ENNIS VS. WOLVERINE

 

Wolverine i Punisher to dwie figury uniwersum Marvela, które szczególnie wyróżniają się na tle pozostałych, a cechy psychiczne tych postaci czynią je w wielu aspektach wręcz bliźniaczo podobnymi do siebie: dwaj cyniczni indywidualiści, których bezwzględność graniczy z psychopatią, a poczucie izolacji oraz aura straceńczego romantyzmu dalece kolidują z tym, co reprezentują sobą tak dobroduszni i "familijni" superbohaterowie jak Spider-Man, Daredevil czy ekipa Fantastycznej Czwórki.

Garth Ennis to, być może, najbardziej amerykański z amerykańskich scenarzystów, co tym bardziej daje do myślenia, że przecież nie jest on rdzennym obywatelem Stanów, ale - podobnie jak Moore, Morrison czy Gaiman - przybyszem z Wysp Brytyjskich. O ile jednak w twórczości tamtych trzech korzenie są widocznie aż nadto (inspiracje angielską literaturą groszową u Moore'a; nawiązania do Jonathana Carrola u Morrisona, czy też nieogarnięta sieć cytatów, jaką są dzieła Gaimana), Ennis nie ciągnie za sobą żadnego kulturowego bagażu i jeżeli widać u niego ślady jakichś inspiracji, to tylko tym, co wytworzyła kultura nowego kontynentu: westernami, nowym hollywoodem, niekiedy może powieściami Hemmingwaya - ale to wszystko. Narracja jego komiksów jest po amerykańsku ekonomiczna, ale też po amerykańsku efektywna (choć nie efektowna), a bohaterowie dokładnie tacy, jakich Ameryka zawsze lubiła bo odpowiadali niejako jej pozycji w świecie: silni i pragmatyczni, ale też samotni i wykorzenieni. Otóż, zarówno Punisher jak i Wolverine, idealnie wpisują się w ten paradygmat; obydwaj zdają się być postaciami w równej mierze "ennisowskimi" co amerykańskimi. Co do pierwszego, to jest faktem powszechnie znanym, że odkąd w 2000 roku Ennis wziął na swoje barki pisanie historii o przygodach Franka Castle, tchnął w nie powiew świeżości, jakiej seria nie miała od dawien dawna; nie zmieniając niczego w samej koncepcji postaci Pogromcy (wbrew panującej modzie na ubarwianie oraz "interpretowanie" starych bohaterów przez nowych scenarzystów - vide "Spider-Man" Straczynskiego i "Daredevil" Smitha), nasycił go jednocześnie taką dawką swojej twórczej indywidualności, że ktoś słusznie zauważył, iż "Punisher" raptem zaczął wyglądać niby przedłużenie "Kaznodziei". A jednak jest to "Punisher", nie "Kaznodzieja", w dodatku "Punisher" w zasadzie niewiele różniący się od tego z lat 70., 80. i 90. (z tym wyjątkiem, że przemoc w wydaniu Ennisa nabrała charakteru niebezpiecznie rozrywkowego, zaś dawnego pomocnika Franka, śp. "Micro", zastąpił fajtłapowaty policjant Soap, notabene wyglądający na parodię Constantine'a z "Hellblazera") - co tylko dowodzi, jak bardzo ten bohater jest w duchu twórcy "Nieznanego żołnierza".

Wydawać by się mogło, że z Wolverine'm jest podobnie. Nic bardziej mylnego. Ennis podkreślał wielokrotnie, że nie lubi Rosomaka, a dokładniej sposobu, w jaki Marvel eksploatuje tę postać próbując ją wepchnąć gdzie się tylko da, a jednocześnie ściśle trzymając się granic cenzuralnej dopuszczalności. Faktycznie, w porównaniu z radykalnym "Punisherem", którego grupa docelowa jest, szczególnie w wypadku wydań ze scenariuszem Ennisa, mocno zawężona (nie wypada sprzedawać go dzieciom, osobom chorym na serce, kobietom w ciąży itp.), Wolverine wypada niepokojąco kompromisowo. Marvel wprawdzie serwuje go jako strawę dla miłośników nieobliczalnych, "hardcorowych" superherosów, jednak czyni to w ramach dziecinnych serii o nawalankach mutantów pokroju "X-Men", zaś próba odkrycia przed czytelnikami korzeni bohatera o stalowych kościach niespodziewanie doprowadziła do powstania ckliwej miniserii pt. "Origin", przeznaczonej dla zakonnic oraz panienek z dobrych domów.

