|
Elektra
Lives Again - Miller wraz z Elektrą po raz ostatni
Elektra zginęła z rąk z Bullseye'a, starego wroga Daredevila - to jest
fakt. I dodatkowo, żeby każdy miał jasność na tę okoliczność, dokonała żywota
na rękach naszego niewidomego bohatera. Jednak pomimo tego, że Miller sam
ją uśmiercił wrócił do niej raz jeszcze w one-shocie nie należącym do oficjalnej
historii świata Marvela. Można powiedzieć, że to swego rodzaju epitafium
autora dla wykreowanej przez siebie postaci. I zapomnijmy przez chwilę,
że moloch wydawniczy, dla którego Miller tworzył, całkowicie zignorował
jego życzenie, by nie wracać do uśmierconej postaci. Na czas lektury przymknijmy
oczy na komercyjną machinę stworzoną wokół niej i spójrzmy na proces twórczy
tak, jak miał wyglądać. Narodziny, życie, śmierć, a na koniec epitafium.
Komiks rzuca nas na ulice Nowego Jorku, zaś chwilę potem jesteśmy świadkami
spowiedzi Murdocka. Co prawda nie można powiedzieć, by autor za bardzo się
wysilił, przedstawiając nam w ten sposób wewnętrzne rozterki bohatera, jednak
później zaczyna być lepiej. Niestety nie znaczy to, że tak będzie do końca
albumu.
Matt Murdock nie może spać. I nie jest to zwykła bezsenność; jego prześladują
sny, których główną bohaterką jest Elektra. A nie należą one do tych miłych,
jakie Murdock mógłby o niej śnić - w jego snach gonią ją wszystkie jej ofiary,
okaleczone, trzymające swe głowy w rękach, półnagie, sine, zawsze szybsze.
Dopadają ją, a następnie krwawo jej odpłacają - każda na swój sposób. Te
dziwne i makabryczne sny są na tyle sugestywne, że Murdock stara się nie
spać. I zaczyna coraz częściej myśleć o Elektrze
Zaś gdy pojawiają się
niechciane myśli ("A może ona żyje?"), stara się wypełnić czas,
znaleźć jakąś kobietę.
Miller zaczyna świetnie, przedstawiając pustkę w Murdocku, którą ten stara
się wypełnić. Widzimy, że czegoś mu brakuje, a jego wysiłki, by pozbyć się
tego uczucia spełzają na niczym, bo są skierowane w złym kierunku. Samotność
Murdocka nie znika, a pojawia się coraz więcej dziwnych myśli. I nie dziwcie
się moim ciągłym powtarzaniem jego nazwiska, bo to on jest bohaterem "Elektry
".
Daredevil pojawia się tylko na czterech kadrach archiwalnej relacji telewizyjnej,
służącej do przedstawienia Bullseye'a. Owe alter ego niewidomego prawnika
ma tu pomniejsze znaczenie, zaś najważniejszy jest ukrywający się zwykle
pod maską Matt Murdock oraz jego związek z Elektrą. Ten został doskonale
zaznaczony samą nieobecnością Elektry i nagle powstałą, obudzoną snami samotnością
Murdocka. Przypomina to początek "Powrotu Mrocznego Rycerza".
Podobnie tam Bruce Wayne w pewnym momencie zaczyna odczuwać pustkę, której
nie potrafi wypełnić, wołanie, które wyrywa go ze spokojnego do tej pory
życia. Tak też i tutaj mamy Matta Murdocka, który poszukuje spokoju.
Mniej więcej połowa komiksu traktuje o zagubieniu Murdocka, niestety szybko
zostaje to spłycone do marvelowskiej nawalanki. Okazuje się, że sny oznaczają,
iż Matt jest potrzebny, a skoro jest potrzebny, to bierze się do roboty.
Mimo kilku przebłysków, druga połowa nie jest już tak dobra, jak pierwsza.
Miller zaskakuje tym, jak łatwo udaje mu się sprowadzić fabułę niemalże
do tej typowej z rodzaju tych, jakich wiele widzimy w amerykańskich zeszytówkach.
