Pro partia et gloria
Czyli socjalistyczne przesłanie komiksu "Westerplatte"
Jedno z najbardziej wyeksponowanych miejsc na mojej komiksowej
półce zajmuje niewielka książeczka "Rok 1917: Jak to było?" autorstwa
Heleny Dobrowolskiej, Jurija Makarowa (tekst) i Anatolija Wasiljewa (rysunki).
Pozycja ta, wydana z okazji obchodów 70. rocznicy Wielkiej Socjalistycznej
Rewolucji Październikowej (czyli, jak łatwo obliczyć, w roku 1987), miała
za zadanie przybliżyć młodym czytelnikom okoliczności, które doprowadziły
do symbolicznego wystrzału z krążownika "Aurora", a także do jego
brzemiennych w skutki następstw. Rzecz jasna, radzieccy autorzy odpowiednio
zadbali o to, by odbiorcy "Roku 1917" nie pobłądzili w mrokach
ideologicznej niepewności. Nawet jeśli rekonstrukcji dawnych dziejów towarzyszyć
mogłyby jakiekolwiek wątpliwości, to zostały one z miejsca wyjaśnione na
korzyść miłujących pokój budowniczych przodującego ustroju. Narodziny demokracji
ludowej oglądamy z jedynie słusznej perspektywy, wyciągając po lekturze
jedynie słuszne, wpojone nam dyskretnie przez autorów wnioski.
Trzeba przyznać, że komiks moskiewskiego wydawnictwa "Progress" stanowił
w latach 80. niemały fenomen: oto na oczach zdumionych czytelników dokonało
się połączenie skrajnie kapitalistycznej formy przekazu z głęboko socjalistyczną
treścią. Więcej nawet: towarzysze Dobrowolska, Makarow i Wasiljew udowodnili
niezbicie, iż artystyczny język opowieści rysunkowych, ukształtowany
w warunkach klasowej nierówności i wyzysku, można nie tylko oczyścić
ze wszelkiego rodzaju szkodliwych naleciałości, ale także podporządkować
go postępowej ideologii triumfującego marksizmu-leninizmu. Tylko niedowiarkowie
i wichrzyciele na usługach wrogich sił mogliby w tym momencie wyprzeć
się wiary w niezaprzeczalną wyższość radzieckiej demokracji nad amerykańskim
imperializmem.
"Rok 1917" stanowił na komiksowej niwie szczytowe osiągnięcie
socjalistycznej propagandy... a zarazem jej łabędzi śpiew. Niedługo
później bowiem pojawiły się w użyciu takie pojęcia, jak "pierestrojka", "głasnost'",
a potem Związek Radziecki w ogóle przestał istnieć. Przez lata wydawało
się, że sprawa przodującego ustroju jest już ostatecznie przegrana,
przynajmniej na odcinku opowieści rysunkowych. Aż tu nagle, niczym grom
z jasnego nieba pojawił się album "Westerplatte. Załoga śmierci",
stanowiący bezpośrednią kontynuację linii programowej, rozpoczętej chlubnie
przez "Rok 1917".
Nie do wiary? Rzeczywiście, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jeżeli
jednak dogłębnie przeanalizujemy dzieło młodych wiekiem, ale już wykazujących
zdumiewającą dojrzałość autorów, przekonamy się, iż "Westerplatte" to
nic innego, jak tylko pean na cześć marksizmu-leninizmu. W równym stopniu
wychwalający niezaprzeczalne zalety demokracji ludowej, co "Krótki
kurs historii WKP(b)". Wystarczy popatrzeć, jaki kolor dominuje
na okładce...
Mariusz Wójtowicz-Podhorski (scenariusz) i Krzysztof Wyrzykowski (grafika),
twórcy "Westerplatte", niemal na każdym kroku nawiązują do
tradycji socjalistycznej literatury i kinematografii. Stąpając po śladach
swoich wielkich poprzedników, odrzucają ze wzgardą pokusę nadmiernego
udramatyzowania swojej opowieści. Niejeden mniej zaangażowany autor
dałby się porwać zgubnemu nurtowi "hollywoodyzacji", wychodząc
z założenia, że historia obrońców Wojskowej Składnicy Tranzytowej to
znakomity materiał na pasjonujący wojenny komiks: jest tu miejsce i
na batalistyczne sceny, i na szarpiącą nerwy psychologiczną rozgrywkę,
wreszcie na dramat człowieka rozdartego między rozsądkiem a żołnierską
powinnością. Powtórzmy jednak: o tego rodzaju fabularne ubarwienia mogliby
się pokusić wyłącznie rzemieślnicy słowa i obrazu, przedkładający banał
ponad prawdziwą sztukę. Na szczęście Wójtowicz-Podhorski i Wyrzykowski
uniknęli czyhającej na nich pułapki. Ich "Westerplatte" to
opowieść do tego stopnia oszczędna w środkach wyrazu, że w niezbyt wyrobionych
czytelnikach może wręcz zakiełkować podejrzenie, iż owych środków wyrazu
nie ma w ogóle.
