|
Nowości
z USA
Na początek uczynię wyznanie. Nie jestem fanem superbohaterów i nigdy nie
byłem zawziętym czytelnikiem TM Semiców, a jeśli już coś uznałem za godne
uwagi, zwykle okazywało się to finansową klapą dla wydawnictwa. Przyznam
też, że właściwie nigdy nie pojąłem, dlaczego tak wielu osobom nie przypadły
do gustu rysunki McKeevera i dlaczego Sąd na Gotham poniósł klęskę w naszych
nieszczęsnych kioskach.
Z drugiej strony cała idea superbohaterów ma pewien urok. Trudno nie poczuć
choć grama fascynacji dla kariery tego rozdmuchanego na niebywałą skalę
wrestlingu. Co więcej, podstawowy schemat jest tu tak prosty i abstrakcyjny,
że aż prosi się o manipulacje: czy to ekstrawaganckie fantazje (jak w
morrisonowskim Doom Patrol), czy też alegoryczne przypowieści (tu kłania
się Silver Surfer
Moebiusa). Superman: Red Son należy raczej do tej drugiej kategorii.
Mark Millar, dość popularny ostatnimi czasy autor, postanowił zaszaleć
z kwintesencją superbohaterstwa przez drobniusieńką korektę historii
uniwersum DC. Lądowanie statku-kołyski z Kryptona przesuwa się o kilka
godzin, wobec
czego chłopiec ląduje w stepach sowieckiej Ukrainy i adoptuje go pobliski
kołchoz. Gdy nastaje Zimna Wojna i rozpoczyna się wyścig zbrojeń, Rosjanie
ogłaszają istnienie supertowarzysza, co, ma się rozumieć, wprawia Amerykanów
w niemały popłoch. USA wystawia do walki swój najpotężniejszy umysł
- Lexa
Luthora, który rozpoczyna prace nad bronią zdolną wyrównać szanse supermocarstw.
Tak zaczyna się akcja komiksu wykorzystującego ikonę popkultury do krytyki
politycznej. Trudno nie dostrzec bowiem (i fakt ten podkreśla większość
amerykańskich recenzentów), że za fantastyczną fasadą kryje się negatywna
ocena nowej polityki miedzynarodowej USA, polegającej na przyjęciu
roli globalnego sędziego i policjanta w jednej osobie. Wydaje mi się
jednak,
że przy takiej interpretacji komiks nie broni się najlepiej. Millar
wyprowadza bowiem problem na poziom tak ogólny, że związek z aktualną
sytuacją polityczną
sprowadza się do zadawanego już wielokrotnie pytania o wybór miedzy
wolnością a bezpieczeństwem i przekaz sprowadzałby się do przypomnienia
tej porządnie
przewałkowanej kwestii. To zresztą, jak sądzę, problem całego gatunku,
że zazwyczaj autorom nie udaje się zejść z poziomu ratowania świata
przed Złem
z Kosmosu dostatecznie nisko, by przyjrzeć się dokładniej ziemskim
problemom, a najmniejszy krok w tym kierunku czytelnicy traktują z nadmierną
powagą.
Tymczasem atut komiksu tkwi w tym, że nie przestaje on być historią
o superbohaterach, uproszczoną, podkolorowaną wersją świata, gdzie
dzieje się dużo i nie zawsze
z sensem. Red Son jest przede wszystkim fajną elseworldową zabawą
z postaciami
znanymi miłośnikom Clarka Kenta, grą niepozbawioną drugiego dna,
ale opartą przede wszystkim na piętrzeniu nieprawdopodobieństw i zaskakiwaniu
czytelnika
nagłymi zwrotami akcji. Zakładam przy tym, że amatorów tego tytułu
nie odstraszy patetyczny styl Millara, bo o ile mi wiadomo, komiksy
o Supermanie
nigdy
nie grzeszyły szczególnym dystansem. Do plusów natomiast niewątpliwie
należą występy radzieckiego Batmana (w specjalnej wersji czapki
uszanki)
i Lexa
Luthora (jako bezwględnie genialnego naukowca).
Radzę zatem nie dać się zwieść zapowiedziom, według których mamy
tu do czynienia z "traktatem politycznym". Sądzę, że usatysfakcjonowani będą przede
wszystkim czekający na Supermana himself i wszelkie lasery z oczu, dopiero
w dalszej kolejności szarzy miłośnicy komiksu i to tego raczej rozrywkowego.
Szalonych wrażeń nie gwarantuję, ale komiks jest na pewno powyżej przeciętnej,
a jako że dostał nominację do nagrody Eisnera za Best Limited Series, musiał
iluś tam czytelnikom przypaść do gustu :-).
