|
Nowości
z USA - TP
DC:
The New Frontier
Superbohater miał od zarania raczej proste życie. Może nie łatwe, ale przynajmniej
nieskomplikowane. Był ucieleśnionym remedium na ludzką niemoc, zdolnym stawić
czoła każdemu "narysowalnemu" zagrożeniu, a o jego kondycję moralną
troszczyli się sami łotrzy będąc tak złymi, że ich pogromca automatycznie musiał
być dobry, choćby nawet miał parę wad. Atrakcyjność tego świata, podobnie jak
atrakcyjność dziecięcych zabaw, romansów czy historii przygodowych czerpała
znaczną część swej siły z przyjemnego napięcia miedzy perypetiami stwarzającymi
pozór ryzyka, że rzecz może źle się skończyć, a nieodmiennie pozytywnym rozwiązaniem,
na zasadzie: "a jednak się udało". Nic tak bowiem nie cieszy jak
niezupełnie łatwy sukces.
Niestety czas płynął, a superbohaterowie, dotąd skrajnie podporządkowani swojemu
powołaniu zaczęli dryfować w stronę ludzi z krwi i kości, nie pozbawionych
wad i wątpliwości. Stopniowo bladło założenie, że da się przeprowadzić linię
między złem a dobrem nie przecinając żadnego ciała ludzkiego, innymi słowy,
że cały łotr znajdzie się po jednej stronie, a cały bohater - po przeciwnej.
Uchylające się stopniowo drzwi do "prawdziwego świata" otworzyli
na oścież panowie Miller i Moore, co zgodnie ze słowami tego ostatniego, powinno
odebrać sens dalszym przygodom panów i pań w pelerynach. Ku przerażeniu obu
autorów tak się jednak nie stało, zaczęły natomiast powstawać na potęgę historię
równie niemądre jak dotychczas, ale "dorosłe".
DC: The New Frontier wraca do lat niewinnego awanturnictwa, choć nie rezygnuje
z pewnych osiągnięć współczesnego komiksu. Zaplanowany na prawie 400 stron
autorski komiks Darwyna Cooke'a jest zasadniczo historią uniwerum DC od chwili,
gdy rozwiązana została pierwsza supergrupa, Justice Society of America, do
zawiązania nowej, równie znanej, czyli Justice League of America. Bazując w
znacznej mierze na oryginalnych, klasycznych historiach lokuje je jednak w
konkretnym czasie, w otoczeniu znanych z historii USA wydarzeń, takich jak
powojenne polowanie na czarownice czy wyścig w kosmos. Co przy tym ciekawe,
obsada, poza postaciami zupełnie epizodycznymi, składa się w 100 procentach
z bardziej lub mniej znanych bohaterów komiksowych golden i silver age. Darwyn
Cooke przekopał się przez furę klasycznych komiksów z lat czterdziestych, pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych, żeby dobrze wiedzieć o czym pisze i wstrzelić się w odpowiedni
klimat. Chociaż daleko mi do jakiegokolwiek znawstwa komiksowych continuów
(a może właśnie dlatego), miałem dużo frajdy wyłapując nawiązania, cytaty i
aluzje do klasycznych historii, od których roi się w The New Frontier, tym
bardziej, że Cooke świetnie rysuje i opowiada obrazem.
Jego styl nawiązuje dobrze zaplanowaną prostotą do klasyków komiksu, a jednocześnie
narracja jest tempem i strukturą dopasowana do oczekiwań współczesnego czytelnika.
W The New Frontier długo brakuje wiążącej nici fabularnej, przeskakuje on z
miejsca na miejsce intrygując, wprowadzając kolejne postacie i klimat lat pięćdziesiątych:
na pierwszym miejscu stawiając wciąż istniejącą wiarę w postęp techniczny,
zaś w tle, bardziej aluzyjnie - rosnącą komplikację i szarzenie polityki zimnowojennej,
bóle desegregacji rasowej itp. Zdaniem Cooke'a superbohaterowie są postaciami
stworzonymi i pasującymi do pewnych czasów i nie mają szans robić dziś takiego
wrażenia jak przed laty - pomóc im może tylko przeniesienie w naturalne środowisko.
Nie wiem czy to prawda, ale fakt faktem, że The New Frontier ze swoim bezpretensjonalnym
uproszczeniem świata zrobił na mnie lepsze wrażenie niż większość "udoroślonych
superbohaterów".
W komiksie powraca znany skądinąd motyw delegalizacji superbohaterów oraz
przejścia części z nich na garnuszek rządowy. Wśród nich znajduje się Superman,
mający swoim koncie próbę pacyfikacji pozostającego w podziemiu Batmana.