Z pewnością nie można postawić komiksowi zarzutu, iż jest on naładowaną
wizualnymi fajerwerkami komercyjną produkcją; ponad wszelką wątpliwość
nie powinny też ciążyć na nim oskarżenia o interesujący, wzbudzający
zaangażowanie scenariusz. Autorzy "Załogi śmierci" przygotowali
swoje dzieło, świadomie nawiązując do zasad obowiązujących wśród socjalistycznej
inteligencji: tym wybitniejsza książka, im trudniej przebrnąć przez
poszczególne zdania, tym wartościowszy film, im ciężej wytrzymać do
końca przed ekranem. W związku z tym nie dziwią mnie rozbrzmiewające
tu i ówdzie opinie, jakoby na niwie opowieści rysunkowych "Westerplatte" miało
pretendować do miana arcydzieła.
Niejeden miłośnik komiksu z pewnością wzruszy się, widząc stylizację "Załogi..." na
dawne, uroczo nieporadne i rozbrajająco toporne opowiastki z klasycznego
już cyklu "Podziemny front". Saga o żołnierzach Armii Ludowej
stanowiła niewątpliwe źródło inspiracji zarówno dla Wójtowicza-Podhorskiego,
jak i dla Wyrzykowskiego. W największym stopniu widać to po ascetycznej
formie graficznej, a także po charakterystycznej manierze opisywania
wszystkiego, co dzieje się na obrazkach: "Mjr Sucharski przyjmuje
meldunek chor. Gryczmana", "Plut. Baran samotnie osłania ogniem
wycofujących się kolegów". Nie da się ukryć, iż tego rodzaju didaskalia
są przy lekturze "Westerplatte" nad wyraz potrzebne, bohaterowie
bowiem tak są narysowani, iż bez podpisu za nic nie da się stwierdzić,
który to Baran, który Gryczman, a który Sucharski. Po prostu wyglądają
identycznie - czy to nie dyskretny sygnał, że w socjalizmie wszyscy
są równi?...
Oddzielne słowa uznania należą się Mariuszowi Wójtowiczowi-Podhorskiemu,
który po mistrzowsku opanował poetykę pastiszu, naśladując w swoich
tekstach koślawe, drewniane frazy z PRL-owskich podręczników szkolnych
("Obecność polskiego żołnierza i polskiej flagi w Gdańsku miała
szczególne znaczenie i dowodziła praw Polski do Gdańska"). Łza
się w oku kręci na wspomnienie rocznicowych akademii. Znać od razu,
że scenarzysta musiał być niezwykle pilnym słuchaczem na tego rodzaju
uroczystościach.
Oczywiście ideologiczna wartość "Westerplatte" nie sprowadza
się wyłącznie do formalnych eksperymentów i nawiązań. Liczy się przede
wszystkim treść - na szczęście i na tym polu autorzy wykazują rewolucyjną
czujność. Historia obrony Wojskowej Składnicy Tranzytowej ukazana jest
w głęboko słusznym świetle: oto na naszych oczach prości żołnierze,
pozbawieni wsparcia ze strony sanacyjnej kliki rządzącej, toczą bohaterską
walkę z imperialistycznym okupantem. Położenie rozzuchwalonych hitlerowców
budzi skojarzenia z sytuacją amerykańskich żołdaków z filmu Ridleya
Scotta "Black Hawk Down". Operacja, która zapowiadała się
na czystą formalność, zamieniła się w masakrę wskutek niespodziewanego
oporu przeciwnika (ciekawe, czy ktoś kiedyś nakręci obraz "Schleswig-Holstein
w ogniu"?). Sceny narad niemieckich oficerów symbolizują oczywiście
fiasko kolonialnej polityki Stanów Zjednoczonych w krajach III świata,
nie one jednak przesądzają o ideologicznej wartości komiksu.
Sporo kontrowersji wśród czytelników wzbudził wątek załamanego psychicznie
majora Sucharskiego i bohaterskiego kapitana "Kuby" Dąbrowskiego.
Autorzy, inspirując się książką Mariusza Borowiaka pod żartobliwym tytułem "Westerplatte
- w obronie prawdy", jednoznacznie przedstawiają Sucharskiego jako
tchórza i człowieka bez honoru, w przeciwieństwie do Dąbrowskiego, który
okazał się idealnym dowódcą w trudnej sytuacji. Myślę, że to właśnie
ten kluczowy wątek "Załogi śmierci" najdobitniej świadczy
o tym, iż jest to opowieść głęboko zaangażowana przeciwko burżuazyjnym
wyzyskiwaczom, a po stronie ludu pracującego miast i wsi.
