|
Rowlf
Przed
laty wielu ludzi w Polsce, zachwyconych powieściami Władca Pierścieni i
Czarnoksiężnik z Archipelagu, niespecjalnie chciało wierzyć, że gatunek
zwany "fantasy" w rzeczywistości wygląda zupełniej inaczej niż
mogłoby się wydawać po przeczytaniu owych dwóch historii. Stąd też protesty
budziły stwierdzenia badaczy literatury, którzy twierdzili, że fantasy to
gatunek, "w którym wszystko jest możliwe i gdzie prawie nie istnieje
rozdźwięk między tym, co naturalne i pierwiastkiem nadnaturalnym. [...]
Bohaterów uzbrojonych w średniowieczne miecze umieszcza się w metropolii
lśniącej od reklam świetlnych; czarowników zrzesza się w rodzaj związków
zawodowych - wszystko zaś uzupełnić można chatkami Baby Jagi, podskakującymi
na kurzej nóżce po gościńcach".
Potrzeba było czasu i otwarcia na Zachód, żeby polscy miłośnicy fantasy
mogli się przekonać, że w tym gatunku rzeczywiście wszystko jest możliwe
i że Tolkien i Le Guin to twórcy zdecydowanie wyrastający ponad normę nieskrępowanego
fantazjowania. I tak jednak pewne rzeczy do nas nie dotarły. Na przykład,
nie dane nam było zapoznać się z obfitym dorobkiem Edgara Rice'a Burroughsa
- specjalisty od głupkowatych opowieści. Z racji odcięcia od świata żelazną
kurtyną nie przeżyliśmy też tej namiętnej fascynacji literaturą jak najniższych
lotów, która stała się przeżyciem pokoleniowym amerykańskich nastolatków
wchodzących w dojrzałość w burzliwych latach sześćdziesiątych. Dla tego
pokolenia Amerykanów, które brało udział w II wojnie światowej, pisanina
E. R. Burroughsa, Lovecrafta i E. E. Howarda stanowiła jaskrawy przykład
dwustuprocentowego kiczu. A ich dzieci zaczytywały się nią, na przekór rodzicom.
Zachwycały niedorzecznościami tam zawartymi. Wielbiły bohaterów większych
niż życie, smakowały fabuły nasycone niestworzoną grozą i lekką pornografią,
poszukiwały po antykwariatach Necronomiconu autorstwa Abdula Al-Hazareda
i same próbowały tworzyć równie niedorzeczne opowieści, pełnymi garściami
czerpiąc inspiracje ze swych ulubionych lektur.
Richard Corben wielokrotnie dał w swoich komiksach liczne dowody, że był
pilnym czytelnikiem fantastycznej pulp fiction. Najpierw w krótkich opowiastkach
drukowanych, gdzie się dało, a potem w formie pełnometrażowych opowieści.
Pomiędzy jednymi i drugimi powstała opowieść średniometrażowa - liczący
sobie 32 strony - Rowlf. Akcja komiksu rozgrywa się w krainie zwanej Lande
Canis, wzorowanej na średniowiecznym świecie. Jej władca ma jedyną córkę
- piękną Maryarę, którą pragnie wydać za księcia Raymona. Maryara ma z kolei
psa imieniem Rowlf, który bardzo kocha swoją panią i nie cierpi żadnego
z jej zalotników, a Raymona w szczególności. Raymon zaś ma znajomego czarnoksiężnika,
który nazywa się Sortrum i za drobną opłatą prezentuje swoje magiczne umiejętności.
Na początku opowieści Maryara i Raymon odwiedzają czarnoksiężnika, który ku
ich uciesze przemienia kota w nietoperza. Księżniczka ze strachu wydaje pisk,
co powoduje, że Rowlf rzuca się w pościg za nietoperzem i ...demoluje wnętrze
chaty Sortruma. To wywołuje najpierw gniew czarnoksiężnika na Raymona, potem
gniew Raymona na Rowlfa i wreszcie gniew Maryary na narzeczonego. Rozzłoszczona
księżniczka zabiera psa, idzie się wykąpać i zostaje porwana przez dziwnie
wyglądające kreatury, które odpędzają Rowlfa i unoszą swoją brankę w kierunku
...kolumny czołgów. W taki właśnie sposób w świat baśni wkracza innowacja,
która przemienia ją w fantasy...
Ranny Rowlf powraca do chatki Sortruma. Ten postanawia przemienić go w
człowieka, żeby pies mógł opowiedzieć, co się stało z księżniczką. Czar
zostaje jednak przerwany, bo czołgi atakują pobliski zamek. Obdarzony ludzkimi
kształtami, ale pokryty sierścią i posiadający psią głowę, Rowlf uwalnia
się z więzów i biegnie ratować swoją panią. Po serii przygód dostaje się
na wyspę demonicznych kreatur, niszczy siedzibę napastników, uwalnia Maryarę
i powraca wraz z nią do chaty Sortruma. Tu jednak przekonuje się, że ludzie
chcą go zamienić z powrotem w zwykłego psa i zabić, więc zabiera księżniczkę
i odjeżdżają w siną dal.
