|
"Daredevil: Diabeł Stróż"
Kevin Smith & Joe Quesada
Półprodukt
Wyobraźcie
sobie, że ktoś zaprasza Was na pokaz filmu, na temat którego macie później
napisać recenzję. Na sali gaśnie światło, rozpoczyna się seans... Wszystko
idzie gładko, po czym po upływie godziny projekcja zostaje nieoczekiwanie
przerwana i każą Wam opuścić lokal. Wszelkie wrażenia i oceny wynikające
z obcowania z danym dziełem możecie ograniczyć tylko do tej pierwszej
godziny, nie mogąc nawet słowem wypowiedzieć się na temat zakończenia.
Dziwaczna i głupia sytuacja, prawda? A właśnie w takim położeniu znajduje
się recenzent, który ma napisać tekst na temat komiksu opublikowanego
jedynie w połowie. Idiotyczna moda na dzielenie wydań zbiorczych (tzw.
trade paperbacków) powoduje, że nie sposób rzeczowo oceniać niektórych
opowieści, bo nawet jeżeli krytyk, w odróżnieniu od czytelnika, zna całość
danego utworu, to nie może zbyt wiele napisać o tym, co jeszcze nie zostało
wydane. Dlatego też, przystępując do opisania półproduktu, jakim jest
polska edycja "Diabła Stróża" Smitha i Quesady, zastrzegam od
razu, iż moja recenzja również będzie swego rodzaju półproduktem, rozgrzewką
przed właściwym zadaniem. Wszelkie rzeczowe wypowiedzi na temat "Guardian
Devil" nabiorą racji bytu dopiero wtedy, gdy opublikowana zostanie
u nas całość historii. Czyli dopiero za miesiąc.
"Daredevil: Diabeł Stróż" to dla polskiego czytelnika drugie
- po znakomitym "The Man Without Fear"- spotkanie z rogatym superbohaterem
(nie liczę epizodycznego występu Matta Murdocka w "Czarnej Wdowie").
Wydany przez TM-Semic komiks Franka Millera i Johna Romity juniora zdobył
sobie u nas zasłużone uznanie i popularność. Czy podobny splendor spłynie
na opowieść Kevina Smitha i Joego Quesady? Śmiem wątpić. Osobiście darzę "Guardian
Devil" sympatią, zdrowy rozsądek podpowiada mi jednak, by nie wróżyć
mu powodzenia na naszym rynku. A to z powodów, o których poniżej.
Po pierwsze, polski czytelnik w kontakcie z "Daredevilem" ma
prawo czuć się, jakby kazano mu oglądać "Złotopolskich" czy "Dynastię" od
dwusetnego odcinka, nie wyjaśniwszy najpierw, co wydarzyło się w stu dziewięćdziesięciu
dziewięciu poprzednich. Nie sposób ot tak, na poczekaniu połapać się w mnogości
bohaterów, a także w łączących ich relacjach. Na domiar złego Kevin Smith
niemal na każdym kroku szpikuje swoją opowieść odwołaniami do przeszłości.
Jego inspiracją (jedną z wielu) jest saga "Born Again" Franka
Millera i Davida Mazzucchellego. Widać to nie tylko w retrospekcjach, ale
także w warstwie graficznej (np. na początku trzeciego rozdziału "Diabła..." poza
śpiącej Karen Page budzi oczywiste skojarzenia z bezdomnym Mattem Murdockiem
z "BA"). Bez znajomości dawnych przygód Daredevila nie da się
pojąć sensu połowy dialogów z "Guardian Devil".
Po drugie, Kevin Smith uwielbia superbohaterów (co ja akurat rozumiem),
ale nie każdego potrafi tą miłością zarazić. Scenarzysta traktuje facetów
i panie w trykotach jak starych przyjaciół z dzieciństwa, o których wie
już niejedno (kto z kim, gdzie i kiedy) i liczy na to, że podobną wiedzą
dysponuje także czytelnik. Obawiam się jednak, że w naszym kraju niewielu
znajdzie się fanatyków, którzy z pamięci są w stanie wyrecytować, jakiego
rodzaju ciuchy nosiła w latach 80. Dazzler czy też z kim zadawała się Liz
Osborn, zanim związała się z Foggym Nelsonem. Telenowele o superherosach
to nie nasza tradycja, nie nasz kontekst kulturowy. Trykotowcy wciąż są
dla nas obcym zjawiskiem; za słabo ich znamy, by zdobyć się wobec nich na
taką zażyłość, jak reżyser "W pogoni za Amy".
