne zlecenia?
Rafał "Kabura" Rzepka: Tłumacz rzadkiego języka bierze bardzo
dużo za stronę, ale propozycji ma relatywnie mniej, więc wybrzydzanie jest
nie na miejscu. Robię to, na czym się znam i vice versa - gdyby moje specyficzne
doświadczenie z mangą zamienić na strategię marketingową, każdy wydawca
szybko poszedłby z torbami, więc chyba lepiej da wszystkich, jeśli pozostanę
przy tłumaczeniu.
KZ: A gdybyś miał możliwość zaproponowania polskiemu czytelnikowi komiksu
jakiś tytuł, to co by to było? I dlaczego?
Rafał "Kabura" Rzepka: To bardzo trudne pytanie, na które ponoć
codziennie odpowiadam inaczej (śmiech). Często polecam "Pawiego Króla" (Kujaku-O),
bo to była pierwsza manga, którą "łykałem" tom za tomem, która
mnie wciągnęła w stopniu podobnym do książek. Teraz trudno mi wyjaśnić,
co mnie tak wciągnęło, ale ten komiks miał wszystkiego po trochu - egzotykę
buddyzmu ezoterycznego, o którym wtedy nie wiedziałem nic, sporo humoru,
misterne rysunki i powolne wciąganie w monotonną na początku fabułę wszystkich
i wszystkiego, od innych religii, polityki począwszy, na osobie Rasputina
skończywszy... To byłoby dobre dla interesujących się orientem, zaś żeby
zainteresować mangą zwykłego zjadacza komiksów można by polecić "Survival" (Sabaibaru)
Takao Saito czy "Dryfującą klasę" (Hyouryuu kyoushitsu) Kazuo
Umezu. Dlaczego? Żeby pokazać odmienność japońskiego spojrzenia na komiks,
żeby przeczytać coś, co pewnie zachodni wydawca wyrzuciłby do kosza krzywiąc
się "przecież to już było". To pozycje, których temat przewodni
- globalne katastrofy - zostaje potraktowany zupełnie inaczej niż wszystkie
to, z czym do tej pory mieliśmy styczność.
KZ: Przebywasz poza Polską już jakiś czas. Czy brak kontaktu z polskim
językiem nie utrudnia w jakimś sensie pracy? Chodzi mi przede wszystkim
o brak styczności z mową potoczną, która wciąż ulega zmianom, a której wykorzystanie
to część własnego wkładu tłumacza w kształt tłumaczenia.
Rafał "Kabura" Rzepka: Spox, centralnie to nie przeszkadza. Żeby
łapać klimę, nie trzeba być na miejscu, żeby wiara ryła beret nie trzeba
non stop ściągać chmury ze skejtami i załapywać zarąbistych tekstów z hiphopowych
kawałków. Wbijam w to czy komuś podchodzi mój przekład, czy nie - język
jest żywy, Internet upowszechnia żargony, gwary. Cztery lata temu jakiś
kasztan robił mi siarę za "nieznany nikomu" wypas. Teraz zwrot
należy do grupy "słaaabych", czyli wymiatających lub wyczesanych.
Oczywiście wtopy mogą się zdarzyć, więc żeby ich uniknąć muszę wydać parę
peelenów by być na fali i nie stać się oldskulowym lamusem, oglądać to,
co się aktualnie ogląda, słuchać, czego się teraz słucha. Najgorszy dostęp
jest do polskich reklam, ale tu też niezastąpiony okazuje się necik. Sorewicz
za tę popisówę (śmiech), ale chcąc powyższego języka używać w tłumaczeniu,
muszę zwracać uwagę na żywotność danej "nowalijki". "Teges" jest
żywotniejszy niż "seryjnie", a "siema" pożyje dłużej
niż "narta" czy troszkę nowsza "łyżwa". Żaden tłumacz
nie chciałby, żeby jego przekład brzmiał jutro, tak jak dziś brzmi słowo "klawo"...
Polskiego i japońskiego używam w dość równych proporcjach, więc "wogle
ze zdanżaniem nie ma problema". Jeśli trafi mi się komiks z najświeższym
japońskim slangiem, będzie w nim najświeższy polski slang. Tylko, że autorzy
też nie chcą, żeby ich komiksy starzały się z dnia na dzień i raczej unikają
takich eksperymentów.