Trudno uwierzyć, że kiedyś (wcale nie tak dawno temu) Rowlf był uważany
za historyjkę obrazoburczą, łamiącą schematy, nowatorską. Trudno uwierzyć,
że
wszystkie komiksy Corbena były uważane za dzieła rewolucyjne. Przyznać jednak
trzeba, że dziś, kiedy już uleciała pamięć o tym, że jacyś twórcy na przełomie
lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dokonali na arenie historyjek obrazkowych
osiągnięć prawdziwej rewolucji i uczynili z komiksu medium dla dorosłych,
kiedy już nikt nie pamięta ani o co w tej rewolucji chodziło, ani nawet,
że jakakolwiek
rewolucja była, prace Corbena bronią się całkiem dobrze. Na pewno ogląda
się je i czyta lepiej niż dzieła innych wielkich innowatorów - Philippe'a
Druilleta,
Nicholasa Devila, czy Guy'a Pellaerta.
Rowlf oglądany dzisiaj to przede wszystkim świetnie narysowana opowieść.
Corben po mistrzowsku operuje czernią i bielą, raz wykorzystując ostre kontrasty,
innym razem znów subtelnie różnicuje plany kreskując, kropkując i oszczędnie
stosując rastry. Nie boi się ani scen zbiorowych, ani dużych zbliżeń. Wykorzystuje
- w miarę potrzeby - ostre skróty perspektywiczne i nietypowe punkty widzenia
i z pełną świadomością tego, co robi, zestawia ze sobą kolejne obrazki.
Jego opowieść jest przez cały czas zrozumiała i rozwija się płynnie, chociaż
w wielu miejscach (zwłaszcza tych, których narysowanie musiało twórcy przysparzać
trudności ze względu na ilość postaci i komplikację akcji) jej nośnikiem
jest wyłącznie obraz.
Demoniczny najeźdźcy na Lande Canis (w komentarzu narracyjnym wprost nazywani
demonami) posługują się własnym językiem, który mi przypomina nieco rumuński,
ze względu na miękkość spółgłosek i końcówki gramatyczne. Niektóre wyrazy
zdają się być zapożyczone z włoskiego. Amerykanom ów język mógłby zapewne
kojarzyć się z rosyjskim. W rzeczywistości jednak jest to mowa, której żaden
z czytelników nie rozumie i która w komiksie spełnia funkcję języka doskonale
obcego. Ów zabawny pomysł z wprowadzeniem mowy, która nic nie znaczy, rozwija
Corben w sposób brawurowy i zaskakujący. Na początku bowiem czytelnik natyka
się w komiksie tylko na kilka krótkich zdań wypowiadanych przez demony i
spokojnie może uznać je za egzotyczny ozdobnik, gdyż padają w sytuacjach
jednoznacznych lub też ich zrozumienie nie jest do niczego potrzebne. Potem
jednak następuje epizod, w którym Rowlf zakrada się do obozu agresorów,
obserwuje ich poczynania, a wreszcie kradnie czołg i toczy samotną walkę
z obcymi żołnierzami. Demony kłócą się ze sobą, walczą, spierają się, wykrzykują
różne rzeczy, wydają rozkazy i (zapewne) klną pod nosem, a czytelnik może
tylko wpatrywać się w niezrozumiałe dymki z nadzieją, że zrozumie coś, czego
zrozumieć nie sposób. I co najzabawniejsze, z tego wpatrywania rodzi się
zrozumienie: Corben operuje bowiem tak precyzyjnymi rysunkami i w tak plastyczny
sposób oddaje mimikę i gestykulację demonów, że możemy odgadnąć co myślą,
czują i mówią postacie na obrazkach...
W USA Rowlf został opublikowany w 1971 roku przez wydawnictwo Rip Off
Press, to samo, które drukowało prace Roberta Crumba i Gilberta Sheltona.
W Stanach trwał akurat boom na komiks undergroundowy i historyjka zrobiona
przez Corbena mogłaby spokojnie utonąć w morzu innych publikacji. Na szczęście
przedrukowali go Francuzi (zresztą, po piracku, bez zgody Corbena). We Francji
Rowlf został uznany za najlepszy komiks nieeuropejski i to wyróżnienie otworzyło
rysownikowi z Kansas drogę do magazynu "Metal Hurlant", a za jego
pośrednictwem do sławy.
Jerzy Szyłak
|
|