Superman: Red Son
Scen.: Mark Millar
Szkic: Dave Johnson i Kilian Plunkett
Tusz: Andrew Robinson I Walden Wong
160 str., kolor
DC Comics 2003
Cena: 17.95$
Poziom przeciętny prezentuje inny Elseworld, JSA: The Liberty Files. Tutaj,
dla mniej obeznanych, małe wprowadzenie historyczne: Justice Society of
America to najstarsza na świecie, wymyślona w 1940 roku supergrupa. Skupiała
ona pierwotnie bohaterów nie posiadających własnych serii, choć honorowymi
członkami zostali Batman i Superman, a w jej szeregach zwalczały zło tak
klasyczne postacie jak Wonder Woman, Flash czy Green Lantern. Z upływem
lat bohaterowie przychodzili i odchodzili, tak iż ich łączna liczba przekracza
pewnie ze dwa tuziny, z czego większość jest raczej słabo znana polskiemu
czytelnikowi. Warto jednak wspomnieć, że jednym z pierwszych członków JSA
był oryginalny Sandman - zwykły śmiertelnik, choć już wówczas w charakterystycznej
masce gazowej na twarzy.
W wersji Elseworldowej, pierwsze skrzypce grają Batman, Dr Mid-Nite i
Hourman, występujący tu jako amerykańscy szpiedzy w latach czterdziestych.
TPB łączy
dwa epizody z życia naszej grupy. Pierwszy rozgrywa się w Afryce Północnej
w czasie drugiej Wojny Światowej i ponoć zawiera grube aluzje do Casablanki,
w co niestety muszę uwierzyć na słowo, gdyż jak dotąd nie udało mi się
obejrzeć słynnego klasyka. Historii nie będę streszczał, ale mamy tu
Jokera, Scarecrowa
i hitlerowców szykujących tajną broń. Drugi epizod ma miejsce w powojennych
Niemczech i jego również nie streszczę, powiem tylko, że wystąpi Superman,
nadnaturalni agenci KGB i kolejna tajna broń mogąca zniszczyć calutką
Ziemię. W obu przypadkach sens sprowadza się do ratowania świata, a
komiks pełen
jest stałych elementów gry, czyli ciągłych bijatyk i klasycznych kwestii
w rodzaju: "uwaga, on ma nadludzką siłę!". Oprócz tego jest kilka
ciekawych pomysłów fabularnych i gier postaciami - jak na przykład konflikt
między starym wyjadaczem Batmanem i nowym w wywiadzie, ale pewnym siebie
Supermanem - jednak będzie to raczej gratka dla fanboyów. Ja, jako niefanboy,
trochę się znudziłem i zmęczyłem, tym bardziej, że sceny akcji są strasznie
ściśnięte w zbliżeniach i niezbyt wyraziste, co w wielu miejscach czyni
odbiór mało intuicyjnym.
Pocieszenia nie przynosi nawet okładka, stanowiąca kolaż portrecików przeróżnych
herosów. Pewnie znowu się narażę, bo druga historia dostała nominację
do Eisnera w tej samej kategorii co Red Son, ale raz kozie śmierć -
całość rekomenduję co najwyżej nastolatkom w fazie TM Semicowej.
JSA: The Liberty Files
Scen.: Dan Jolley i Tony Harris
Szkic: Tony Harris
Tusz: Ray Snyder
264 str., kolor
DC Comics 2003
Cena: 19.95$
Pamiętacie
komedię romantyczną z Tomem Hanksem i Meg Ryan? Ale nie Bezsenność w Seatlle,
tylko Masz wiadomość - tę w której Tom i Meg strasznie się nienawidzą,
a tymczasem w Internecie, pod osłoną pseudonimów, ich uczucie kwitnie i
w końcu pozwala połączyć się antagonistom w WNM. Pewnie nie pamiętacie,
bo komedie romantyczne "są głupie i dla bab". Mighty Love jest
głupie, ale dla chłopaków. Dwójka głównych bohaterów to nieprzekupna policjantka i błyskotliwy adwokat.
Ona pakuje przestępców do kozy, a on pozwala nawet najgorszym łotrom wyjść
niemal natychmiast z powrotem na wolność. Jak łatwo się domyślić, stosunki
nie układają im się najlepiej (Meg, poznaj Toma, Tom, oto Meg). Tymczasem,
pod osłoną nocy i obcisłych kostiumów, oboje walczą o sprawiedliwość i,
jak to w komediach romantycznych bywa, w końcu muszą na siebie wpaść.
Chyba nie muszę dalej spoilerować tego wątku, prawda?
No ale koniec końców, to komiks dla chłopaków, zatem musi być w nim coś
poza miłością. Powiem więcej. Tak naprawdę to w ogóle nie jest komiks
o miłości. Główny wątek to klasyczna intryga z wielkim skokiem, szukaniem
sprawców, mylnymi tropami i bitką na końcu, poprowadzona stosunkowo
sprawnie, a przynajmniej nie rozwleczona ponad ludzką wytrzymałość.
