|
"1602" tom 1
Odkąd
redaktorem naczelnym Marvel Comics został Joe Quesada, dzieją się tam
same ciekawe rzeczy. Największe gwiazdy amerykańskiego komiksu mainstreamowego,
skuszone atrakcyjnymi kontraktami, przeszły pod skrzydła wydawnictwa,
które raptem zmieniło się w wylęgarnię pomysłów, jaką nie było od "srebrnych" lat
sześćdziesiątych, kiedy to święciło pierwsze tryumfy na rynku, a Stan
Lee i Jack Kirby wymyślali bohatera za bohaterem, łotra za łotrem...
A jednak nader często zdarza się, iż pierwszorzędne nazwisko uderzające
z okładki, połączone z obietnicą ciekawego pomysłu, jest tylko fasadą, za
którą nie ma już nic pierwszorzędnego, nic ciekawego czy oryginalnego. Nasi
wydawcy co jakiś czas serwują nam te napuszone worki pełne niczego, i po
lekturze "Origina", "Inhumans" czy "Fantastycznej
Czwórki 1234" wielu z nas nabiera uzasadnionego dystansu do tych marvelowskich
rewelacji, choć z drugiej strony wiadomo, że na wymienionych świat się nie
kończy i są jeszcze takie rzeczy jak "Punisher" Ennisa, "Daredevil" Bendisa, "Spider-Man" Straczynskiego,
cała kolekcja zaskakująco dobrych miniserii z Hulkiem ("Wolverine vs.
Hulk", "Hulk: Banner", "Hulk: Smash", "Hulk:
Gray") i wiele innych. Niemniej znane przysłowie, że "nie wszystko
złoto, co się świeci", pasuje do jakościowej sytuacji wielu nowych
komiksów z Marvela. "1602" jest dowodem, że nie wszystko, co sygnowane
nazwiskiem Gaimana, musi mieć od razu rację bytu.
Wymyślając całą tę historię scenarzysta nie wysilił się zanadto. Chwycił
za pomysł dość często eksploatowany ostatnimi laty, choćby przez Moore'a,
typu "co
by było, gdyby takie to a takie nadnaturalne postacie żyły w takiej to a takiej
epoce i służyły takim to a takim frakcjom politycznym", po czym zebrał
do kupy marvelowską śmietankę superherosów, wrzucił ich na swoje ulubione historyczne
podwórko - do Anglii elżbietańskiej - a żeby było ciekawie, osnuł fabułę wokół
Świętej Inkwizycji i nieśmiertelnego motywu skarbu Templariuszy. Tym z czytelników,
którzy w piątej klasie mieli z historii ocenę niedostateczną, wyklarował dzieje
owego legendarnego zakonu rycerskiego - w formie trzech obrazków zdublowanych
tekstem w ramkach. Wierzyć się nie chce, że tak prymitywny zabieg, przywodzący
na myśl tradycję polskiego komiksu historycznego z lat PRL-u, mógł zastosować
twórca "Signal to Noise" - arcydzieła nowoczesnej narracji, które
jak mało co przyczyniło się do rozwoju języka dziewiątej sztuki. "1602" to
pod tym względem najnudniejsza i najbanalniejsza rzecz Gaimana jaką czytałem,
a traktowania odbiorcy w kategoriach "Murzyna-analfabety" nie da
się po prostu wyjaśnić przynależnością komiksu do superbohaterskiego mainstreamu,
bo nie tylko dzieci sięgają dziś po takie historyjki.
Zostawmy jednak w spokoju kwestię narracji i skupmy się na samej historii,
której pisanie chyba nie w smak było Gaimanowi, bo poza scenerią, niewątpliwie
mu bliską, nie zostawił w niej nic własnego. Przeciwnie, pokazał, że nie
radzi sobie tam, gdzie trzeba brać pod uwagę kontekst polityczny, epickość
i atrakcyjność
sensacyjnej intrygi. Choć początek tajemniczy jest, ciekawy, mroczny i
wyczuwamy, że wraz z burzą nękającą Anglię jakiś spisek groźny wisi
w powietrzu, i przewracamy
kartki z zapytaniem "co to będzie?", to już po dwudziestu kilku stronach
dokładnie wiadomo, o co chodzi, a chodzi o zadowolenie fanów X-Men i całej
trykotowej menażerii zamieszkującej wszechświat Marvela. W sumie nie otrzymujemy
odpowiedzi na pytanie, jak wyglądałaby elżbietańska Anglia, gdyby żyli w niej
superbohaterowie, ale prościej - jak wyglądaliby nasi ukochani superherosi,
gdyby działali w elżbietańskiej Anglii. Otóż według Gaimana wyglądaliby jak
wyglądają, z tą różnicą, że zamiast aerodynamicznych strojów mieliby jakieś
zbroje i muzealne szaty, ale, doprawdy, nie warto wydawać 25 złotych żeby je
zobaczyć (w najbardziej komfortowej sytuacji był niewątpliwie Doom, gdyż zawsze
chodził w zbroi, stąd nie musiał się przebierać). Tym bardziej, że poza tym
wszystko jest w najlepszej zgodzie z tradycjami, a więc X-Meni cierpią z powodów
prześladowań (a odpowiada za to inkwizycja, bo któżby inny w tamtych przesyconych
humanizmem i tolerancją czasach), tyle że nie nazywa się ich "mutantami",
lecz "czarorodnymi". Daredevil skacze równie wysoko jak w wieku dwudziestym,
ale prywatnie z natury rzeczy nie jest prawnikiem, tylko pieśniarzem, bo tym
głównie fachem zajmowali się w tamtych czasach ślepcy. "Sir Nicholas Fury" robi
to co umie najlepiej - pracuje dla rządu - a "Peter Parquagh" jest
dojrzewającym do odpowiedzialności nastolatkiem.
