Lepsza połowa
"Daredevil: Diabeł Stróż tom 2"
Kilka
miesięcy temu, omawiając pierwszą połowę polskiego wydania komiksu "Daredevil:
Diabeł Stróż", skoncentrowałem się głównie na wadach tej produkcji.
Dziś, gdy wreszcie możemy ogarnąć całość "Stróża...", najwyższa
pora porozmawiać także o jego zaletach.
Nie ulega wątpliwości, że druga połowa "Guardian Devil" (czyli
rozdziały: 5-8) jest pod wieloma względami lepsza od pierwszej. Akcja nabiera
rozpędu, poszczególne wątki wskakują na swoje miejsce, główny bohater przestaje
się chaotycznie miotać... Co więcej, okazuje się nawet, że jego miotanina
w poprzednich rozdziałach miała bardzo konkretny powód. Także pod względem
graficznym komiks wspina się na wyższy poziom - mam tu na myśli zwłaszcza
plansze z rozdziału 6, które charakterystycznym układem kadrów "cztery
na cztery" nawiązują do "Powrotu Mrocznego Rycerza".
"Diabeł Stróż" pełen jest rozmaitych odniesień, kryptocytatów
i aluzji. Omawiając rozdziały 1-4, wspomniałem, iż owo zagęszczenie kontekstów
można uznać za poważną wadę tej opowieści. Wydaje mi się jednak, że dla
osób, które od dawna interesują się komiksami o superbohaterach, odnajdywanie
rozsianych na obrazkach tropów stanowić może dodatkową atrakcję. Mamy tu
odniesienia m.in. do "Born Again" (mówiłem już o tym), sagi Franka
Millera, albumu "The Death of Gwen Stacy", "Ostatnich łowów
Kravena", przygód Spider-Mana i jego klonów, nawet do "Sin City", "Batmana" i "Kaznodziei"...
Do wyboru, do koloru. Muszę przyznać, że tym razem Egmont stanął na wysokości
zadania, opatrując historię o Daredevilu odpowiednimi przypisami.
Smaczku całej opowieści dodają oczywiście gościnne występy zarówno bohaterów
innych komiksowych serii (Spider-Man, Fantastyczna Czwórka, Doktor Strange),
jak i postaci z przeszłości Matta Murdocka. Na pogrzebie w rozdziale 8.
pojawiają się m.in.: Gladiator (Melvin Potter, dawny superzłoczyńca, któremu
Daredevil pomógł wrócić na dobrą drogę), jego była kuratorka (i wielka miłość)
Betsy Beatty; Becky, dawna sekretarka kancelarii "Nelson & Murdock" (to
ta na wózku inwalidzkim); Butch i jego koledzy (dzieciaki, które donosiły
Mattowi, co się dzieje w okolicy, gdy razem z Karen prowadził darmową poradnię
prawną); Ben Urich... Nie zabrakło nawet Stana Lee!
"Nic tak nie ożywia akcji, jak trup" - głosi popularne powiedzenie.
I rzeczywiście, "Diabeł Stróż" zyskuje na wartości właśnie w momencie,
gdy Bullseye zabija pewną postać, która obecna była w serii od pierwszego
numeru. Oczywiście scena ta stanowi odległe echo innej tragedii sprzed lat,
gdy w zeszycie 181 pierwszej serii Bullseye bestialsko zamordował Elektrę.
Kevin Smith i Joe Quesada mieli na pewno świadomość, że kopiują z Franka
Millera, wydaje mi się jednak, że właśnie sekwencją z rozdziału 5 chcieli
nawiązać do dawnych czasów. Chcieli przywrócić Daredevilowi świetność, jaką
obdarzył go autor "Sin City".
Śmierć bliskiej głównemu bohaterowi osoby to nie jedyny patent Millera,
jaki wykorzystali Smith i Quesada. Twórcy "Guardian Devil" bowiem "wypożyczyli" sobie
głównego szwarccharaktera z serialu o Spider-Manie. Jeżeli kogoś ten zabieg
dziwi, to przypomnę, iż w latach 80. twórca "Powrotu Mrocznego Rycerza" na
tej samej zasadzie wykorzystał postać Kingpina w "Daredevilu" (Wilson
Fisk po raz pierwszy pojawił się w 50 zeszycie "The Amazing Spider-Man").
Ze znakomitym skutkiem zresztą.
Zabieg ze szwarccharakterem dostarczył autorom znakomitego pretekstu, aby
wprowadzić na scenę Człowieka Pająka i pozwolić mu trochę pogadać ze Śmiałkiem.
Obydwaj panowie znają się od wielu lat (po raz pierwszy spotkali się w 16
zeszycie "DD"), nigdy jednak nie mieli zbyt wiele czasu na pogaduszki.
