|
Jak KoLeC z Konewką
Kosmiczny harcerzyk
"Kingdom Come"
Krzysztof
Lipka-Chudzik: Co można sobie pomyśleć na temat komiksu, na okładce którego
pstrokata menażeria w trykotach naparza się ile wlezie, oraz strzela promieniami
ze wszelkich otworów cielesnych? Czytelnik, który ujrzałby taki obrazek,
mógłby domniemywać, iż natknął się na kolejną durnowatą historyjkę o mutantach
pokroju "X-Men". Sam, zniechęcony taką perspektywą, przez długi
czas podchodziłem do "Kingdom Come" Marka Waida i Alexa Rossa
jak pies do jeża. Wreszcie jednak przemogłem się, zasiadłem do lektury i...
przepadłem. "Królestwo" to dla mnie jedno z najwybitniejszych
osiągnięć w dziedzinie komiksu o superbohaterach - a już z pewnością to
najlepsza opowieść o Supermanie, jaka powstała w ostatnich czasach. Stawiam "Kingdom
Come" na jednej półce z "Powrotem Mrocznego Rycerza" i "Strażnikami" -
a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że saga Waida i Rossa ma tylu zwolenników,
co i przeciwników. Ciebie, zdaje się, nie uwiodła wizja Apokalipsy według
DC Comics?
Karol Konwerski: Uwiodła, nie uwiodła... Zwalasz na mnie w pierwszych słowach
kilka wątków i ot tak, mam palnąć: dobre/złe, podoba mi się/nie podoba...
KLC: Nie zwalam, tylko zapraszam do dyskusji.
KK: No dobrze. Pierwsza i najważniejsza rzecz, od której trzeba zacząć: "Królestwo" to
komiks należący do ściśle określonego gatunku. Mówisz: "arcydzieło
gatunku". No i ładnie, tylko nie rozmawialibyśmy o tym, gdyby nie fakt,
iż Egmont wypuszcza ten komiks w serii "Mistrzowie Komiksu" -
serii, która w teorii powinna wykraczać poza gatunkowość, prezentować komiksy,
których mistrzostwo sprawia, że podziały mniej lub bardziej sztuczne na
komiks siaki i owaki przestają się liczyć... W przypadku "Królestwa" niestety,
te podziały liczą się, i to bardzo. Dla mnie to bardzo hermetyczna obrazkowa
historia nie do zrozumienia dla czytelnika nie znającego amerykańskich seriali
o superhirołach.
KLC: Tu się z tobą zgodzę: komiks "Kingdom Come" jest bardzo
silnie osadzony w superbohaterskim kontekście - bez jego znajomości nie
sposób praktycznie połapać się, kto jest kim i o co chodzi. Przynależność
gatunkowa "Królestwa" staje się w paradoksalny sposób zarówno
jego zaletą, jak i ogromną wadą. O ile bowiem po "The Dark Knight Returns" czy "Watchmen" sięgnąć
mogą osoby, które na co dzień nie uganiają się za historyjkami o ludziach
w trykotach, o tyle "Kingdom Come" - obawiam się - ich nie zainteresuje.
Ale też nie takie założenia przyświecały autorom!
KK: Czyli "KC" to komiks skierowany do ściśle określonej, zamkniętej
grupy odbiorców?
KLC: "Królestwo" to opowieść skierowana przede
wszystkim do dojrzałych fanów, którzy wychowali się na komiksie superbohaterskim,
którzy dorastali razem z Supermanem, Batmanem i całą menażerią - i teraz,
kiedy osiągnęli już dorosły wiek, trochę wstydzą się sięgnąć z powrotem
po te niepoważne zeszyciki z obrazkami. Alex Ross i Mark Waid dali czytelnikom
możliwość powrotu do świata superbohaterów, ale w dorosłym wydaniu.
KK: Podałeś jak na tacy świetny argument przeciwko wydaniu "KC" w
serii "Mistrzowie Komiksu". Zacznijmy od tego, że (moim zdaniem
oczywiście) w ogóle nie da się i nie powinno się nawet przeszczepiać na
polski grunt tego rodzaju opowieści, z takim bagażem lat, doświadczeń, obcowania
z taką, a nie inną kulturą... Nie wystarczy nazwać "KC" komiksem
ważnym, mistrzowskim etc., bo po prostu czytelnik w Polsce zupełnie, ale
to zupełnie tego nie zrozumie. Nawet ci, którzy wprawdzie nie dorastali
razem z superhirołami, ale znają ten rodzaj komiksu, bo pamiętają czasy
TM-Semic, nie zobaczą w "Królestwie" nic poza strzelaniem promieniami,
walkami w kosmosie i tyle...