Wobec tego,
tytułowa
relacja między naszymi bohaterami pozostaje zaledwie naszkicowana, nie
wychodząc poza żartobliwy paradoks. Z miłości mieszczą się tu głównie
długie nogi
i duże piersi. W sumie historyjka easy to read, easy to forget, ale
raczej bezbolesna. Analizy psychologiczne z cyklu "dlaczego postanowiłem włożyć
obcisłe gacie i biegać po dachach" też nie wykraczają poza popowy standard;
widzimy umiarkowany ból skrywanej tożsamości i umiarkowaną świadomość własnego
dziwactwa, na szczęście bez "głębszej" filozofii.
Na plus to co zwykle, czyli okładka, oraz to co rzadziej, czyli miejscami
ładna gra kadrami zestawiającymi naszych bohaterów. Nie zmienia to
jednak faktu, że komiks nie jest wart swojej ceny twardokoładkowej,
ewentualnym
amatorom tego typu historii polecam poczekać na tańszą wersję.
Mighty Love
Autor: Howard Chaykin
96 str., kolor, twarda okładka
DC Comics 2003
Cena: 24.95$
Na koniec dziwna rzecz, mianowicie flipbook z dwiema historiami Warrena
Ellisa. Autor ten, znany u nas przede wszystkim dzięki Transmetropolitan,
tworzy sobie ostatnio takie trzyzeszytowe samodzielne opowiastki. Ponieważ
każda jest zupełnie z innej bajki, sklejanie plecami dwóch tytułów w jednym
TPB wydaje mi się średnim pomysłem, zwłaszcza że historie są nierówne i
słabość jednej zmniejsza przyjemność z posiadania drugiej. Lepszą pozycją z naszej pary jest niewątpliwie Reload, w którym udała
się rzecz dość rzadka, mianowicie przeniesienie typowo filmowych scen
akcji
do komiksu bez utraty tempa i czytelności. Biorąc pod uwagę, iż komiks
składa się w większej mierze z wybuchów i strzelanin, jest to poważny
atut. Zwykle
gdy zaczynają strzelać i biegać, przestaję rozumieć, kto jest gdzie i
z kim walczy, tutaj zaś czytam i widzę o co chodzi. Proste, ale najwyraźniej
trudne, skoro od razu zwróciłem uwagę.
Fabuła przywiodła mi na myśl XIII w wersji mini, choć nie wiem czy to
najlepsze skojarzenie. Mamy bowiem zamach na prezydenta i śledztwo,
którego zleceniodawcom
najwyraźniej nie zależy na złapaniu prawdziwego sprawcy. W tej sytuacji
pojawia się oczywiście ambitny agent, który będzie chory jeśli nie dotrze
do prawdy. A prawda? Zdradzę tylko, że okaże się bardzo Ellisowska,
co czytelnikom Transa powinno dać do myślenia (pozostałym z okazji matur
polecam Wielki
Testament Villona - fragment z rozmową Aleksandra i Diogenesa). Nie
jest
to najlepszy kawałek komiksu w moim życiu (ani nawet w ostatnim miesiącu),
ale na pewno nie najgorszy, a do tego lepszy od Meka - czyli nowelki
drugiej.
Mek rozgrywa się w nieco dalszej przyszłości i tkwi w klimatach cyberpunkowo-nostalgicznych.
Niestety ma on w sobie coś z "mainstreamowych" komiksów polskich:
widać dobre chęci, ale słabe wykonanie ściąga całość na ziemię. Obwiniam
przede wszystkim rysunki (inne niż w Reload): uproszczone do granic możliwości,
schematyczne, pozbawione wyrazu i jakichkolwiek subtelności, wyglądają jak
nieudana krzyżówka realizmu i kreskówki. Trudno przezwyciężyć dystans do
tak niedopracowanego świata i wczuć się w opowieść - mi w kazdym razie się
nie udało.
Podejrzewam, że pomysł Ellisa zasadzał się na zbudowaniu złudnego
nastroju i mylnych oczekiwań, a następnie gwałtownym ich zburzeniu
(poznajecie
polski schemat? :-) ), tymczasem budowa się nie powiodła, więc nie
było czego burzyć
(mam zresztą trochę dość fabułek w tym stylu ). Mamy więc komiks
nieudany, który obniża ocenę całości. Uważam, że jeśli ktoś nie wielbi
Ellisa
na tyle, że jest gotów zapłacić także za jego wpadki, może sobie
tę składankę
odpuścić.
Reload/Mek
Scenariusz: Warren Ellis
Szkic (opowiednio): Paul Gullacy/Steve Rolston
Tusz: Jimmy Palmiotti/Al Gordon
144 str., kolor
DC Comics (Wildstorm) 2004
Cena: 14.95$
Konrad "Konradkonrad" Grzegorzewicz
|
|