Poniżej
ostatnia część serii o filmowych adaptacjach komiksów, publikowanej swego
czasu w magazynie "Produkt". Póki co do przeczytania tu i teraz.
Tym razem lekka zmiana formy naszej symbiotycznej wyliczanki. Zapraszamy
do lektury.
Symbioza vol. 4 - Warius prodżekts
"Bulletproof Monk".
Film o mnichu karatece strzegącym tajemnicy swojego klasztoru przed nazistami.
Historia przypomina klimatem kino kopane z lat osiemdziesiątych, ale nie
ma nawet krzyny uroku tamtych filmów, w dodatku wszystko nasączono zdradziecko
klimatami młodzieżowymi w wersji pseudo-underground. Adaptacja komiksu z
wydawnictwa Image z Chow Yun Fatem w roli walecznego braciszka. Nie czytałem
komiksowego pierwowzoru, ale jeżeli jest tak słaby jak kinowa wersja, to
nie żałuję.
"Witchblade". Serial telewizyjny z Yancy Butler w roli policjantki
Sary Pezzini, nowej posiadaczki magicznej rękawicy. Motyw przewodni dotyczący
tajemniczego artefaktu wymieszany z klimatami obyczajowo/paranormalnymi.
Fabularny męczymózg czyli wierna adaptacja komiksu ze stajni Top Cow. Jeżeli
ktoś lubi ich produkcje, obejrzy sobie ten cykl z satysfakcją.
"Judge Dredd". Sylvester Stallone wydawał się idealnym kandydatem
do roli Sędziego, a i reszta obsady (Max von Sydow, Jurgen Prochnow, Joan
Chen i Armand Assante) gwarantowała dobre aktorstwo. Niestety scenarzysta
i reżyser poszli inną drogą, dorzucając standardowy element komiczny (w
postaci żenującego Roba Scheidera) oraz zamieniając opowieść o Ciężkim Życiu
w Wielkim Mieście w futurystyczną wersję "Ściganego". Pogubiono
więc te wszystkie smaczki kultowego brytyjskiego komiksu Wagnera i Ezquerry
z "2000 AD", ale największą zbrodnią okazało się pozbawienie Dredda
słynnego hełmu i munduru Sędziów Mega City One. Kilka fajnych pomysłów i
scen (pojedynek z psychopatyczną rodzinką Mean Machine'a oraz robot nasuwający
skojarzenia z "ABC Warriors") nie wystarczą, żeby uznać ten film
za dobrą ekranizację. Może kiedyś?
"Tank Girl". Są plusy: Lori Petty w roli głównej, Malcolm McDowell
jako przepyszny, naczelny "bad guy" i Ice-T przerobiony na zmutowanego
człekokształtnego kangura rebelianta. Pomimo interesującej obsady, ekranizacja
klasycznego brytyjskiego komiksu Jamie Hewletta i Alana Martina wypada średnio.
Niedomaga zwłaszcza scenariusz przypominający nieco dzieła pseudo S-F klasy
B, nie oddający w pełni parodystycznego klimatu pierwowzoru. Choć może zrzędzę,
bo dla wielu jest to film kultowy. Nazwisko reżyserki Rachel Talalay pojawia
się od kilku lat w kontekście ekranizacji "Kaznodziei" Ennisa
i Dillona.
"Ghost World". Ekranizacja dziełka Dana Clowesa pod tym samym
tytułem. Steve Buscemi jako nie dający sobie rady z kobietami (i chyba życiem
w ogóle) dziwak o nietypowych upodobaniach, poznaje młodziutką dziewczynę.
Rodzi się między nimi dziwne uczucie, które jednak prowadzi donikąd. Ta
niestereotypowa obyczajówka ciekawiej jednak wypada w wersji rysunkowej
- tak to już bowiem jest, że podobne historie w wersji komiksowej pachną
powiewem świeżości, co do ekranu wydaje się natomiast, że gdzieś już to
widzieliśmy.