Jak dowiadujemy się z artykułu prasowego, pojedynek zakończył się oszołomieniem
Supermana jakimś chemicznym specyfikiem - motyw znowu jakby znajomy. Obok
weteranów JSA pojawiają się nowi bohaterowie, wśród nich przybysz z Marsa
i młody prawy pilot Hal Jordan. Jednocześnie, rząd federalny tworzy własny
oddział do zadań specjalnych czyli - należący do Task Force "X" -
Suicide Squad, pojawiają się też the Challengers of the Unknown. Na to wszystko
nakłada się amerykański plan podboju kosmosu i tajemniczy spisek w którym
istotnym rekwizytem jest pewna stara księga. Warto tu zauważyć, że przygody
niemal wszystkich postaci pojawiających się w The New Frontier, łącznie z
(wydawałoby się przypadkowym) Viking Princem, pisał swego czasu zmarły w
2002 roku w wieku 87 lat klasyk Bob Kanigher, znany najbardziej z dawnych
serii wojennych. Komiks Darwyna Cooke'a jest szczerym i udanym hołdem oddanym
tamtej epoce, a także najzwyczajniej dobrze opowiedzianą historią.
Cooke świetnie potrafi oddać dynamikę zdarzeń, widać u niego myśl włożoną
w kompozycję i zawartość kadrów. Umie także sprawić, że postacie pozostając
bohaterami "komiksowymi" brzmią i zachowują się wiarygodnie. Niektóre
sekwencje są kiczowato łzawe, co w pełni pasuje do przyjętej konwencji, tej
samej, której smak skondensował Lichtenstein w swoich obrazach. Tuż obok zdarzają
się fragmenty diabelnie sugestywne - jak brawurowy montażowo zapis finału walki
bokserskiej, gdzie zbiorowa ekstaza wielkiej hali w Las Vegas zlepia się z
małym, prywatnym światkiem próbującego zachować przytomność zawodnika. Cooke
umie wykorzystać pomysłowy skrót narracyjny, żeby przedstawić to samo, ale
szybciej i mocniej. W dodatku świetnie rysuje i robi jeszcze fajniejsze okładki
- nie mówię o tej z trejda, ale o oryginalnych sześciu wystylizowanych na kolorowe
ilustracje sprzed kilkudziesięciu lat z płaskim, lekko zblakłym kolorem.
To by było na tyle moich "ochów" i "achów", bo nawet nie
przeczytałem całego komiksu. Wprawdzie minisersia już się skończyła, ale na
razie miałem w rękach tylko jej pierwszą połówkę. Jeśli druga jest równie dobra,
powstał kawał dobrej zabawy z komiksowymi klasykami (a może nawet coś ciut
więcej?). Póki co - spora, niespodziewana dla mnie samego frajda.
DC: The New Frontier vol. 1/2
Scenariusz i rysunki: Darwyn Cooke
208 str., kolor
Okładka: miękka
DC Comics 2004
Cena: 19.95USD
The Originals
Mimo, że pochodzili najczęściej z rodzin robotniczych, w przeciwieństwie do
rockersów, mieli skłonność do pewnej elegancji. Wąskie krawaty, koszule z kołnierzykiem,
marynarki i włoskie Vespy o niezapomnianej stylistyce, które często przerabiali,
na przykład dodając im nadmiarowe reflektory albo lusterka.
Do modsów, bo o nich mowa, należał także kilkunastoletni wówczas Dave Gibbons
i do dziś wspomina on, że przerobione skutery robiły nieziemskie wrażenie.
Kiedy więc zabrał się za opowieść o rywalizacji modsów i rockersów w latach
sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii, postanowił odtworzyć nie realia, ale
swój ówczesny stan ducha. Zastąpił skutery nieco podobnymi pojazdami na antygrawitacyjnej
poduszce, analogiczny zabieg zastosował wobec motocykli rockersów: powstała
kraina niegdziebądź, angielskie miasto przemysłowe w dwadzieścia lat po wojnie
z paroma futurystycznymi gadżetami i dwoma młodzieżowymi gangami: The Originals
i The Dirts.
Dwaj przyjaciele Leslie i Rob bardzo chcą należeć do The Originals. Noszą
się jak oni: sięgające kostek ocieplane płaszcze, ciemne panoramiczne okulary
i kaski wyglądające trochę jak kapelusze z malutkim rondem a trochę jak błyszczące
garnki. Leslie i Rob mają obciachowego kolegę, którego nie cierpią, ale on
także chce być w The Originals. W końcu całej trójce udaje się spełnić marzenie
i, żeby zacytować Spiegelmana, tu zaczynają się ich kłopoty.