Tym razem Kevin Smith pozwolił im na długą, szczerą rozmowę - i muszę powiedzieć,
że jest to jedna ze scen, które spodobały mi się w "Diable Stróżu" najbardziej.
Przynajmniej wtedy, gdy czytałem ten komiks w oryginale.
Smith uwielbia superbohaterów i traktuje ich jak starych znajomych. Wiem,
że poprzednio wypominałem mu to zażyłe podejście, ale teraz znów odwrócę
kota ogonem: dla wielbicieli trykotowych telenowel jest to znakomita okazja,
by podejrzeć codzienne życie Daredevila i jemu podobnych. Superherosi w
ujęciu Kevina Smitha zachowują się jak aktorzy, którzy zeszli właśnie ze
sceny i wreszcie mogą przemówić normalnym głosem (widać to także w albumie "Green
Arrow: Kołczan"). Są po prostu zwykłymi ludźmi, którym od czasu do
czasu zdarza się założyć kostiumy i robić porządek na ulicy. Przy czym zarówno
oni, jak i osoby z ich otoczenia, traktują to zajęcie jako rzecz normalną.
Z pozoru nadzwyczajni, są tak naprawdę zupełnie zwyczajni. Przy czym, co
ciekawe, można odnieść wrażenie, jakby zdawali sobie sprawę, że ich nie
kończąca się krucjata nie ma żadnego sensu, że są tylko komediantami występującymi
ku uciesze gawiedzi (innymi słowy: czytelników komiksów). Jedynym powodem,
dla którego superherosi nadal wbijają się w trykoty, jest fakt, że zeszyty
z ich przygodami ciągle się sprzedają. Gdyby wprowadzić do Uniwersum DC
czy Marvela choćby odrobinę psychologicznego realizmu, bohaterowie machnęliby
ręką na wszystkich Kingpinów tego świata i poszliby zarabiać w show biznesie.
Tego jednak nie zrobią, ponieważ - jak sugeruje Kevin Smith - zostali obsadzeni
w konkretnych rolach i muszą się niewolniczo trzymać scenariusza. A "the
show" - co powszechnie wiadomo - "must go on".
Zdaję sobie sprawę, że w drugim podejściu do "Diabła Stróża" chwalę
te same rzeczy, które wcześniej uznawałem za wady. Wszystko bowiem zależy
od nastawienia czytelnika. Smith i Quesada przygotowali swoją opowieść dla
bardzo konkretnej grupy odbiorców: zagorzałych fanów Daredevila, doskonale
obeznanych z przeszłością swego ulubieńca. I rzeczywiście, dla nich "Guardian
Devil" okazał się strzałem w dziesiątkę; ośmioczęściowa saga wywindowała
w górę wyniki sprzedaży i przywróciła Diabełkowi popularność. Obawiam się
jednak, że dla wszystkich pozostałych "Stróż..." może okazać się
trudny do strawienia. Tym bardziej, że w Polsce - o czym mówiłem już wcześniej
- Daredevil jest takim jeźdźcem znikąd, znanym wyłącznie z "The Man
Without Fear".
Można więc zadać pytanie: czy polski czytelnik musiał rozpocząć znajomość
z Mattem Murdockiem właśnie od "Guardian Devil"? Czy nie lepiej
było najpierw opublikować wcześniejsze przygody Śmiałka - choćby te autorstwa
Franka Millera?... Tu może Państwa zaskoczę, ale odpowiem na to pytanie
przecząco. Millerowskie "Daredevile" są owszem, wielkie, w warstwie
plastycznej jednak bardzo już się zestarzały (dotyczy to także okrzyczanej
sagi "Born Again") i mogłyby odstraszyć młodszych odbiorców, przyzwyczajonych
do rysunkowych fajerwerków. Na miejscu wydawcy nie odważyłbym się wypuszczać
na niepewny rynek tak ryzykownego towaru. Co innego później, gdy/jeśli "DD" się
przyjmie, ale na pewno nie w pierwszym rzucie (uwaga, żeby mi to odnotowane
było: ten jeden raz KoLeC bierze stronę Egmontu!). Mógłbym ewentualnie pomyśleć
o sadze Jepha Loeba i Tima Sale'a "Yellow", ale tam rama fabularna
ma miejsce już po wydarzeniach z "Diabła Stróża", mogłoby więc
dojść do zakłócenia chronologii.
