Jak kowboj został szamanem

"Blueberry"

 

Gdyby ktoś mnie zapytał, jaki oparty na komiksie film uważam za najgorsze i najbardziej poronione przedsięwzięcie bieżącego roku, mógłby być zaskoczony odpowiedzią. Nie wytypuję bowiem "Garfielda", choć od dawna wieszczyłem, że ta adaptacja to chory pomysł. Nie wytypuję "Hellboya", choć przy oglądaniu tej pulpy oczy mi się same zamykały. Nie zagłosuję też ani na "Punishera", ani na "Kobietę-Kota", mimo iż te kinematograficzne potworki powinno się wyświetlać wyłącznie w samolotach - to jedyna gwarancja, że publiczność nie ucieknie podczas projekcji.

W moim prywatnym zestawieniu najgorszą komiksową ekranizacją roku 2004 jest antywestern "Blueberry" w reżyserii Jana Kounena. Dzieło to jak dotąd nie trafiło do naszych kin, nie widziałem go też w zapowiedziach na najbliższe miesiące. Szczerze mówiąc, jeśli go u nas nie wyświetlą, niewielka to strata - chyba, że ktoś ze względów poznawczych chciałby na własne oczy zobaczyć, jak można koncertowo spieprzyć znakomity materiał na film.

Pogłoski na temat realizacji "Blueberry'ego" krążyły w sieci od jakichś dwóch, trzech lat. Pamiętam swoje ówczesne podekscytowanie; wydawało mi się, że jeśli za kamerą staje twórca niesamowitego, wypełnionego dziką energią "Dobermanna", to adaptacja serialu Charliera i Moebiusa okaże się bombastycznym, wbijającym w fotel spektaklem. Niestety, poniewczasie wyszło na jaw, że po nakręceniu "Doba" Kounen spędził pięć lat w Ameryce Południowej, pobierając nauki u indiańskich szamanów - i tam kompletnie mu odwaliło. Po powrocie do cywilizacji postanowił nakręcić film o poszukiwaniu tożsamości, o podróży do źródeł bytu, o duchowym pojednaniu się z wszechświatem i tym podobnych bredniach. Nie wiedzieć czemu, wpadł też na pomysł, by połączyć ezoteryczne baliwernie z westernową fabułą "Blueberry'ego". A z głównego bohatera zrobić zagubionego mistyka.

Ktoś zapyta: że co proszę? Mistyka? To przecież tak, jakby Bruce Lee zamiast kung fu zaczął uprawiać feng shui. Niestety! Zapomnijcie o awanturniku, kobieciarzu i znakomitym rewolwerowcu. Mike Blueberry (w tej roli Vincent Cassel, obsadzony tylko dlatego, że sympatyzuje z szamańskimi fascynacjami Kounena) to nierozgarnięty słabeusz, który bez przerwy dostaje od innych łupnia, po czym ucieka po pomoc do swojego indiańskiego przyjaciela Runiego (Temuera Morrison, czyli Jango Fett z "Ataku klonów"). Ten zaś z namaszczeniem odprawia nocne obrzędy, dmuchając w jakąś odpustową gwizdałkę i daje Blueberry'emu do zażycia halucynogeny. Bohater ma wizje - bezsensowne i rozwleczone do niemożliwości - po których budzi się duchowo wzmocniony. A potem wraca do miasta czy też gdzie go cholera poniesie i znowu dostaje w tryby, i znowu ucieka, i znowu ma wizje... Ostatni, kulminacyjny trans zajmuje równe pół godziny - można przy tym dosłownie zdechnąć z nudów. Wierzyć się nie chce, ale przy "Blueberrym" Jana Kounena filmy Krzysztofa Zanussiego to najprawdziwsze kino akcji!

Oczywiście byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał, że produkcja Kounena wyposażona jest nawet w zarys fabuły - co prawda ledwo dostrzegalny, niemniej jednak obecny. Rzecz wygląda tak: różni źli ludzie - w tym niejaki Wally (Michael Madsen), z którym główny bohater ma zadawnione porachunki - kręcą się po okolicy w poszukiwaniu legendarnego indiańskiego skarbu. Tyle, że skarb ów nie ma wartości materialnej; jest to umieszczony gdzieś w górach mistyczny portal (czy coś w tym rodzaju) prowadzący do innego wymiaru (czy czegoś w tym rodzaju). Tam właśnie rozegra się ostateczna konfrontacja Wally'ego z Blueberrym; a konfrontacja owa polegać będzie na tym, że obydwaj panowie będą nieprzytomni leżeć w jaskini, a ich dusze zaczną śmigać w spirytualnej czasoprzestrzeni (czy czymś w tym rodzaju; ja wiem, że to brzmi jak bełkot, ale nic nie zmyślam; taki właśnie jest film Kounena). Po dwóch godzinach ezoteryczno-transowych atrakcji człowiek ma tak już wszystkiego dość, że nawet finałowy widok Juliette Lewis ze wszystkim na wierzchu, który w innych okolicznościach byłby całkiem przyjemny dla oka, nie jest w stanie wzbudzić większego zainteresowania.

Nietrudno się domyślić, że szamańska opowieść Jana Kounena nie ma zbyt wiele wspólnego z komiksowym pierwowzorem. Nietrudno się też domyślić, że nawet w oderwaniu od komiksu kompletnie nie trzyma się kupy. Sceny o westernowym charakterze (trafiają się chyba nawet ze dwie strzelaniny) nijak nie przystają do obszernych sekwencji poświęconych duchowej inicjacji bohatera. Takoż po twarzach aktorów widać, że snują się oni po ekranie, nie bardzo wiedząc, czego właściwie od nich chce reżyser (Madsen gra, jak może, ale widać, że może niewiele). Nasuwa się więc pytanie: po diabła Kounen swoją radosną twórczość podpiął pod popularny serial Moebiusa? Odpowiedź jest wbrew pozorom oczywista: pies z kulawą nogą nie przyszedłby do kina na film o peyotlowych wizjach, nakręcony przez mało znanego twórcę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie dałby pieniędzy na realizację takiego projektu). Dlatego trzeba było znaleźć chwytliwy tytuł, który mógłby zadziałać w charakterze wabika na widzów. A że historyjka jest kompletnie o czym innym? Kogo to obchodzi? U nas dokładnie ten sam zabieg zastosował Michał Szczerbic, wpisując własną, grafomańską bajeczkę dla niedorozwiniętych dzieci w świat stworzony przez Andrzeja Sapkowskiego. Jak widać, wzorzec doskonale się sprawdza także na Zachodzie.

Jan Kounen wykorzystał westernowy serial do realizacji nudnej sekciarskiej agitki. Z całego serca ostrzegam: nie marnujcie na nią czasu. Jeżeli kogoś interesują duchowe peregrynacje, lepiej sięgnąć po książkę Eliadego "Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy" (na przekór drętwemu tytułowi czyta się jak kryminał), jeśli zaś kto zachował wiarę w talent reżysera, niech obejrzy jeszcze raz "Dobermanna". A "Blueberry'ego" zalecam przyswajać wyłącznie w kanonicznej, to jest komiksowej postaci.

Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik