"Tykho Moon"

 

Z filmem Enkiego Bilala "Tykho Moon" zetknąłem się w 1999 roku podczas nietypowego wydarzenia kulturalnego pod nazwą: "Romeo, Julia i Bilal". Mówiąc oględnie, rzecz polegała na tym, iż przez kilka dni w warszawskim kinie Muranów wyświetlano rozmaite filmowe adaptacje słynnego dramatu Szekspira oraz produkcje w reżyserii Bilala - w tym właśnie "Tykho Moon" - a zwieńczeniem całości okazał się wystawiony w Teatrze Dramatycznym francuski spektakl baletowy "Romeo i Julia", do którego autor "Trylogii Nikopola" stworzył scenografię i kostiumy. Nie muszę dodawać, że na widowisko oczywiście się wybrałem (z miłości do komiksu człowiek nawet balet zdzierży), a z całej imprezy pozostała mi miła pamiątka w postaci olbrzymiego posteru reklamowego "Romea i Julii". Plakat ów, oczywiście autorstwa Enkiego Bilala, po dziś dzień wisi nad łóżkiem niżej podpisanego, a że zajmuje pół ściany, zdecydowanie jest co podziwiać.

Nic więc dziwnego, że i z samą produkcją "Tykho Moon" mam przyjemne skojarzenia. W końcu nie codziennie można wybrać się do kina na film swojego ulubionego komiksiarza (a w dodatku wyobraźcie sobie, co to był za widok: cała Warszawa w plakatach Bilala!). Apetyt zaostrzyły jeszcze nazwiska w obsadzie: Julie Delpy, Marie Laforet, Michel Piccoli, Jean-Louis Trintignant... Sam kwiat francuskiego aktorstwa! Z kolei oprawą muzyczną zajął się stały współpracownik Bilala, Goran Vejvoda (maczał palce zarówno przy "Immortel", jak i przy wspomnianym na wstępie widowisku baletowym "Romeo i Julia").

Z pewnym niepokojem zastanawiałem się, jak Enki Bilal poradzi sobie z kinematograficznym tworzywem. Od pierwszych kadrów jednak, gdy z głośników rozbrzmiała piosenka "Mister Sun" w wykonaniu Brigitte Bardot, okazało się, że "Tykho..." to opowieść najwyższego sortu. I bardzo Bilalowska - moim zdaniem nawet o wiele bardziej, niż reklamowana ostatnio "Immortel - Kobieta pułapka".

Jeżeli zastanawiacie się, jak wyglądałby komiks Enkiego Bilala, który jakimś cudem ożyłby na ekranie, odpowiedź brzmi: "Tykho Moon". Jest tu wszystko, co może zafascynować czytelników "Trylogii Nikopola". Dziwne, niejednoznaczne postacie, polityczne gry na najwyższych szczeblach władzy, surrealistyczna fantastyka, atmosfera zepsucia i wszechogarniającego zmęczenia... No i oczywiście niesamowite kadry, jako żywo kojarzące się z "Targami nieśmiertelnych" czy "Kobietą pułapką". Już sam tytuł, zapisany wersalikami (TYKHO...), kojarzy się z cyrylicą - elementem stale obecnym w opowieściach Bilala.

Najwyższa pora powiedzieć dwa słowa o fabule: rzecz dzieje się w bliżej nie określonej przyszłości na Księżycu. Założona tu ludzka kolonia przypomina zrujnowane, umierające, podzielone murem miasto. Władzę sprawuje rodzina MacBee, której poszczególni członkowie dotknięci zostają tajemniczą, nieuleczalną chorobą. Uratować ich może przeszczep neuronów od idealnego nosiciela nazwiskiem Tykho Moon. Problem w tym, że Tykho dawno temu zaginął i podobno nie żyje... W tym samym czasie cierpiący na amnezję rzeźbiarz Anikst staje się mimowolnym uczestnikiem dziwacznych wydarzeń. Zaczynają nachodzić go agenci wywiadu obcych państw, pojawia się znikąd dziewczyna w czerwonej peruce, która równie dobrze może być prostytutką, co wynajętą zabójczynią. Nie trzeba zbytnio sobie łamać głowy, by się domyślić, że coraz bardziej skołowany Anikst to w istocie zaginiony Tykho Moon.