Innymi słowy, Wolvie ma potencjał, ale Marvel nie potrafi lub nie chce go wykorzystać - przynajmniej nie tak, jakby sobie tego życzył Ennis. Zresztą autor "Kaznodziei", choć sam tworzy głównie w mainstreamie, do większości bohaterów głównego nurtu ustosunkowany jest sceptycznie i drwi z nich bezpardonowo przy każdej nadarzającej się okazji, jeżeli nie w "Hitmanie" to w "Punisherze" (w "Welcome Back, Frank!", wydawanym właśnie przez Mandragorę, dostało się Daredevilowi, natomiast w "Army of One" - Spider-Manowi). I oto w "Business As Usual", trzecim wydaniu zbiorczym ennisowskiego "Pogromcy", Ennis rękami Franka Castle postanowił spuścić łomot Wolverine'owi.

Przy czym zaznaczyć trzeba, że "Buisness As Usual" nie ma bynajmniej charakteru klasycznej superbohaterskiej nawalanki typu "versus", w jakich najczęściej bierze udział Wolvie. Przeciwnie - jest to jedna z tych inteligentnie napisanych fabuł Ennisa - inaczej niż w wypadku "Welcome Back, Frank!", gdzie historia była tylko pretekstem dla malowniczej prezentacji kilkudziesięciu jatek.

Pierwsze dwa rozdziały nie zapowiadają rychłego pojawienia się w drugiej połowie Wolverine'a. Frank Castle otrzymuje cynk od pułkownika Soapa: oto, gdzieś w Ameryce Południowej, przetrzymywany jest dla okupu Tommy Casino, jeden z największych bossów półświatka. Na włosku wisi groźba krwawej wojny gangów, której tylko Cassino może zapobiec. Punisher wyrusza z misją uwolnienia zakładnika i nakłonienia go do zawarcia pokoju z szefami innych rodzin mafijnych, do czego w końcu dochodzi, ale i tak ostatnie zdanie należy do Pogromcy: podczas sojuszniczego zgromadzenia wszystkich bossów do sali obrad wpada nasz bohater uzbrojony w M-16... celu tej wizyty chyba nie muszę objaśniać.

Wkrótce jednak w mieście zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Pozostali przy życiu pomniejsi członkowie mafii po kolei tracą nogi, i to dosłownie - ktoś po prostu ich w ten sposób okalecza. Kto? Odpowiedź jest tak niebywale absurdalna, że nie będę spoilerował, być może ktoś z Państwa zechce po ten komiks sięgnąć (a warto!). Co jest bardziej istotne, to że w drodze do rozwikłania owej zagadki Frank Castle spotyka Wolverine'a. Ten oczywiście o okaleczanie mafiosów obwinia Puniego. No i zaczyna się. W tym momencie szczególnie maniakalni fani Wolviego powinni dla własnego zdrowia odstawić komiks na półkę.