KZ: Jak zabierasz się do pracy nad tłumaczeniem kolejnego komiksu? Czy
jest tak, że całą historię dobrze już znasz, to znaczy czytałeś ją wcześniej,
czy też "odkrywasz" ją tak, jak czytelnik, czyli posuwając się
powoli naprzód?
Rafał "Kabura" Rzepka: To zależy od tytułu. Przeważnie pół na
pół - znam historię, ale mija tyle czasu, że tłumacząc w pewnym stopniu
odkrywam szczegóły od nowa.
KZ: Czy zdarza się, że nie masz za bardzo pomysłu na przełożenie jakiejś
kwestii wypowiadanej przez bohaterów?
Rafał "Kabura" Rzepka: Oczywiście, przecież nie jestem maszyną
(na razie, cha cha). Na szczęście wahanie, czyli "przeszukiwanie szarej
masy" nie trwa dłużej niż kilkanaście sekund. Gorzej jest z "niemangowymi" tłumaczeniami,
tam czynnik odpowiedzialności każe się dłużej zastanawiać, często zmusza
do konsultacji z fachowcem. Gdybym się pomylił w mandze zostałbym ukamienowany
przez otaku, gdybym pomylił się w jakimś dokumencie, firma mogłaby mieć
przeze mnie ogromne straty. Od otaku dzieli mnie 10 tysięcy kilometrów,
więc praca idzie znacznie sprawniej. Za to chyba już nie mogę wrócić do
kraju, bo jak pokazuje przykład "Hellsinga" wszystkie błędy autora
są automatycznie przypisywane mojej osobie. Już sobie wyobrażam, co się
będzie działo po wydaniu trzeciego tomu, gdzie autor pisze "Rio de
Janeiro, stolica Brazylii".
KZ: Czytasz regularnie jakieś serie komiksowe ukazujące się w Japonii?
Manga jest częścią twojego życia codziennego, czy tylko częścią pracy?
Rafał "Kabura" Rzepka: Cząstką pracy, cząstką życia. Nie licząc
tego, co tłumaczę, regularnie kupuję tylko trzy serie - "Kredkowego
Shinka" (Crayon shin-chan), "Detektywa Conana" (Meitantei
konan) i "Wagabundę" (Vagabondo). Dwie pierwsze po przeczytaniu
przesyłam koledze w Polsce, trzecią oddaję do wspólnej puli na wydziale
uniwersytetu, gdzie na co dzień pracuję. Kiedyś komputery były bardzo wolne,
więc studenci przynosili z domów mangowe serie i kładli na półki. Każdy,
kto czekał na wyniki swoich komputerowych eksperymentów mógł zabić czas
wertując komiksy. Teraz komputery są szybsze, ale tradycja "wspólnej
puli" pozostała. Można przeczytać stare pozycje, nowe są kupowane na
bieżąco, wystarczy, że jedna osoba nabywa jedną serię i mamy przegląd najpopularniejszych
aktualności. Jeśli czegoś tam nie ma, a chciałbym przeczytać, idę do antykwariatu,
kupuję, czytam i sprzedaję z powrotem, bo serie zabierają sporo miejsca
na półkach. Gdybym chciał wrócić do którejś z nich, pewnie kupiłbym ją jeszcze
raz, bo to niedrogi interes, ale zazwyczaj wolę przeczytać coś nowego. Mam
też mnóstwo rzeczy, których nie sprzedam, na przykład całego "Black
Jacka" czy "Ashita-no Joe".
KZ: Pozycje, które wydaje J.P.F., a więc te, które tłumaczysz, to raczej
serie rozrywkowe. Nie chciałbyś zabrać się za coś bardziej wymagającego?
Rafał "Kabura" Rzepka: Te rozrywkowe bywają najbardziej wymagające,
szczególnie jak wisi nad tobą grupa wampirów czekająca tylko na okazję,
żeby sobie po tłumaczu pojeździć, "bo im się zdaje, że jest źle".
Te rozrywkowe serie są znane z angielskich wersji i wielu, którzy je przeczytali
rości sobie prawo wyłączności, jeśli chodzi o interpretacje wszelkich kwestii.
Najłatwiej tłumaczy się rzeczy, które nie są znane, a nie te, które są łatwe. "Dr.
Slumpa" tłumaczę tak samo jak "Dragon Balla", jednak za pierwszy
zbieram pochwały, a do drugiego dziesiątki osób chciały dorzucić swoje trzy
grosze, co trzeciej osobie coś się nie podobało, co chwila wiązano mi ręce,
co rusz zmuszany byłem do powielania błędów, "bo coś się przyjęło".
Jednak tłumaczenie mang to wciąż prawie sama przyjemność, jedynie przy "GITSie" momentami
czułem się jakbym tłumaczył żmudne teksty dla dużych firm.
KZ: Dlaczego, Twoim zdaniem, trudno wprowadzić do Polski trudniejsze, ambitniejsze
mangi? Jedyna gekiga, "Tu detektyw Jeż" nie odniosła spektakularnego
sukcesu, czytelnicy pisma "Mangamix" szybko "pozbyli się" Osamo
Tezuki i jego "Black Jacka".
Rafał "Kabura" Rzepka: Przede wszystkim próba podania "Black
Jacka" w kawałku, a nie całości, była pomysłem wielce nietrafionym,
bo te krótkie opowiastki są klockami misternej łamigłówki i zaczynają układać
się w całość dopiero po przeczytaniu (dopasowaniu) kilkudziesięciu części.
Z drugiej strony polski czytelnik nie potrafi się jeszcze pozbyć pęt własnych
przyzwyczajeń i ocenia mangi bardzo powierzchownie, a bo perspektywa nie
taka, proporcje nie takie, nagle rysy się zmieniają, a tu się dzieją rzeczy
niemożliwe, a tu to, a tu tamto. Z jednej strony chcieli inność, z drugiej
strony nie potrafią jej zaakceptować. Dla mnie jest to trochę niezrozumiałe,
ale ja kładę główny nacisk na treść, bo jestem starszy. Dzisiejszy czytelnik
podrośnie, będzie chciał czegoś poważniejszego - ale na to troszkę za wcześnie,
starszych czytelników mang jest wciąż za mało... Japończycy potrafią w telewizji
rozprawiać o 3 kadrach z "Ashita-no Joe" płacząc i wspominając
jak przeżywali śmierć jednego z bohaterów, jak uczestniczyli w pogrzebie
bohatera, w którym wzięły udział tysiące osób. Myślę, że dzisiejszy przeciętny
polski czytelnik w ogóle nie zauważyłby tych legendarnych kadrów, ba, nigdy
by do nich nie dotarł, bo tytuł wróciłby na półkę jako ten ze "zbyt
starą kreską". Ale poczekajmy.
KZ: "Waneko" planuje wkrótce wydać komiks "Hiroszima 1945".
Myślisz, że będzie on w stanie zainteresować polskiego czytelnika?
Rafał "Kabura" Rzepka: Zainteresować może, ale czy na tyle, żeby
odniósł rynkowy sukces? Są w ludziach instynkty, które sprawiają, że zapłacą
za Superexpress, bo pokazuje czyjąś krew - temat czyjejś tragedii od zawsze
sprzedaje się dobrze. Nie czytałem "Hiroszimy 1945", ale nawet
jeśli ktoś sięgnie po ten tytuł powodowany takimi instynktami to nie powinniśmy
biadolić. Przypuszczam, że historia jest wzruszająca i pouczająca zarazem,
że każdy coś z niej wyniesie.
KZ: Tłumaczenie, której serii było dla Ciebie największym wyzwaniem? Zakładam,
że liczący aż 42. tomy "Dragonball", ale może się mylę
Rafał "Kabura" Rzepka: Nie, myślę, że najwięcej roboty jest przy
GITSach. Tłumaczenie Toriyamy to czysta przyjemność.
KZ: Humor Toriyamy jest dość specyficzny, w polskim przekładzie należało
się chyba wykazać dużą inwencją własną. Jak wyglądała praca nad tym przekładem?
Rafał "Kabura" Rzepka: Do głowy przychodzi mi określenie "dzika
rozkosz" (śmiech).
KZ: Niedawno, w wywiadzie udzielanym "Gazecie Wyborczej", Paweł
Musiałowski powiedział, że boom na kulturę japońską jeszcze przed nami.