"Harsh Realm". Chris Carter po sukcesie "X-Files" próbował
sił jeszcze z trzema serialami - niestety obok znakomitego "Millenium" były
to projekty średnie. Jeden z nich to ekranizacja komiksu "Harsh Realm" o
świecie rzeczywistości wirtualnej zarządzanej przez dyktatora, którego oczywiście
trzeba pokonać. Po obejrzeniu kilkunastu odcinków serii zdjętej z powodu
znikomej oglądalności, fan komiksu Brian Michael Bendis w akcie protestu
przeciwko Carterowi przestał oglądać "Z archiwum X".
"Largo Winch". Jean Van Hamme to dobry scenarzysta (chociaż ostatnio
wyraźnie sobie odpuścił) i nawet z mało interesującego tematu potrafi skompilować
wciągającą fabułę. Dokładnie tak jest w przypadku opowieści o młodym milionerze
rumuńskiego pochodzenia wplątanym w afery o charakterze finansowo-kryminalnym.
Niestety pazur, który posiada komiks został całkowicie spiłowany w telewizyjnym
serialu zrealizowanym na jego podstawie. Mdłe, sztuczne widowisko dla wielbicieli
serialu telewizyjnego "Elita" z Gilem Gerardem i Joanną Pacułą
(schemat: zgrana grupa, każdy z członków ma inne umiejętności taka urealniona
wersja X-Men - he, he) i najbardziej hardkorowych wielbicieli pomysłów Van
Hamme'a, który do ekranowej wersji pióra nie przyłożył.
"Barbarella". Adaptacja komiksu Jean Claude'a Foresta. Zamiast
Brigitte Bardot, którą prawdopodobnie inspirował się Forest - Jane Fonda,
ówczesna żona reżysera filmu Rogera Vadima. Erotyczne przygody bohaterki
wpisane w schemat opowieści S-F świadczą o tym, że niektórych komiksów nie
powinno się ekranizować - co tam, niektóre komiksy nie powinny nigdy zostać
narysowane.
"Men In Black". Słynni swego czasu "Faceci w Czerni" Barry
Sonnenfelda z Tommy Lee Jonesem i afroamerykańskim bożkiem imieniem Will
Smith. Rzecz oparta na komiksie Lowella Cunninghama z wydawnictwa Malibu,
opowiadającym o funkcjonariuszach tajnej rządowej agendy broniącej Ziemię
przed zagrożeniami z kosmosu. Słaby scenariusz nie wykorzystujący w pełni
pomysłu nabijania się z rozpowszechnionego wśród Amerykanów mitu istnienia
tajnych agentów ukrywających ślady ingerencji sił pozaziemskich w nasze
życie. Osoba utalentowanego reżysera ("Rodzina Adamsów") nic nie
zmieniła. Temat pociągnięto w jeszcze gorszym i mniej zabawnym sequelu oraz
serialu animowanym dla dzieci, który można uznać za bardziej udany od filmów
fabularnych.
"Opowieści z krypty". Kompilacja nowelek z kilku serii (m.in. "Vault
of Horror", "Tales from the Crypt") wymyślonych przez Gainesa
i wydawanych pod kultowym w niektórych kręgach szyldem EC Comics. Kilkudziesięcioodcinkowy
serial złożony z półgodzinnych odcinków (każdy epizod opatrzony okładką
komiksu), w którym zagrała cała plejada gwiazd Hollywood, wyreżyserowany
przez najlepszych twórców. Absolutny klasyk i prawdziwe perełki opowieści
grozy - Kyle McLachlan jako psychopata toczący na pustyni walkę z sępem,
Brion James w roli drwala zdradzanego przez żonę, Joe Pesci pechowo sypiający
z dwiema seksownymi bliźniaczkami oraz Sam Waterson jako diaboliczny prywatny
detektyw manipulujący swoim klientem - to tylko niektóre z atrakcji. Wielkie
kino. Poza tym składanka z '89 z Joe Pantoliano i Williamem Sadlerem oraz
dwa fabularne filmy (w tym rewelacyjne "Demon Knight"). I nie
zapominajmy o Strażniku Krypty - to dopiero fajny koleżka. Jeżeli nie widzieliście,
pora naprawić błąd.