KLC: Tysiąc entuzjastów z odpowiednim przygotowaniem może się jednak uzbiera
- bo w końcu w takim właśnie nakładzie wychodzi w Polsce "Przyjdź Królestwo"...
KK: Podejrzewam, że ci od dawna mają już oryginał...
KLC: A mówiąc poważnie, "Kingdom Come" to taki prezent od fanów-autorów
dla fanów-czytelników, i nie widzę w tym absolutnie nic nagannego - przecież
dokładnie na tej samej zasadzie Robert Rodriguez nakręcił adaptację "Sin
City". Osoby, których komiks nie uwiódł, nie zostawiły na filmie suchej
nitki, ale znam też takich, którym "Miasto Grzechu" bardzo się
podobało. Nawet bardziej, niż się spodziewali.
KK: No tak, mówisz o mnie... Ale zostawmy na moment "fanostwo" "KC".
Jest inna kwestia, od której zacząłeś tę rozmowę: Człowiek Ze Stali. Oczywiście
to kwestia gustu, ale mi nie wystarczy sam fakt postarzania go w początkach
tej historii, by piać z zachwytu nad świeżym spojrzeniem na postać bohatera.
Dobrze, nasz Superfacet ma swoje lata, wydaje się, że coś przeżył, nawet
stara się być zgorzkniały i to cholernie intryguje. Cóż jednak z tego, jeśli
po kilku chwilach mamy tego samego znanego nam harcerzyka...
KLC: Oczywiście, ja też chętnie przeczytałbym np. opowieść, w której Supek
porzuca swój kostium i snuje się po knajpach jako Clark Kent, zapijając
rozpacz po śmierci Lois Lane, która zginęła w przypadkowej strzelaninie.
Na pewno byłoby to i ciekawe pod względem artystycznym, i podbudowane psychologicznie,
i pogłębione, i problemowe... Tyle, że przy takim podejściu upodabniamy
się obydwaj do naszego ulubieńca z "Gazety Wyborczej", Pawła T.
Felisa, który ma pretensje o to, że kryminał jest kryminałem, a nie dramatem
obyczajowym.
KK. Dobra, zapędziłem się. Ale tylko ciut, ciut. W albumie "It's a
Bird..." Steven T. Seagle napisał, że są dwie rzeczy, które scenarzysta
komiksowy w USA chce usłyszeć. Pierwsza to: "Poproszę o autograf".
Druga: "Czy zrobisz dla nas Supermana?". I co najciekawsze, autor
dostaje taką propozycję i... nie potrafi napisać nic nowego, sensownego,
świeżego. Rozbija więc mit na części pierwsze... Ot, i tyle, nie da się
więcej... Ja czekam na kogoś, kto pokaże mi Supermana, jak radzi sobie z
tym, że np. zdradziła go Lois Lane.
KLC: Problem z Supermanem jest taki, że ta postać po prostu musi być "tym
samym znanym nam harcerzykiem", bo inaczej... to nie będzie już Superman!
Myślę, że na jego przykładzie doskonale widać potężną ułomność, z jaką od
zarania borykają się komiksy o superbohaterach. Są to bowiem z założenia
historyjki przeznaczone dla dzieci, a sporadycznie ktoś ambitny próbuje
przerobić je na opowieści dla dorosłych. Czasami efekt jest znakomity, jak
np. w "Daredevilu" Bendisa (na którego mnie nawróciłeś i co ci
przyznaję przy świadkach), a czasami wychodzi kupa. Superman akurat - co
wykazał wspomniany przez ciebie Seagle - nie daje się przerobić na opowieść
dla dorosłych. Jest ikoną popkultury, która potrafi funkcjonować tylko w
jeden sposób. Supek, w odróżnieniu np. od Batmana, nie potrafi się zaadaptować
do nowych trendów w komiksach; prędzej czy później papierowość tej postaci
musi wyjść na jaw. Dlatego też w pewnym momencie odwrócili się od niego
czytelnicy, którzy mieli już dość zdziecinniałego belfra w trykocie.