Po trzecie, mimo licznych zalet scenariusz Smitha razi swoim infantylizmem
(a sytuacji nie poprawiają cukierkowe rysunki Joego Quesady), zwłaszcza
w odniesieniu do spraw religii, wiary i Kościoła. Owszem, już u Millera
bohater spędzał sporo czasu w konfesjonale (np. "Elektra Lives Again" również
zaczyna się od spowiedzi Matta Murdocka), podobnie też w kryzysowej sytuacji
w "Born Again" Daredevil znalazł ratunek u matki, noszącej zakonny
strój. Zawsze jednak kwestie dotyczące osobistych rozrachunków z Bogiem
serwowano czytelnikom dość subtelnie, aby nie urazić niczyich uczuć (a tym
samym nie obniżyć wyników sprzedaży). Podejście Smitha z subtelnością nie
ma nic wspólnego, o czym można się przekonać, oglądając jego przerażająco
głupi film "Dogma". Zarówno tam, jak i w "Diable Stróżu" autor
zaserwował odbiorcom garść banałów i tanich prowokacji, przy których "Agent
Dołu" Marcina Wolskiego jawi się jako pełna metafor intelektualnych
powiastka filozoficzna. Na dobitkę w "Daredevilu" Kevin Smith,
mówiąc o sprawach religii, uderza w ciężkie i patetyczne tony (nic dziwnego,
we własnym przekonaniu bowiem wzbogaca rozrywkową opowieść o Wielkie i Poważne
Treści), które nijak nie współgrają z resztą komiksu, utrzymaną w lekko
ironicznej, momentami wręcz jawnie komediowej konwencji.
Po czwarte, to akurat, co Smithowi wychodzi najlepiej, czyli żywe, jajeczne
dialogi, zostało skutecznie zarżnięte w tłumaczeniu. Żeby nie było nieporozumień:
nie jest to oczywiście skandaliczny, rojący się od błędów bełkot w stylu
Tomasza Kreczmara. Przekład jest językowo poprawny, gorzej niestety ze stylem.
W oryginale mamy soczyste, dowcipne (filmowe, chciałoby się powiedzieć) "one-linery";
w polskiej wersji - długaśne, rozwleczone i drewniane przemowy. Gdybym nie
znał amerykańskiego "Guardian Devil", czyli znalazł się na miejscu
przeciętnego polskiego czytelnika, mógłbym pomyśleć, że reżyser "Sprzedawców" kompletnie
nie ma talentu pisarskiego.
Po piąte i ostatnie, Daredevilowi podłożył nogę wydawca, dzieląc "Diabła
stróża" na dwie części. Tak się akurat składa, że w przypadku tej historii
druga połowa jest o wiele lepsza od pierwszej. Bohater wreszcie przestaje
się miotać, zachowywać jak skończony idiota oraz dostawać w tyłek ze wszystkich
stron. Przechodzi do kontrataku, odkrywając, kto naprawdę pociąga za sznurki.
Już w rozdziale piątym (w drugiej części Egmontowskiego wydania będzie to
sam początek) dojdzie do wielkiego przełomu w życiu Matta Murdocka, gdy...
No nie, nie będę aż taką świnią i nie napiszę, co się stanie. Problem w
czym innym: ja akurat mogę sobie beztrosko snuć refleksje, bo znam całość
tej historii. Czytelnik zaś, który zetknął się wyłącznie z pierwszymi czterema
rozdziałami, może nabrać przekonania, że nie warto sięgać po następne. Namawiam
więc: dajcie Śmiałkowi szansę. Na razie wymieniłem głównie wady "Diabła
Stróża", ale gdy na naszym rynku ukaże się dokończenie, przyjdzie pora,
by porozmawiać także o zaletach. "Guardian Devil" na pewno nie
jest pozycją tego kalibru, co "The Man Without Fear", ale z kilku
powodów warto poznać ten komiks. A jakież to powody? O tym - mam nadzieję
- napiszę już niedługo. Ciąg dalszy nastąpi.
Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik
Na razie to komiks zaskakujący słaby. Pozostaje mieć nadzieję, że w drugiej
części Smith pokaże na co go stać.
Sławek Kuśmicki
"Daredevil" tom 1: "Diabeł stróż" cz. 1
Tytuł oryginału: Guardian Devil
Scenariusz: Kevin Smith
Szkic: Joe Quesada
Tusz: Jimmy Palmiotti
Kolory: Brian Haberlin Studios, Avalon Studios, Dan Kemp
Tłumaczenie: Maciej Drewnowski
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: 07.2004
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania oryginału: 1998-1999
Liczba stron: 92
Format: 17 x 26 cm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Dystrybucja: księgarnie
Cena: 24,90 zł
|
|