"Kruk". Film Alexa Proyasa, człowieka z wizją. Projekt otoczony
kultem nie tylko ze względu na śmiertelne zejście z planu zdjęciowego grającego
główną rolę Brandona Lee. Po prostu kawał dobrego kina o muzyku rockowym
mszczącym się zza grobu na mordercach. Ekranizacja równie dobrego komiksu
Jamesa O'Barra, wiernie oddająca ponury klimat oryginału. Fantastyczna scenografia
trafia nie tylko do fanów komiksu, ale i wampirzyc oraz vanhelsingów z Castle
Party w Bolkowie. Te wszystkie gargulce skąpane w deszczu plus wciągająca
opowieść i znakomite role Michaela Wincotta i Davida Patrica Kelly stawiają
film Proyasa w rzędzie najwybitniejszych ekranizacji komiksu. O'Barr tworząc "Kruka" inspirował
się podobno muzyką "The Cure" i to widać. Niestety film doczekał
się słabszych sequeli opowiadających historie innych osób ściągniętych przez
tajemniczego kruka z powrotem na nasz świat. O ile jednak "City of
Angels" można było obejrzeć ze względu chociażby na Iggy Popa w roli "bad
guya", to niestety "Salvation" właściwie nie ma już zalet.
Prawdziwym dramatem jest jednak serial telewizyjny z ulubieńcem kobiet -
Markiem Dacascosem, w którym bohater zamiast się mścić, przez dwadzieścia
kilka odcinków wyciąga z opresji przeróżnych ludzi, zgodnie ze schematem "McGyvera" i "Drużyny
A". A tak być chyba nie powinno. Na otarcie łez: każdy z filmów fabularnych
jest wyposażony w znakomitą ścieżkę dźwiękową.
"Tytus, Romek i A'Tomek". Notka o tym projekcie animowanym tylko
ze względu na to, że jest to właściwie pierwsza polska ekranizacja komiksu.
Próba zamknięcia kultowej serii w kilkudziesięciominutowej fabule skrojona
według zasad disneyowskich (jakiś złowrogi czarny charakter, którego trzeba
pokonać plus przekaz antymaterialistyczny), rzecz jasna się nie powiodła.
Co prawda wyrosłem z twórczości Papcia Chmiela, ale szacunek mu się należy
i szkoda, że dzieło jego życia tak dotkliwie skopano. W dodatku wojna z
wszechobecną reklamą jest w tej żałosnej produkcji zdecydowanie iluzoryczna.
"Hellboy". Absolutnie najlepsza od kilku lat ekranizacja komiksu.
Irytujące w niektórych momentach dialogi pisane przez Mignolę w filmie brzmią
zdecydowanie zabawniej, a to za sprawą znakomitego Rona Perlmana, który
do roli Piekielnego Chłopca po prostu się narodził. Wymyślona na potrzeby
kina fabuła wykorzystująca motywy stworzone przez Mignolę i Johna Byrne'a
wypada nawet interesująco, na pewno nie bluźnierczo w stosunku do komiksowego
oryginału. Klimat mignolowskich rysunków zachowany, estetyka pastiszu i
prześmiewczości takoż (vide: "Red Right Hand" Nicka Cave'a w jednej
ze scen). Nic dodać, nic ująć, obejrzeć koniecznie.
Co nas czeka w kinach
"Constantine". Keanu Reaves jako mag John Constantine, postać
wymyślona przez Alana Moore'a. Bohater otrzymał własną serię "Hellblazer",
która jest obecnie najstarszym tytułem ukazującym się pod szyldem Vertigo,
a słynie z tego, że scenariusze do niej pisują najlepsi z najlepszych m.in.
Ennis, Ellis, Azzarello, Delano, Carey. Ekranizację poddano jednak pewnym
daleko idącym modyfikacjom - na przykład przerobiono Constatine'a z drinkującego
i kopcącego jak lokomotywa Angola na Jankesa (być może Keanu nie chciał
ćwiczyć angielskiego akcentu), co spowodowało burzę protestów w komiksowym
światku oraz pogardliwe uwagi ze strony Moore'a. Dodatkowo zmieniono tytuł,
aby nie kojarzył się mniej świadomym widzom z "Hellraiser" Clive'a
Barkera. Na osłodę Peter Stormare jako Szatan.