KK: Zgadzam się w zupełności. Ten bohater to tak kompletny anachronizm,
że trudno dopasować go do nowych trendów. Ale uwaga, spójrz na "Superman:
For All Seasons". Loeb i Sale zrobili coś odwrotnego: nie próbowali
wpasować Clarka Kenta i jego alter ego w nowy komiksowy świat, tylko poszukali
takiego klimatu, takiej konwencji, w której jego harcerzykowatość nie razi.
Mało tego, jest jak najbardziej na miejscu! Czytając ten komiks, ma się
wrażenie, jakby człowiek oglądał filmy Franka Capry: ten sam dydaktyzm,
sentymentalizm, nawet ckliwość. W efekcie dostajemy komiks o superbohaterze
na tyle uniwersalny, że nie musimy wiedzieć, kto z kim, kiedy, w jakiej
lidzie przeciwko komu walczył, kogo pokonał i kim jest kolejny bohater w
rajtuzach. Oczywiście "For All Seasons" to produkcja jednorazowa,
ale okazało się, że jednak można!
KLC: Tyle, że w "Kingdom Come" dziecięca naiwność Supermana również
jest jak najbardziej na miejscu! Przecież "KC" opowiada właśnie
o tym, że mimo pozorów dojrzałości i starczego zgorzknienia Kal-El to wciąż
harcerzyk i nigdy się nie zmieni - właśnie dlatego ma problem, bo nie pasuje
do współczesnego świata. Kto dzisiaj traktuje poważnie Supermana? Na dobrą
sprawę "Królestwo" to autotematyczna przypowieść na temat kondycji
komiksu superbohaterskiego. Bezduszne, antypatyczne superhiroły nowej generacji
stanowią w "KC" odpowiednik obrazkowej pulpy serwowanej przez
Image i niektóre produkcje Marvela. Na tym tle pojawia się Superman wraz
z całą kompanią z dawnych czasów, by przypomnieć czytelnikom o tym, co kiedyś
stanowiło olbrzymią wartość nurtu superbohaterskiego: pozytywne, humanistyczne
przesłanie. Dowcip polega na tym, że "Kingdom Come" stoi w całkowitej
opozycji do "Powrotu Mrocznego Rycerza" i "Strażników".
Frank Miller i Alan Moore zanegowali "dziecięce" oblicze superhirołów,
przeciwstawiając mu twardy realizm psychologiczny, pesymizm i zgorzknienie.
Waid i Ross natomiast wykazują, że owa "dorosła" mutacja doprowadziła
w efekcie tylko do wynaturzenia, do epatowania w komiksach przemocą i okrucieństwem
- dlatego zaproponowali powrót do korzeni, do zasad tak oczywistych, że
aż zapomnianych: istotą superbohaterstwa jest szlachetność, odwaga i poświęcenie.
Banalne? Kiczowate? Nic na to nie poradzę, finałowe pojednanie Supka i Batmana
za każdym razem rozkłada mnie na łopatki.
KK: A do mnie napuszony pseudosentymentalizm "Kingdom Come" zupełnie
jakoś nie trafia. Bo co tak naprawdę na tych ponad 200 stronach się dzieje?
Apokalipsa według DC... Waid myśli według stereotypów, które rozbija w pył
Seagle: ostatni syn Kryptona, dziecko gwiazd, zatem jeśli mówimy o Apokalipsie
z jego udziałem, to musi być to Apokalipsa na skalę kosmiczną. Inaczej się
nie da... albo inaczej autor nie potrafi... Odpowiadając na Twoje pytanie
z początku rozmowy: nie, nie uwodzi mnie to. Takie Apokalipsy zobaczysz
w każdym numerze "X-Men"...
KLC: Fakt, kosmiczna naparzanka to nie jest to, co mnie w "Kingdom
Come" pociąga najbardziej. Na szczęście to nie najważniejszy motyw "Królestwa".
Ja dostrzegam w "KC" przede wszystkim szereg kapitalnych pomysłów
na wzbogacenie świata superbohaterów o nowe, ciekawe elementy - takie, jak
sieć restauracji "Planet Krypton" czy nocna knajpa dla superhirołów,
gdzie przechadza się Rorschach z "Watchmen", a łysy Lobo z brzuchem
sączy browar z Vrilem Doxem... I syn Batmana kręci z córką Robina - to już
totalna trykotowa telenowela, ale mi się podoba (hi hi).