Na szczęście nie przedstawia się to w tak prosty sposób, bo pewien ślad
po świetnej pierwszej połowie pozostaje. Nie mamy przecież do czynienia
z dwoma osobnymi komiksami (choć czasem można odnieść takie wrażenie). Obie
jego połowy łączą się i wątek związku Murdocka z Elektrą ładnie się na końcu
rozwiązuje. Miller robi to równie pięknie, jak zaczyna całą opowieść.
Można odnieść wrażenie, że "Elektra Lives Again" to komiks zaledwie
dobry, a na pewno - bardzo nierówny. Jednak sama historia to nie wszystko,
ważny też jest sposób opowiadania. A Miller potrafi to robić. Jednym z wielu
przykładów jest to, jak różnicuje wielkość i rozłożenie kadrów w zależności
od ich zawartości. I tak śledząc myśli Murdocka, jego rozterki, które targają
nim podczas zwyczajnych czynności, widzimy to w wielu małych kadrach. Świetnie
sprawdza się to w scenie kąpieli, trwającej trzy strony, na których znajduje
się w sumie aż 38 kadrów. Przez ten czas nasz bohater odpoczywa w wannie
i nic się nie dzieje; najważniejszy jest przedstawiony nad rysunkami na
tych stronach ciąg myśli Murdocka, kiedy to stopniowo dochodzi on do rozwiązania
zagadki gnębiących go snów. Przedstawienie tego w sposób ciekawy w komiksie,
podczas gdy na rysunkach nic się nie dzieje, wydaje się niemożliwe, lecz
Miller pokazał, że jest inaczej. To jest owa sztuka dedukcji, za którą się
wciąż chwali superbohaterów, a która najczęściej sprowadza się do paru ramek
na stronie ("nie więcej, by zbytnio nie przytłaczać czytelnika tekstem").
Natomiast walka może być różna. Chcąc przedstawić nam jej piękno, harmonię
ruchów walczących stron, Miller nie hamuje się i po skondensowanej narracji
otrzymujemy znakomicie rozrysowane kadry zajmujące po pół strony. Wszystko
zaczyna dziać się jakby wolniej, ruchy walczących wydają się zsynchronizowane
w powolnym tańcu. Natomiast w chwilach, gdy nie ma miejsca na grację i piękno,
gdyż zostają wyparte przez czystą, brutalną siłę, Miller zmienia dynamikę
komiksu i widzimy wciąż następujące po sobie ciosy w małych sąsiadujących
kadrach. Widzimy, że to rozpaczliwa walka, niemal wyczuwa się w niej bliskość
śmierci. Są to oczywiście dwie skrajności, zaś pomiędzy nimi możemy znaleźć
stany pośrednie. Jednak te dwa przypadki prezentują się w komiksie najlepiej.
Należy też zaznaczyć, że Miller nie jest jedynym autorem "Elektry
",
co zdecydowanie wychodzi albumowi na dobre. Na jego bardzo dobre rysunki
kolor położyła Lynn Varley, a udało jej się to wprost znakomicie. Doskonale
zgrała się z Millerem, w rezultacie czego, malowane przez nią kolory wręcz
uzupełniają opowieść. Są ostrzejsze, gdy komiks nabiera dynamiki i brutalności,
łagodniejsze w chwilach spokoju. Subtelne, nieco rozmazane stanowią integralną
część albumu; po jednej lekturze trudno wyobrazić go sobie z innymi kolorami.
Czytając "Elektrę
" można po raz kolejny dojść do przekonania,
że Miller "wielkim komiksiarzem jest"
a przynajmniej był. Warto
przeczytać ten album, jeśli nie dla fabuły, to dla świetnej grafiki i jej
związków z materią komiksu. Album stanowi bardzo dobre (a mogło być jeszcze
lepsze
) pożegnanie twórcy ze swoją postacią. Niestety życie to nie bajka
- ostatecznie więc Miller nie pożegnał się z Elektrą odchodzącą w niebyt,
lecz odchodzącą pod skrzydła "opiekuńczej" korporacji.
Damian "hans" Handzelewicz
Scenariusz: Frank Miller
Rysunki: Frank Miller, Lynn Varley (kolory)
Wydawca: Marvel Comics
Rok wydania: 1990
Liczba stron: 80
Druk: kolor |
|