"Elektra". Jennifer Garner ponownie jako najbardziej niebezpieczna
kobieta na Ziemi, wspierana przez Sticka (niewidomego nauczyciela walki
Matta Murdocka, tu przerobionego na jej mentora). Luźna adaptacja "Elektra
Saga" i "Elektra Assasin" Franka Millera, w której bohaterka
stoczy walkę z wojownikami klanu Dłoń. Pogłoski o pojawieniu się znakomitej
postaci ze świata Daredevila - Typhoid Mary czyli schizofrenicznej zabójczyni
o hipnotycznych zdolnościach rozpowszechniane przed rozpoczęciem zdjęć m.in.
przez grajśca pierwsze skrzypce pannę Jenny można raczej włożyć między bajki.
Reżyseria Rob Bowman, Terence Stamp ("Priscilla - królowa pustyni")
w roli Sticka.
Mołst łonted adaptacja
Oczywiście
pięcioczęściowa seria "Tajfun" Tadeusza Raczkiewicza,
publikowana jedynie w "Świecie Młodych". Rozcinanie planety laserem
na pół, start kosmicznego krążownika spod twierdzy Takenów, Monstrum niszczące
całe miasta, rzut nunczakiem w wirnik helikoptera i roztapiający się człowiek
- tak, to niewątpliwie chcielibyśmy zobaczyć na ekranie. Oldschoolowe klimaty
lat osiemdziesiątych w wersji amerykańskiej z porządnymi FX, reżyseria Michael
Bay ("Twierdza") albo Stephen Sommers ("Van
Helsing").
W roli głównej Tom Cruise przefarbowany na blond, z discopolowym wąsem.
I Naprawdę jestem śmiertelnie poważny w tej kwestii.
Resume (to po francusku)
Zdania fanów komiksu co do ekranizacji historii obrazkowych są podzielone,
przeważają wręcz opinie, że zdecydowana większość takich projektów to gnioty.
Czy słusznie? Jaką ekranizację komiksu można uznać za godną pierwowzoru?
I czy przełożenie komiksu na ekran zawsze musi być wierne, żeby powstało
dzieło?
Komiksiarze podobnie jak miłośnicy literatury zawsze będą narzekać wspierając
się zasadą, że ze znakomitej książki nie można zrobić znakomitego filmu.
Oczywiście jest to mit, co potwierdzają takie filmy jak "Milczenie
owiec", "Maratończyk", "Forrest
Gump", "Lśnienie", "Misery", "Zielona
mila" czy "Władca Pierścieni". Identycznie jest w przypadku
komiksów - nie jest niemożliwym stworzenie rewelacyjnej ekranizacji komiksu,
wszystko jak zwykle zależy od ludzi, którzy się za to zabierają. Kiepski
scenarzysta i reżyser położą bowiem najciekawszą fabułę, fachowcy natomiast
z kulejącej historii potrafią wydobyć to co dobre, tworząc w najgorszym
razie kawał solidnego kina rozrywkowego.
Aby prześledzić pewne metody skupmy się na trzech dziełach wspomnianych
już w poprzednim odcinku "Symbiozy". O ile bowiem filmowcy chwytają
się za tzw. zamknięty projekt w rodzaju "From Hell", "Ligi
Nadzwyczajnych Dżentelmenów" Moore'a czy "Drogi
do Zatracenia" Maxa
Alana Collinsa, sytuacja wydaje się przejrzysta. Bardzo dobry materiał wyjściowy
można po prostu przenieść na ekran i liczyć na to, że efekt końcowy zadowoli
wszystkich włącznie z tymi, którzy oryginału nie znają. Oczywiście w rzeczywistości
bez poprawek się nie obywa, scenarzyści filmowi uwielbiają modyfikować i
ulepszać, a to żeby uczynić (swoim zdaniem) historię atrakcyjniejszą lub
po prostu bardziej zrozumiałą dla przeciętnego zjadacza chleba. Można to
zrozumieć, o ile długą komiksową fabułą filmowcom uda się zapełnić jedynie
część ze standardowych stu dwudziestu minut. Niektóre zastosowane triki
są jednak zupełnie niepotrzebne. Stąd też i późniejsze ataki fanów pierwowzorów.