Japończyków pociąga ekspansja na inne rynki, czy jest to po prostu biznes?
Rafał "Kabura" Rzepka: Boom rodzi się w nas samych, Japończycy
go nie przywożą. Z praktyki (tłumaczeń ustnych) wiem, że japońskie firmy
pociąga przede wszystkim dobra jakość produkcji przy niskich kosztach i
chodzi im najczęściej o własny rynek. Sprzedażą swojej kultury Japończycy
interesują się w stopniu znacznie mniejszym, niż się mogłoby wydawać, tacy
wydawcy mang sami pukają do drzwi (natrętni są, niech poczekają sobie z
rok na licencje), bo zysk ze sprzedaży zagranicznej pewnie nigdy nie dorówna
zyskom z rynku wewnętrznego... Zainteresowanie Zachodu Japonią trwa od czasów
Marco Polo, teraz po prostu zwiększyła się dostępność tego, co japońskie
- to miejscowi biznesmeni odpowiadają na miejscowe zapotrzebowania. Jednak
kiedy pałeczki i co drugą mangę będzie można kupić w każdym kiosku, a origami
będzie w programie nauczania - zapewne przyjdzie kolej na kolejną egzotykę.
KZ: Takie trochę przewrotne pytanie, ale czy komiks oparty na zupełnie
innej kulturze, sposobie wychowania, może być właściwie postrzegany przez
czytelnika z Polski, któremu najbliższa jest produkcja europejska, jak również
w pewnym stopniu amerykańska? Ty widzisz to z perspektywy osoby żyjącej
na co dzień w tej innej kulturze.
Rafał "Kabura" Rzepka: To ja może też odpowiem przewrotnie -
Japończycy są bardziej europejscy niż Amerykanie, a Europejczycy bardziej
japońscy niż Amerykanie. Otoczka jest wprawdzie zupełnie inna, ale podejście
Japończyków do wielu kwestii jest zadziwiająco bliskie naszym wartościom...
A tak w ogóle, to "właściwe postrzeganie" jest bardzo płynnym
określeniem. To co, że ktoś wykonał gest, którego my nigdy nie wykonujemy.
Ważne jest czy jego znaczenie odpowiada naszym zachowaniom... Nawet, jeśli
nie rozumiemy czegoś, to staramy się to sobie wytłumaczyć, a to już ma wartość
samą w sobie - wpływa na nasze horyzonty myślowe. Z drugiej strony w mangach
wypatrujemy tej powierzchownej egzotyki, często ignorując fakt, że pod spodem "czai
się swojak". Wmawiamy sobie, że dane zachowanie bohatera jest powodowane
srogą japońska edukacją, etykietą, sławioną japońską estetyką, bo jesteśmy
nafaszerowani takimi informacjami. Wymyślamy własne teorie, konfrontujemy
je z kolejnymi informacjami, pozycjami o Japonii, które oparte są na tych
samych legendach. Niestety cudzoziemcy najczęściej wpadają w zaklęty krąg
tłumaczenia sobie wszystkich zachowań oklepanymi frazesami nie chcąc głębiej
się zastanowić nad tym, co akurat widzą i dochodzą do wniosku, że jeśli
wszystko podchodzi pod giri, wabi i inne wyświechtane pojęcia, to on nigdy
tej kultury nie zrozumie. Po dłuższym pobycie w którymkolwiek z egzotycznych
miejsc okazuje się, że suma summarum wszyscy jesteśmy podobni, chodzi nam
o podobne rzeczy w życiu, zawsze możemy się dogadać, niewiele jest sytuacji,
których nie da się (prze/wy)tłumaczyć. Najważniejsze to nie zakładać z góry,
że nie mamy szans zrozumienia nowego otoczenia. Dobrze by było, żeby i czytelnicy
mang podchodzili do mangowych treści z otwartymi umysłami i dochodzili do
swoich wniosków poprzez własne myślenie i trzeźwą obserwację, a nie zasłyszane
plotki czy teorie amerykańskich antropologów sprzed kilkudziesięciu lat.
KZ: Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę efektywnej pracy przy kolejnych tomikach
tłumaczonych serii.
Rafał "Kabura" Rzepka: Ja również dziękuję i pozdrawiam czytelników
Kazetu.
Rozmawiał Jakub "Tiall" Syty |
|