W autorskim albumie Gibbonsa zwraca uwagę spójna koncepcja estetyczna zrealizowana
konsekwentnie do najdrobniejszego szczegółu. Począwszy od nietypowego formatu
i eleganckiej twardej okładki, poprzez całkowity brak koloru i gibbonsowski
nieludzko pedantyczny rysunek a skończywszy na precyzyjnie skonstruowanym scenariuszu,
gdzie zgodnie z zasadą Hitchcocka, nie ma elementów zbędnych - The Originals ma w sobie coś ze szwajcarskiego zegarka albo scyzoryka. W przeciwieństwie
do Strażników, o których można powiedzieć to samo, tu mamy historię bardzo
prostą i to właściwie główny zarzut, jaki można jej postawić (chyba, że ktoś
nie lubi powściągliwej kreski autora, ale taka osoba powinna z góry dobrze
wiedzieć, w co się pakuje).
Prostota nie jest oczywiście błędem w sztuce komiksowej. Stanowi przeciwieństwo
złożoności i nadmiaru - to pierwsze można lubić i cenić, to drugie z definicji
istnieje po nic - nie zachwyca, nie straszy, nie śmieszy i nie informuje.
Gibbonsowi udało się na szczęście i/lub niestety uniknąć obu tych własności.
Dlatego jego komiks nie jest ani socjologicznym dokumentem ani wyrafinowaną
psychologiczną analizą przynależności do subkultury. Jest doskonałą technicznie,
ale właściwie uniwersalną anegdotą o ambicji, przyjaźni i przyspieszonym
dojrzewaniu, z dodatkiem oryginalnej scenografii.
The Originals, to ładny, niezbyt porywający, ale dobrze "czytający się" komiks.
Gibbons zrezygnował tu z wszelkich "komiksowych" znaków ruchu czy
dźwięków, a mimo to, nawet przy swoim chłodnym realizmie, dzięki odpowiedniemu
upozowaniu postaci i innych materialnych elementów (takich jak bryzgi krwi)
zachował dynamizm rysunków. Ta niechęć do jakichkolwiek przerysowań sprawia
jednak, że bardziej niż tradycyjna historyjka obrazkowa album wygląda na złożony
z (doskonale wybranych) fotosów z filmu aktorskiego. Według różnych prawideł
sztuki komiksu taki zabieg powinien dać nam nieprzyjemnego w lekturze gniota,
a jednak tak się nie dzieje, za co należy cenić (nawet jeśli nie lubić) Dave'a
Gibbonsa. The Originals jest po prostu jego komiksem. Może niekoniecznie wart
miłości, ale na pewno szacunku dla dobrej roboty.
PS. Jesli kogoś interesują modsi, podobno bardzo warto obejrzeć film Quadrophenia ze Stingiem i muzyką The
Who.
The Originals
Scenariusz i rysunki: Dave Gibbons
160 stron, cz-b.
Okładka: twarda
DC Vertigo 2004
Cena: 24.95USD
The Maxx
The
Maxx jest nowością jedynie w kategorii wydań zbiorczych, bowiem zeszytowo
debiutował ponad 10 lat temu. Amerykańskie komiksy były wtedy słabiej dostępne
w Polsce, jednak dzięki animowanej adaptacji w MTV, Maxx zwrócił na siebie
uwagę i zapadł w pamięć przynajmniej kilku osób w naszym kraju. O serii pisał
chociażby parę lat temu Kuba Demiańczuk w "Ślizgu". Mi najbardziej
utkwiły dwie rzeczy: wielkostopy, zębaty główny bohater oraz dziwaczna, powolna,
meandrująca akcja, w której (słabiej znając angielski) zgubiłem się po trzech
odcinkach.
Ostatnio obejrzałem sobie ponownie serial i potwierdziło się jeszcze jedno
wspomnienie. Miał fantastycznie podłożone głosy. Maxx (urojony superbohater)
to ogromna, muskularna postać, przygarbiona jednak i ciężka. Jego postura to
kompletne przeciwieństwo dumnie wyprężonego Supermana: Maxx cały się pozwijał
od dręczących go problemów. Zdaje się on wrastać w ziemię do której przywiera
ogromnymi (chyba metrowymi) stopami, a jeśli wykonuje skok, spada na ziemię
niczym kontener. W kreskówce, podobnie jak komiks pełnej długich monologów,
mówi zmęczonym, niskim głosem balansującym między apatycznym sceptycyzmem a
maksymalnym wysiłkiem - towarzyszącym zarówno fizycznym jak i psychicznym zmaganiom
bohatera.