Na przykład wspomniane wyżej "From Hell" w wersji filmowej traci
swój specyficzny paradokumentalny charakter, główną zaletę powieści graficznej.
Dzieje się tak nie tyle z powodu konieczności zamknięcia fabuły w dwóch
godzinach ile... kontrolowanego szokowania kinowej publiczności, czyli czegoś
co Alana Moore'a zupełnie nie interesuje. Inaczej jest w przypadku "Ligi...",
gdzie scenarzysta filmu James Robinson (zresztą uznany skryba komiksowy
znany z takich projektów jak "Starman", "Golden Age" i "Legends
of the Dark Knight") zachowuje tylko sam zarys pomysłu Alana. Robinson
bawi się w postmodernistyczną grę wymyśloną przez Moore'a, dorzucając od
siebie kilka pomysłów, niektórych całkiem niezłych zresztą. Przerobienie
utworu, który jest w końcu hołdem dla literatury przełomu XIX i XX wieku
na amerykański format wiąże się z konieczną rezygnacją z bogatych odwołań
na rzecz opowieści. Kino rządzi się swoimi prawami, a niestety przeciętny
oglądacz filmów jest jednak mniej wymagajcy od statystycznego czytelnika
komiksów. Kto wie więc, czy gdyby film nie był oceniany nieco bardziej obiektywnie,
bez emocji, jako autonomiczny projekt nie zebrałby znacznie lepszych recenzji
w komiksowym światku.
Nie zawsze jednak ekranizowana historia musi tracić swoje zalety. Dobrym
przykładem jest chociażby "Droga do zatracenia". Komiksowy pierwowzór
to porywająca tempem, ale jednak nieco jednowymiarowa opowieść drogi z narastającą
lawinowo ilością strzelanin w pewnym momencie zahaczającą o absurd. W filmie
Mendesa zrezygnowano z galopującej akcji na rzecz rozbudowania relacji ojciec/syn
i to w podwójnym znaczeniu (postacie grane przez Hanksa i Newmana łączy
przecież podobny związek). Obok znanego wątku zabójcy usiłującego uratować
jedyną wartość swojego życia otrzymujemy dodatkowo znakomicie przedstawiony
dramat dwóch mężczyzn, przyjaciół, którzy muszą stanąć przeciwko sobie w
imię zasad i przebrzmiałych tradycji - a tego już w komiksie Collinsa nie
znajdziemy. Filmowa "Droga..." to właściwie kameralne kino, po
którym widać, że reżyser długo bawił się w teatr - ten film wyglądałby inaczej
gdyby reżyserował go John Woo. W tym przypadku jednak nie trzymanie się
komiksowego oryginału spowodowało, że standardowa opowieść o zemście i twardzielach
z zasadami nabrała głębszego sensu, a kartonowe postaci uczyniło bardziej
rzeczywistymi. Jako ciekawostkę można wspomnieć o tym, że książkową adaptację
scenariusza filmowego stworzył... Max Alan Collins.
Tak bywa z zamkniętymi projektami, ale prawdziwe pole do popisu dla filmowców
zaczyna się w przypadku ekranizacji serii. Można wybierać spośród całego
komiksowego materiału, żonglować motywami z różnych historii, kompilować
je w nowe opowieści - tutaj dopiero zaczyna się zabawa. Na tym się jednak
nie kończy, niektórych ponosi i zabierają się za przeinaczanie uświęconych
dla fanów wątków. Tak więc Joker musi okazać się zabójcą rodziców Bruce'a
Wayne'a ("Batman" Burtona); Kingpin mordercą Jacka Murdocka, Bullseye
odpowiedzialnym za śmierć ojca Elektry Natchios ("Daredevil" Marka
Stevena Johnsona), a ojciec Bruce'a Bannera śmiercionośnym nemezis jego
alter-ego ("Hulk" Anga Lee). Schematyczne to, ale można wybaczyć
takie świętokradcze korekty, czasami bowiem w ich efekcie otrzymujemy nową,
lepszą jakość. I tak w "Spiderman" reżyser Sam Raimi poprawia
błędy popełnione przez Stana Lee i Steve'a Ditko - w jego filmie Peter Parker
ugryziony przez radioaktywnego pająka nie tylko zyskuje słynny idiotyczny
instynkt, ale przede wszystkim organicznie wytwarzaną sieć (motyw, który
w komiksie był przejawem jego chemiczno-technicznych umiejętności) - w dodatku
otrzymujemy wytłumaczenie tego jak potrafi utrzymać się na ścianie. Z kolei
w "X-Men" Bryan Singer na spółkę ze scenarzystą Davidem Hayterem
zmieniają nie tylko te idiotyczne kostiumy mutantów, ale manipulują wątkami
tak, aby urealnić (o ile to w ogóle możliwe w tym przypadku) istnienie tych
istot, stworzyć coś co przyjemnie się ogląda. Miłe dla fana (niekoniecznie
twórcy, któremu nie zapłacono za wykorzystanie pomysłu) jest wykorzystanie
odwołań do klasycznych historii takich jak "Weapon X" Windsor-Smitha
w "jedynce" czy "God loves, man kills" Claremonta w
sequelu.