Popatrzmy: major Henryk Sucharski (mówię o komiksowej postaci, nie
o prawdziwym człowieku) jest to typowy przykład oschłego, antypatycznego
sanacyjnego oficera - można wręcz powiedzieć: "paniczyka" -
który zadziera nosa na wysokość trzeciego piętra i odmawia zasiadania
do stołu w towarzystwie osób niższych rangą. Podczas ataku jednak jego
prawdziwa natura wychodzi na jaw. Salonowy lew w jednej chwili zamienia
się w zająca. W dodatku dręczonego wstydliwymi chorobami. Jego egoizm,
tchórzostwo i niezborność mogą w czytelniku budzić jedynie antypatię
- i autorzy nie ukrywają, że takie były właśnie ich intencje. Nie bójmy
się spytać: czy bohaterem socjalistycznej ojczyzny może być człowiek,
ku którego czci tablicę pamiątkową odsłaniał osobiście kard. Karol Wojtyła
- i którego potem, już jako papież Jan Paweł II, stawiał za wzór młodzieży?
Z całą pewnością nie. I dobrze się stało, że twórcy "Westerplatte" pokazali
wreszcie w odpowiednim świetle sylwetkę obrzydliwego klerykała.
Co innego kapitan Dąbrowski (cały czas mowa o komiksie, nie o rzeczywistości)
- sympatyczny, uczynny, miły. Chwilami nieco rubaszny, gdy trzeba -
śmiertelnie poważny. Dla swoich żołnierzy jak ojciec. "Kuba to
swój chłop. Zagada, pożartuje. On nam nie da zginąć" - mówią. Zupełnie
jak bohaterowie komiksu Mleczki z roku 1980: "A nasz pan dyrektor
jak ojciec! Sobie od ust odejmie, a drugiemu da!". Tak wygląda
dowódca, w którym obudziła się świadomość klasowa. Ani chybi przeczuwając
nadchodzące szybkimi krokami zmiany dziejowe, brata się z prostym ludem,
buntując się przeciwko zarozumiałemu Sucharskiemu i jemu podobnym. "Niewiele
rzeczy charakteryzuje zbiorowość lepiej, niż to, jakich bohaterów czci" -
napisał Rafał A. Ziemkiewicz w książce "Polactwo". Dla Mariusza
Wójtowicza-Podhorskiego sprawa jest oczywista: rodacy winni czcić "swego
chłopa" zamiast sanacyjnego "paniczyka". Nasuwa się więc
nieuchronnie wniosek, iż społeczna równość, proletariacki dobrobyt i
demokracja ludowa są to sprawy najdroższe sercu scenarzysty "Westerplatte".
Oczywiście nie brakuje wichrzycieli, którzy podważają artystyczną i
merytoryczną wartość komiksu "Załoga śmierci". Pachołkowie
imperializmu wytykają formalne zacofanie i graficzną mizerię albumu.
Swołocz na usługach odwetowców z Bonn narzeka na fabularne dłużyzny
i przeładowanie tekstem. Prowokatorzy wrogich sił posuwają się nawet
do podważenia kompetencji Mariusza Borowiaka, na którym wzoruje się
Wójtowicz-Podhorski - swego czasu natknąłem się w "Przeglądzie
Morskim" na artykuł [*], którego autor niedwuznacznie sugeruje,
że z Borowiaka taki historyk, jak ze mnie wiotka solistka z baletu Diagilewa.
A nagonka na Sucharskiego nie jest warta funta kłaków.
Myślę jednak, że mimo takich niewybrednych prowokacji wartość komiksu "Westerplatte.
Załoga śmierci" jest nie do przecenienia. Należy przymknąć oko
na ewentualne niedoróbki autorów, tym bardziej, że kilka drobnych usterek
nie powinno rzutować na odbiór całości. Dzięki takim artystom, jak Mariusz
Wójtowicz-Podhorski i Krzysztof Wyrzykowski prestiż polskiej lewicy,
ostatnio mocno nadwątlony, ma szansę na odbudowę. Już teraz bez wahania
stawiam "Westerplatte" na półce obok "Roku 1917" i
czekam na kolejne części "Kronik epizodów wojennych. Mam przy tym
nadzieję, że dwaj młodzi krzewiciele socjalizmu nie powiedzieli jeszcze
ostatniego słowa.
Krzysztof "KoLeC" Lipka-Chudzik
PS: Powyższy tekst powstał w myśl tej samej zasady, co komiks "Westerplatte": "jest
człowiek, znajdą się papiery". Każdego, absolutnie każdego da się
unurzać w gównie, a historia, jak mało która dziedzina wiedzy, podatna
jest na wypaczenia subiektywnych osądów. Do szewskiej pasji doprowadza
mnie hucpa w wykonaniu domorosłych odbrązawiaczy legend i przekonanych
o własnej nieomylności histeryków. Specjalnie podkreślam słowo: histeryków.
Bo z historykami nie mają oni wiele wspólnego.
[*] - www.mw.mil.pl/przegmorski/przegkwie03_art8.html
Gwoli formalności dodam, iż tekst w "Przeglądzie Morskim" pochodzi
sprzed kilku lat i stanowi omówienie książki Borowiaka "Mała flota
bez mitów", w której znalazł się także wątek dowództwa na Westerplatte.
Polecam lekturę jako cenny materiał do przemyśleń. |