Szatą graficzną zajął się duet Kubert-Isanove, czyli dyżurni graficy
Marvela od przesłodzonego ukazywania epok minionych, na co pracuje miękka
ołókowa
kreska tego pierwszego i komputerowe kolory kładzione przez drugiego.
Ładne to, pocieszne
i miłe dla oka, ale w ten sposób to romanse powinno się ilustrować, a
nie dzikie historie o superbohaterach, mocach i światowych spiskach.
Czasem
wprawdzie Kubert próbuje być drapieżny, wyostrza bowiem na licznych kadrach
rysy postaci
i doczepia im spojrzenia sokole, ale znowuż mangowo mu to wychodzi i
zanadto odbiega od dominującego stylu, powodując bałagan. Co natomiast
wypada policzyć
na plus, to znakomite okładki Scotta McKowena, szczególnie zaś tę do
drugiego rozdziału, na której widać niezmierzony labirynt z żywopłotu,
a w nim postacie
dramatu błądzące, nie mogące odnaleźć się nawzajem - gdyby scenariusz
miał w sobie tyle wymownego dramatyzmu i tajemnicy, co ta jedna okładka, "1602" byłby
z pewnością komiksem nieprzeciętnym.
Ale nie ma. Akcja postępuje ciężko, a przez połowę pierwszego tomu czytelnik
poznaje bohaterów, których i tak zna aż za dobrze. Jedyną rozrywką
pozostaje zatem możliwość zabawy w rozpoznawanie ulubieńców w innych
strojach i
fryzurach, ale to akurat jest dziecinnie łatwe. Można też się dowiedzieć,
w jaki sposób "Mathew
Murdoch" zdobył supermoce w czasach, kiedy nie było ciężarówek, ale to
z kolei jest mało ciekawe. Poczuciem humoru Gaiman też się nie wykazał - "1602" jest
ciężki i patetyczny. Można jeszcze długo wymieniać, czym się nie wykazał, a
czym jako twórca swojej miary wykazać się mógł i powinien. Lepiej jednak sprawdzić
to samemu, na przyzwoitych komiksach mainstreamowych, których ostatnio u nas
nie brakuje: "Ultimate X-Men", ennisowski "Punisher", "Liga
Niezwykłych Dżentelmenów", "Hitman"... "1602" bez
podobnej lekkości trafia w próżnię: dla dzieci zbyt nudny, dla dorosłych zbyt
infantylny, dla fanów superherosów też nie do końca atrakcyjny, bo nie dość,
że umieszcza ich w świecie, który mentalnie do nich nie pasuje, to jeszcze
nie daje im specjalnie pola do popisu.
Gaiman to poeta. Nie jego działką są supermoce, wielka polityka i epicka
klarowność opowiadania. "1602" pokazuje to aż za dobrze.
Piotr "Błendny Komboj" Sawicki
Nie zgadzam się z tym, co napisał Komboj. Może nie jest to dzieło ponadczasowe,
ale z całą pewnością komiks czyta się dobrze, akcję chłonie strona po
stronie, a pomysły Gaimana nie rozczarowują. To znakomita lektura rozrywkowa,
a czegoż więcej oczekiwać po Marvelu?
Sławek Kuśmicki
"1602" tom 1
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: Andy Kubert (szkic), Richard Isanove (kolory)
Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
Wydawca: Egmont Polska
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania oryginału: 2003-2004
Ilość stron: 105
Format: B5
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Dystrybucja: księgarnie
Cena: 24,90 zł
|
|