Już pierwszy obrazek ukazujący Wolverine'a - kiedy wcina hamburgera przy uświnionym stole w mordowni o nazwie "U Dillona" (ha!), i przy okazji prowokuje barową bójkę, każe nam zapomnieć o jego dotychczasowych wizerunkach: o bystrookim "samuraju" z komiksów Millera, urokliwie cynicznym outsiderze z drużyny X-Men, czy też o nieprzewidywalnej, ale frapującej przecież bestii z "Weapon X" Barry'ego Windsora-Smitha. Wolverine, jaki by nie był, zawsze dźwigał w sobie dychotomię między nieprzeniknioność charakteru a dziką bezpośredniością zachowań; konflikt ten powodował szczególny rodzaj napięcia, który fascynował czytelników. Ennis wyłączył to napięcie w sposób bardzo prosty: odebrał Wolviemu nieprzeniknioność, pozostawiając wyłącznie bezpośredniość. Tak oto romantyczny bohater zamienił się we własną parodię: w zarośniętego, spoconego i skorego do awantur draba, którego aparycja i sposób wysławiania się żywo przywodzą na myśl owych prymitywnych teksańskich wieśniaków, jakim Jesse i Cassidy z "Kaznodziei" zwykli obijać gęby w przydrożnych barach. W dodatku Darick Robertson, który rysował tę partię komiksu, jest dużo dokładniejszym grafikiem niż Dillon, i "troglodytowatość" postaci Rosomaka nakreślił w stylu bliskim karykaturalnej manierze bisleyowskiej, co mówi samo za siebie; brakuje tu tylko much szybujących dookoła kosmatego łba Wolviego.

Oprócz wyglądu i zwierzęcych zachowań (Wolvie, choć myśli niewiele, do bitki pcha się pierwszy) Ennis i Robertson nie zapomnieli wydrwić także słynnej wolverine'owej odporności na ból połączonej ze zdolnością regeneracji. Już na początku spotkania Punisher strzałem z shotguna pozbawia Wolviego twarzy, w wyniku czego do końca historii biega on z obnażoną czaszką. Na pożegnanie, przy pomocy tej samej dwururki, Puni odstrzeliwuje Wolviemu cojones, kwitując swój uczynek pocieszeniem: "Nie martw się, odrosną". W ogóle Ennis ma pomysły i przy okazji pojedynku tych dwóch jegomości serwuje nam istną beczkę śmiechu, ale czyni to zdecydowanie na korzyść Punishera i kosztem Wolviego.

Konkluzja jest taka, że Punisher i Wolverine, mimo pewnych podobieństw, bardzo się jednak różnią. Przynamniej w oczach Ennisa. Pierwszy postfiguruje amerykańską pragmatyczność i poczucie obowiązku, drugi tylko amerykańskie wykorzenienie, a poza tym prymitywizm i bumelanctwo. Ennis, tak bardzo związany duchem z nowym kontynentem, ceni w nim właśnie to pierwsze; jego komiksy to w gruncie rzeczy moralitety, które pod grubym płaszczem utkanym z nihilizmu i anarchii przemycają przesłanki o najprostszych ludzkich wartościach: dążeniu do realizacji swych postanowień, wierności ideałom i, mimo wszystko, poszukiwaniu własnych korzeni w bałaganie świata. Wolverine, z dziesiątkami różnych wariantów swojej przeszłości, z tysiącem różnych twarzy, zdaje się być w oczach Ennisa zbyt elastyczny i rozlazły: postać, którą każdy scenarzysta może ulepić na nowo według własnego widzimisię. Dlatego autor "Hitmana" postąpił inaczej: odrzucił wszystkie maski podoczepiane Wolviemu na przestrzeni lat i wydobył sedno. Jego widok może nie jest imponujący, niemniej skłania do bardziej hermeneutycznego spojrzenia na komiksowych bohaterów, których pierwotne wizerunki pozacierały się w fantazjach rozmaitych interpretatorów. Superman, Batman, Spider-Man, Hulk, Wolverine... - przeobrażali się w ciągu swoich długich karier wielokrotnie. Ale nie Punisher. Frank Castle był, jest i prawdopodobnie na zawsze już pozostanie tym samym mścicielem z emblematem czaszki na piersi, w milczeniu i bez cienia skrupułów wypełniającym swoją krwawą misję.

Piotr "Błendny Komboj" Sawicki

"The Punisher: Business As Usual"
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: Steve Dillon, Darick Robertson
Wydawnictwo: Marvel Comics
Data wydania: 2003
Format: B5
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Ilość stron: 144
Cena: $ 14,99