Po głębokiej analizie dochodzę do wniosku, że publikacja "Guardian
Devil" była jedynym możliwym wyjściem dla wydawcy pragnącego wprowadzić
Daredevila na polski rynek. Nie jest to - jak już powiedziałem - komiks
na miarę "The Man Without Fear", ale pierwszy krok został już
zrobiony: to najważniejsze. Teraz można myśleć o następnych, lepszych albumach.
Młodzi zaraz zaczną wołać o Bendisa, ja jednak nieśmiało zapytam: może jednak,
kiedy będzie po temu okazja, dać staruszkowi Millerowi jakąś szansę?
Krzysztof "KoLeC" Lipka-Chudzik
Diabeł oczami konewki
"Daredevil: Diabeł Stróż tom 2
Po paru miesiącach ktoś znowu zaprasza nas do kina, gasną
światła tyle tylko, że tym razem nikt nam seansu nie przerywa, ot po prostu
oglądamy
komiksowy film od połowy. Faktycznie jest lepiej. To że jest lepiej wcale
nie oznacza, że jest dobrze, ta "lepszość" sprowadza się do przede
wszystkim do tego, że Smith po 80 stronach zdecydował się w końcu co tak
naprawdę chce napisać i o czym mówić. Dla przypomnienia: w części pierwszej "Diabła
stróża" byliśmy świadkami poplątania wszystkiego ze wszystkim. Scenarzysta
nie wiedział czy opowiada poważną historie z diabłem w tle (na ile historia
tego rodzaju w komiksie o zamaskowanych mścicielach może być poważna), czy
bawi się bezpretensjonalną komedią bazującą na komiksowych i filmowych cytatach.
W efekcie część pierwsza nie jest ani jednym ani drugim, skacząc od parodii
do dramatu zamiast intrygować i wciągnąć czytelnika, najzwyczajniej w świecie
nudzi.
Drugi tom zdaje się być komiksem, którego autor w końcu zdecydował o czym
i jak chce opowiadać. Będę złośliwy i powiem że potrzebował na to 80 stron
pełnych bezsensownego podrygiwania głównego bohatera w rytm kociej muzyki
podszywającej się pod utwór nie dość, że z sensem to jeszcze z przesłaniem
(oczywiście jak to bywa w komiksach - ponadczasowym). Smith się zdecydował.
Jednak na żadną z form, którymi przeplatał pierwszą część komiksu. Autor,
w drugiej części "Diabła stróża" serwuje nam pulpę, ale pulpę,
która bawić i owszem mogła tyle, że kilka lat temu. Dzisiaj po całej linii
Ultimate, po Daredevilu Bendisa i Maleeva, po całej stercie komiksów tak
DC jak Marvela, naprawdę trudno wyznaczyć granice pomiędzy tym kiedy kończy
się tandetna rozrywka, a kiedy zaczyna przysłowiowe "coś więcej".
Komiks Smitha niestety łatwo daje się sklasyfikować jako pulpa i to dość
niskiego, bo fanowskiego, lotu.
"Diabeł stróż" to komiks dla fanów, fanów komiksów określonego
rodzaju nie komiksów w ogóle. To wymarzona lektura dla tych, którym bzdurność
i blaga świata superherosów, nie tyle nie przeszkadza co, jest wartością
samą w sobie. To historia dla tych, którzy z radością przymykają najpierw
oko, potem ucho (ehh te dialogi...), wreszcie wyłączają jedną z półkul mózgowych
żeby naturalne procesy myślowe zbytnio nie popsuły lektury naprędce przeprowadzoną
analizą logiczną. Zaznaczam, nie ma w tym nic złego. Rozrywki można i owszem
zażywać w różny sposób Jednak trudno mi zrozumieć co skłoniło Egmont do
wydania akurat tej historii, spośród wielu innych ważniejszych tak dla samego
bohatera jak i dla gatunku jako takiego. Okazuje się że fani są wszędzie.
Ale wróćmy do samego komiksu. Jak napisał Kolec w tej części ktoś umiera.
Kto, jak i kiedy nie powiem. Faktycznie motyw "pożyczony" od dziadka
Millera, tyle tylko że dramatyczna śmierć w millerowskim klasyku, to przesadzone,
teatralne wręcz umieranie. U Smitha i Quesady... to po prostu wydarzenie,
ot stało się. Tak jak zdarza się kolejny pojedynek z kolejnym przeciwnikiem
z majtkami na spodnie. Ta scena ma jedynie wspominkowe znaczenie, nic poza
tym. Quesada próbuje, poprzez swoje rysunki, nadać jej dramatyczny ton,
ale przekracza delikatną granicę pomiędzy tworzeniem klimatu smutku czy
melancholii, a nachalnym patosem. To, co powstaje to radosne efekciarstwo.