KK: Ale w tym momencie znowu ześlizgujesz się w fanowskie koleiny! To po
pierwsze. Po drugie, zgodnie z tym, co mówisz, o wartości "KC" decyduje
ilość pobocznych motywów, które nieuważny czytelnik pominie, a uważny dostrzeże,
choć maniera Rossa wcale mu tego nie ułatwi. To trochę tak, jakby chwalić
ciastko z kremem, które może nie smakuje najlepiej, może nie grzeszy już
pierwszą świeżością, może krem już salmonellą przeżarty, ale... co za polewa!!!
KLC: Kremówki ci nie smakują, heretyku jeden z Krakowa???
KK: Przypomniały mi się sarkania co poniektórych na filmowe "Sin City" i
na Rodrigueza, który zrobił źle, bo pozostawił świat Millerowski w takim
kształcie, jak w komiksie, zamiast go rozbudować. Mam dziwne wrażenie, że
jakość polewy decyduje o wartości i smaku całego ciastka.
KLC: Oho, i kto teraz uderza w fanowskie tony... Weź pod uwagę, że nie
wychowałem się na komiksach o Supermanie, a mimo to "KC" mi się
podoba. Stało się tak między innymi za sprawą rysunków Alexa Rossa - obecnie
jednego z najpopularniejszych artystów za Oceanem. Tak jeszcze nikt superbohaterów
nie rysował, choć niektórzy próbowali, np. Boris Vallejo...
KK: Racja. Całkowicie się zgadzam, nikt tak nie rysuje superbohaterów.
Problem w tym, że ten zdjęciowy hiperrealizm sprawia - przez pompę i zadęcie,
jakie wprowadza - że wiele elementów, o których mówiłeś, dostrzec trudno.
Wystarczy, że w kadrze pojawi się jedna postać w lateksie i od razu wypełnia
sobą cały obrazek, przez co tło i cały drugi plan w dziwny sposób zanikają.
Poza tym drażni mnie ten styl żywcem przeniesiony z materiałów propagandowych
III Rzeszy...
KLC: Hmm... Drugi plan zanika? Ten opis bardziej pasowałby mi do Todda
McFarlane'a, niż do Rossa, u którego drugi plan jest dosłownie upstrzony
szczegółami. W reklamie albumu "Mythology" przeczytałem piękną
frazę: obrazy Alexa Rossa są jak kadry z najlepszego na świecie filmu o
superbohaterach, którego nikt jak dotąd nie nakręcił. Dla mnie to najtrafniejsze
podsumowanie twórczości tego artysty - podoba mi się, jak z całym namaszczeniem
i dbałością o realizm rysuje on rzeczy całkowicie nierealne. Właśnie dzięki
takiemu podejściu superbohaterowie w wydaniu Rossa prezentują się jako figury
z krwi i kości, mogą wyzwolić się z krępujących konwencji "komiksu
dla dzieci". Większa jest też szansa, że nie-fan zainteresuje się "trójwymiarowym" Supermanem,
niż nabazgranym toporną krechą ludkiem w trykocie.
KK: Lekko cię sprowokuję: wychodzi na to, że "Kingdom Come" jest
reklamą superbohaterów?
KLC: A dlaczego nie? Jeżeli spojrzysz pod tym kątem na "Królestwo",
zobaczysz od razu, iż tak naprawdę cała ta opowieść jest dość przejrzystą
reklamówką wydawnictwa DC Comics: "Drodzy czytelnicy, przestańcie czytać
badziewie z Image i zacznijcie z powrotem kupować komiksy o Supermanie,
bo to przecież taki fajny superbohater, no i nadal Number One w branży".
Porządne kapitalistyczne podejście: mistrzostwo mistrzostwem, a o pieniądze
zadbać trzeba.
KK: No właśnie. "Królestwo" to nic innego, jak dobrze przygotowany
materiał marketingowy. Sam fakt, że jest to akurat komiks, ma mniejsze znaczenie.
Liczy się firma i jej flagowy produkt - równie dobrze mogłyby to być samochody
czy sprzęt gospodarstwa domowego. Chętnie zgodzę się ze stwierdzeniem, że "Kingdom
Come" to mistrzostwo w dziedzinie reklamy. Ale czy także mistrzostwo
komiksu? Śmiem wątpić...
|
|