Mam spaczony obraz komiksu, nie umiem czytać go nie słysząc i nie widząc filmu,
sytuację pogarsza fakt, że najpierw miałem do czynienia z adaptacją. Wydaje
mi się jednak, że oryginał zyskał na wyrazistości dzięki dodaniu dźwięku. Proponuję
zatem zdobyć gdzieś przynajmniej jeden odcinek Maxxa przed lekturą. Zostanie
on z tyłu głowy i będzie dodatkowo ożywiał postacie.
O czym jest The
Maxx? Tytuł jest mylący, bowiem tak naprawdę głównych bohaterów
jest dwójka albo trójka. W jednym świecie Maxx, zamieszkujący karton w brudnym
zaułku znajduje się pod opieką Julie - samodzielnej opiekunki społecznej. W
drugim - jest bohaterem strzegącym Julie - potężnej królowej dżungli zamieszkującej
fantastyczną trawiastą równinę. Nie pytajcie mnie, dlaczego królowa dżungli
rezyduje w stepie, tłumaczy to jedynie pokrętna logika snu, do której autor
często się odwołuje. Największym wrogiem naszej pary jest złowrogi pan Gone,
seryjny morderca i gwałciciel, a jednocześnie magik przechodzący swobodnie
między dwiema rzeczywistościami i psychoanalityk lepiej pojmujący sens dziwacznych
zdarzeń i pokręconych relacji w trójkącie, którego jest częścią.
Właściwym bohaterem komiksu wydaje się psychoanalityczna koncepcja umysłu,
wypierającego traumatyczne wspomnienia i zastępującego je pozornie absurdalnymi
i niewytłumaczalnymi treściami. To co widzimy w komiksie, to właśnie taki poprzekręcany,
symboliczny świat materializujący się w umysłach bohaterów. Aby dołożyć pomieszanie
do poplątania, autor zakłóca także obiektywizm relacji, pozwalając postaciom
żyć we wzajemnych fantazjach. Dwadzieścia zeszytów składające się na trzy pierwsze
TPB to próba odkręcenia stworzonego chaosu.
Specyficzny styl rysunku Kietha wyraźnie sprawdza się tylko w pewnych pasujących
autorowi sytuacjach. Przykładając do niego standardy amerykańskiego mainstreamu
widać natychmiast braki. Wystarczy spojrzeć na koszmarnego pierwszego Sandmana,
żeby się o tym przekonać. Gdy jednak pozwoli się Kiethowi rysować to co lubi,
ukrywa on swoje słabe strony i odwdzięcza się charakterystyczną, całkiem atrakcyjną
wizją. Jak przyznaje autor, Maxx narodził się jako nieco przypadkowy szkic
gdzieś w brudnopisie. Do niego została dorobiona cała reszta i może stąd bohater
stanowi tak spójną kostiumologiczno-anatomiczno-psychologiczną konstrukcję.
Wieloznaczne zęby, ni to głupkowato wystające ni złowrogo wyszczerzone, sygnalizują
gotowość do radykalnych akcji a jednocześnie zasadniczy brak zrozumienia otaczającej
sytuacji; pozwalają też z łatwością odczuć nieustający wysiłek Maxxa próbującego
to niezrozumienie przezwyciężyć. Wielkie żółte pięści z ogromnym pazurem również
nie służą subtelnym działaniom - Maxx jest wielkim, silnym życiowym niezdarą.
Ciężkawą tematykę Kieth kontruje dystansem, z jakim bohaterowie traktują własne
poczynania, a także sporą domieszką groteskowej fantazji (z fioletowym protagonistą
na czele), która nie pozwala zapomnieć, że koniec końców, mamy do czynienia
z bezpieczną fikcją. Być może skłonność do estetyzowania góruje u mnie nad
empatią, w każdym razie jestem pod większym wrażeniem wyobraźni autora i jego
narracyjnej sprawności niż "dramatycznej tragedii" postaci. I może
zresztą o to chodziło.
The Maxx, vol I, II, III
Scenariusz i rysunki: Sam Kieth
Dialogi: Bill Messner-Loebs
144/160/160 stron, kolor
Okładka: miękka
DC Vertigo 2004
Cena: 17,95 USD/ 17,95 USD/ 17,95 USD
Konrad "Konradkonrad" Grzegorzewicz |
|