To efekciarstwo nie drażni w kontekście całego albumu, do prawdziwych kwiatków
powoli dochodzimy. O ile do tej pory fabuła komiksu Smitha jest znośna,
może i nijaka, ale znośna, o tyle scena pogrzebu i następująca po niej rozmowa
Matta Murdocka i Petera Parkera to wzajemnie się napędzające komiksowe bzdury.
Scena pogrzebu w której widzimy plejadę gwiazd marvelowskiego świata, nie
wydaje się kompletnie kretyńska jeżeli ujmiemy ja w nawias - oto autorzy
odwołują się do historii postaci i całego universum potęgując dramat śmierci
postaci ważnej dla Daredevila, Niestety Smith sili się na bycie dowcipnym.
Prowadzi to do kuriozalnie kretyńskiej sceny, która swoim nie-realizmem
powinna razić największego fana komiksów o zamaskowanych bohaterach. Gdyby
tą scenę napisał Bendis przed drzwiami kaplicy i na cmentarzu tłoczyliby
się złaknieni sensacji paparazzi, a ukryci agenci FBI łączyli by konkretne
postaci uczestniczące w uroczystości z ich zamaskowanym alter ego...
Ale to Smith nie Bendis jest autorem "Diabła stróża".
Ledwo przebrnęliśmy przez smutek cmentarza, scenarzysta serwuje nam rozmowę,
dwóch super herosów, taką o życiu wszechświecie i całej reszcie. Rozmowa
dwóch zaprzyjaźnionych "naprawiaczy świata", którzy przez kilka
stron udają, że o czymś mówią. Sam autor wtyka im w usta kwestie, które
w jego zamierzeniu maja wzbogacić historię odrobiną psychologicznego realizmu,
jednak trudno poważnie traktować zdanie "nikt nie jest niewinny, nawet
my". To niestety nawet nie śmieszy...
Okazuje się, że tak jak w kinie tak i w komiksach, Kevin Smith to twórca
zgrabnych, bezpretensjonalnych komedii. Niestety za każdym razem kiedy zabiera
się za pisanie czegokolwiek co ma ambicje wyjścia poza ramy farsy czy kabaretu,
wpada w pułapkę pretensjonalności. Szczególnie gdy bawi się kwestiami religii,
wiary itd. itp. Przy całej sympatii do serii i bohatera, musze stwierdzić
że "Diabeł stróż" głupawy jest po prostu i zestarzał się dużo
bardziej niż komiksy Franka Millera.
Bardzo żałuje że akurat od tego komiksu rozpoczęła się nasza znajomość
z Daredevilem. Niestety to, co było dobre dla nastolatka amerykańskiego
pod koniec XX wieku niekoniecznie będzie dobre czy chociażby zjadliwe dla
polskiego czytelnika, szczególnie że dla serii dzisiaj wydarzenia z "Diabła..." nie
mają żadnego znaczenia... i faktycznie należę do tych "młodych" którzy
dopominać się będą o Bendisa. Szczególnie teraz gdy wiadomo, że od marca
rusza nowa historia ze Śmiałkiem w roli głównej: "The Decalogue".
Jak ujawnia sam autor w jednym z wywiadów, historia ta to efekt jego (Bendisa)
miłości do filmów Krzysztofa Kieślowskiego, a przede wszystkim do jego "Dekalogu".
Dzięki bogu na radosnej twórczości Kevina Smitha komiksowy świat Daredevila
się nie kończy...
Karol Konwerski
"Pierwsza zasada show-biznesu, mój niewidomy przyjacielu... Bez względu
na to, ile masz publiczności... Zawsze wchodź w dobrym stylu,
chłopcze... Zawsze wchodź w dobrym stylu!" Takimi słowy
zwraca się jeden z bohaterów drugiej części "Diabła stróża" do Daredevila
i mam nieodparte wrażenie, że taką zasadą kieruje się Kevin Smith. Mnie ten komiks
w żadnym stopniu nie zawiódł, był bardzo dobry i oczekuję na kolejne historie
tego autora po polsku, bo potrafi on wyjątkowo dobrze opowiadać o superbohaterach
i czyta się to wyjątkowo dobrze.
Jakub "Tiall" Syty
"Daredevil" tom 2: "Diabeł stróż" cz. 2
Tytuł oryginału: Guardian Devil
Scenariusz: Kevin Smith
Szkic: Joe Quesada
Tusz: Jimmy Palmiotti
Kolory: Brian Haberlin Studios, Avalon Studios, Dan Kemp
Tłumaczenie: Maciej Drewnowski
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: 10.2004
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania oryginału: 1998-1999
Liczba stron: 92
Format: 17 x 26 cm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Dystrybucja: księgarnie
Cena: 24,90 zł
|