Ekranizacje sprawdzają się w każdym razie, jeżeli zajmuje się nimi ktoś
kto komiks lubi, albo chociaż potrafi zrozumieć jego unikatową estetykę.
Ktoś kto pojmuje, że "komiksowy" nie oznacza wcale boleśnie kolorowych
scenografii, dziur logicznych w fabule, głupich dialogów i pomysłów rodem
z filmów animowanych Hanna-Barbera. Najzabawniejsze jest jednak to, że najlepszy, najbardziej trafiający w
sedno film komiksowy, wcale nie jest adaptacją żadnej ze znanych historii.
M.
Night Shalamayan wykorzystując klasyczny schemat "superbohater vs.
superłotr" nakręcił rewelacyjny film z Bruce Willisem i Samuelem L.
Jacksonem - "Niezniszczalny". Fascynacja komiksami u Shalamayana
zaowocowała najpełniejszym oddaniem ich estetyki. Przeciętni widzowie byli
co prawda zawiedzeni spodziewając się kolejnego twista po "Szóstym
zmyśle", a otrzymali jakiegoś Pana Szklankę, Bruce'a biegającego w
kapoku, a nie przepoconym ubrudzonym podkoszulku (i w dodatku nie ducha).
Ja jednak bawiłem się znakomicie. Film zaskakuje w prostocie zupełnie nieprzewidywalnej
fabuły. Dopiero koniec pozwala nam poukładać w całość wszystkie elementy
układanki: mroczne dzieciństwo Pana Szklanki, jego fizyczną anomalię i kiełkującą
nienawiść do ludzi, umiłowanie do specyficznych gadżetów (vide: samochód),
uporczywe poszukiwanie kandydata na superbohatera, którego jedynym zadaniem
ma okazać się zdefiniowanie jego własnego zła ostatecznego. Jakby tego było
mało Shalamayan dorzuca jeszcze własną sensowną wersję kostiumu supebohatera
w postaci ratowniczej kurtki z kapturem, który ma skrywać sekretną tożsamość
bohatera oraz wnikliwą obserwację psychiki zwykłego człowieka, który wcale
tym bohaterem zostać nie chce. To czego dokonuje Shalamayan w "Niezniszczalnym" jest
absolutnym mistrzostwem, wyciąga bowiem z opowieści o superbohaterach to
co nie udało się chyba żadnemu skrybie komiksowemu. W dodatku wiedząc, że
wiekszość widzów nie zrozumie do końca jakim hołdem jest ten projekt, jednak
go zrealizował. Wyrazy szacunku dla Shalamayana właśnie za fascynację komiksami.
Im więcej nowych projektów tym lepiej dla nas, w końcu jest w czym wybierać.
Kto wie może Oscara za scenariusz odbierze kiedyś jakiś komiksiarz, albo
chociaż hollywoodzki skryba, który zaadaptuje na potrzeby ekranu komiks?
Obserwując pozytywne tendencje w związkach kina i historii obrazkowych,
coraz lepsze projekty - wcale bym się nie zdziwił. Łukasz Chmielewski
|