Zdezorientowany antybohater, który staje się bezwolnym trybikiem w machinie przerastających go wydarzeń... Tykho znakomicie pasowałby do kompanii, gdyby ustawić go w szeregu wraz z Alcydem Nikopolem czy Nike'em Hatzfeldem. Podobnie też dwa naczelne tematy filmu - polityka i pamięć - idealnie korespondują z obiema trylogiami Bilala: i tą ukończoną, i tą rozpoczętą. Scenografia, która przypomina zdezelowane, rozpadające się dekoracje - też to chyba skądś znamy. I ten lekki powiew surrealizmu: w najbogatszym zakątku księżycowej kolonii nagromadzone są repliki najsłynniejszych budowli na Ziemi. Wszystkie utrzymane są w idealnym stanie z wyjątkiem wieży Eiffla, uciętej w połowie wysokości. Z kolei w jednym z hoteli najbardziej ekskluzywny apartament pozbawiony jest kompletnie ścian i sufitu - i nikogo to jakoś nie dziwi... Nawet taki szczegół, jak charakteryzacja, został podporządkowany Bilalowskiej konwencji: identycznie jak w komiksach, twarze mężczyzn są znużone, poorane zmarszczkami, twarze kobiet zaś - blade, wyniosłe i obojętne.

Dla fanów twórcy "Polowania" wszystko, co napisałem powyżej, może oznaczać jednoznaczną zachętę. Istotnie, czytelnicy obeznani z "Trylogią Nikopola" czy "Snem potwora", oglądając "Tykho Moon", odnajdą się w doskonale sobie znanym świecie. Gorzej z widzami, którzy albumów Bilala nigdy nie czytali - ci mogą się poczuć zmęczeni niespiesznym tempem akcji, zawiłą intrygą i ciężkim, dołującym nastrojem. Autor "32 grudnia" nigdy jednak nie rozpieszczał swoich odbiorców. Jego komiksy albo na "dzień dobry" akceptuje się z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo od razu się je odrzuca jako zbyt hermetyczne, zbyt trudne do przetrawienia. Nie ukrywam, że bliska mi jest zdecydowanie pierwsza opcja.

Karol Irzykowski napisał kiedyś: "Nie dość, iżby się stał wynalazek, trzeba także takich, którzy by się na nim poznali i przynajmniej ukradli". W tym sensie więc Enki Bilal może poczuć się doceniony, jego "Tykho Moon" stał się bowiem inspiracją dla paru artystów kamery i piórka. Przykłady? Czerwona peruka Julie Delpy znalazła swe odzwierciedlenie w szkarłatnej czuprynie Milli Jovovich w "Piątym elemencie" (Besson nakręcił swoją opowiastkę w 1997 roku, Bilal swoją - rok wcześniej). Tajemnicza choroba, na którą zapada rodzina MacBee, objawia się występowaniem niebieskich plam na skórze. A więc, innymi słowy, to błękitna zaraza... Coś to komuś mówi?

Kasetę lub płytę DVD z produkcją "Tykho Moon" należy położyć na jednej półce z albumami Enkiego Bilala. Choć pod względem formalnym to różne gatunki, myślowo, emocjonalnie, artystycznie należą do jednej rodziny. A najlepszym uzupełnieniem kolekcji będzie wydana we Francji książka ze zdjęciami z filmu i okładką narysowaną przez Bilala. Szczerze mówiąc, wcale bym się nie obraził, gdyby artysta zechciał kiedyś przerobić tę opowieść na typowy, papierowy komiks. Skoro zekranizował własną "Trylogię Nikopola", mógłby teraz odbyć podobną drogę, tyle że w odwrotnym kierunku. Efekt na pewno byłby wart zachodu.

Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik