|
Są
wśród nas
Grant Morrison "The Invisibles"
Nasze życie to fikcja. Wydaje się nam, że jesteśmy panami
własnego losu, podczas gdy w istocie znaczymy nie więcej, niż pionki na
szachownicy. Nie zdajemy sobie nawet sprawy z własnego zniewolenia. Tajemnicze,
złowrogie siły, które od dziesięcioleci kierują losami ludzkości, sprowadziły
nas do roli posłusznych, otępiałych marionetek. Na szczęście są jednak buntownicy,
którzy odkryli prawdę o otaczającym nas świecie. Nieliczni, rozproszeni,
żyją w ukryciu, tocząc nierówną walkę z potężnym wrogiem. Właśnie zamierzają
przyjąć nowego rekruta, który jeszcze nie wie, że według starej przepowiedni
ma stać się nowym Mesjaszem...
Brzmi znajomo, prawda? Podejrzewam, że wielu z Państwa skwituje powyższe
streszczenie jednym tylko hasłem: "Matrix". Błąd! Wbrew pozorom
opowiedziałem przed chwilą początek komiksowej sagi Granta Morrisona "The
Invisibles", z której bracia Wachowscy beztrosko zerżnęli cały zarys
fabuły. Zamiast więc marnować czas na bezmyślną i wtórną pod każdym względem
opowiastkę o drewnianolicym Neo, lepiej poznać jej pierwowzór i zawrzeć
bliższą znajomość z "Niewidzialnymi".
Lojalnie uprzedzam, że na samym początku łatwo się do "The Invisibles" zniechęcić.
Morrison bowiem wrzuca bohaterów - a tym samym także i czytelników - w sam
środek dziwacznych, niezrozumiałych wydarzeń, tworzących chaotyczną, trudną
do ogarnięcia mozaikę. Sytuacji nie poprawia fakt, iż centralna postać -
Dane McGowan, zbuntowany nastolatek, który swoje problemy rozwiązuje przy
pomocy koktajli Mołotowa - to dość antypatyczny gówniarz i raczej ciężko
przejąć się jego losami. Pewnej nocy Dane postanawia wcielić w czyn słowa
z piosenki Pink Floydów "We don't need no education" i próbuje
wysadzić w powietrze własną szkołę. W efekcie trafia do specyficznego domu
poprawczego "Harmony House", w którym ludzi przerabia się na mechaniczne
pomarańcze (kto czytał powieść Burgessa, wie, o co chodzi). Już pierwszej
nocy do zakładu wdziera się dziwny, zamaskowany osobnik, który porywa Dane'a,
likwidując przy tym dyrektora "Harmony House" wraz z ochroniarzami.
Osobnik przedstawia się chłopcu jako jeden z Niewidzialnych, a potem...
znika, pozostawiając McGowana samego na ulicy.
Skołowany chłopak trafia pod opiekę zdziwaczałego starego kloszarda zwanego
Tom O'Bedlam, który bez przerwy mamrocze wierszyki i sprawia wrażenie, jakby
posiadł tajemnice nieznane zwykłym śmiertelnikom. I rzeczywiście, Tom stopniowo
otwiera Dane'owi drzwi do innych wymiarów, równoległych światów, duchowych
ścieżek... a podczas tej inicjacyjnej wędrówki narasta w czytelniku pragnienie,
aby cisnąć bełkotliwym komiksem o ścianę i zająć się czymś ciekawszym.
Ja to rozumiem. Namawiam jednak, aby zacisnąć zęby i po prostu przetrwać
najtrudniejszy etap. Pierwszy album "The Invisibles", "Say
you want a revolution", jest zdecydowanie najsłabszy z całej serii.
Oprócz Wielkiego Światowego Spisku i gromadki wesołych anarchistów mamy
tu do czynienia z takimi atrakcjami, jak Rewolucja Francuska, potwory Lovecrafta,
czytanie w myślach, teleportacje, alternatywne wszechświaty, podróże w czasie,
krwiożercze bóstwa Azteków i duch Markiza de Sade. Co za dużo, to niezdrowo.
Na szczęście w następnych tomach ("Apocalipstick", "Entropy
in U.K.", "Bloody Hell in America", "Counting to None", "Kissing
Mister Quimper" i "The Invisible Kingdom") sytuacja zmienia
się na korzyść. Przede wszystkim z horyzontu na dłuższy czas znika irytujący
Dane, na pierwszy plan zaś wysuwają się pozostali, o wiele bardziej interesujący
członkowie stowarzyszenia Niewidzialnych: King Mob (prawdziwe nazwisko:
Gideon Starorzewski, syn Polaka i Angielki), filozof i mistrz sztuk walki;
Lord Fanny (czyli po naszemu Pan Dupcia), słodki jak ulepek brazylijski
szaman transwestyta; Ragged Robin, telepatka, która ukrywa tajemnicę swego
pochodzenia; oraz była policjantka z Nowego Jorku, która na przekór wszystkim
wybrała przydomek Boy. Każda z tych postaci zyskuje przy bliższym poznaniu,
nawet McGowan (czy też Jack Frost, jak zwą go towarzysze broni), okazuje
się całkiem przyzwoitym gościem. Dzięki tej osobliwej przemianie jednym
z istotnych elementów fabuły staje się emocjonalna rozgrywka pomiędzy bohaterami:
nieustannie zmieniające się układy wzajemnych sympatii, antypatii, tłumionych
uczuć, zdradzonych sekretów, ukrytej wrogości, rodzącej się przyjaźni...
Można wręcz interpretować "The Invisibles" jako znakomicie skonstruowany
dramat psychologiczny!
To ostatnie stwierdzenie wygłaszam z pewną ostrożnością, komiks o Niewidzialnych
bowiem wymyka się wszelkim próbom gatunkowego zaszufladkowania. "It's
a thriller, it's a romance, it's a porno, it's neomodernist kitchen sink
science fiction that you catch like a cold" - tak w finale podsumowuje
całą historię King Mob. Grant Morrison nieustannie lawiruje pomiędzy fabularnymi
konwencjami, burzy chronologię, przechodzi z dramatu w groteskę, miesza
style narracyjne... W "The Invisibles" jest miejsce i na policyjny
kryminał w stylu lat 70., i na okultystyczny horror, i na Jamesa Bonda,
i na gorzką opowieść obyczajową - jeden z najlepszych odcinków serii, "Best
Man Fall", pokazuje w krótkich epizodach zmarnowane życie ochroniarza
z "Harmony House", który na samym początku serialu ginie z ręki
King Moba.
Gdybym miał do czegoś porównać owo wielkie materii pomieszanie, sięgnąłbym
bez wahania po trylogię Roberta Shea i Roberta Antona Wilsona "Illuminatus!",
do której Morrison zresztą jawnie się odwołuje (polecam tylko wydanie oryginalne,
bo jak sobie przypomnę co poniektóre kawałki z polskiego tłumaczenia, to
mi się wątpia skręcają w paragraf). Rzecz powstała w 1975 roku, kiedy w
Ameryce na dobre rozszalała się spiskowa paranoja. Autorzy opisali zmagania
dwóch tajnych stowarzyszeń: iluminatów, dążących do zdobycia władzy nad
światem i dyskordian, radosnych anarchistów, pragnących wprowadzić ludzkość
w Erę Wodnika. Zastosowali przy tym technikę literackiego collage'u, mieszając
wszystkie możliwe style - od epistolografii po strumień świadomości. O totalnie
pomieszanej chronologii już nawet nie wspominam. Zwariowana trylogia dwóch
Robertów dziś uchodzi w USA za klasyczne dzieło kultowe, do którego odwołuje
się wiele książek i filmów - nawet takie popcornowe hity, jak "Tomb
Raider" z Angeliną Jolie (wątek iluminatów) i "Skarb Narodów" (motyw
oka w piramidzie).
Można traktować "The Invisibles" jako myślową i artystyczną kontynuację
opowieści Shea i Wilsona. Albo inaczej: tak mógłby wyglądać "Illuminatus!",
gdyby zamiast w latach 70., powstał przed końcem tysiąclecia. W miejsce
dyskordian podstawić można Niewidzialnych, w charakterze iluminatów zaś
wystąpić mógłby ich główny przeciwnik - klika pod nazwą Outer Church. Oczywiście
w obydwu rozdzielonych 20-letnią przerwą opowieściach wróg powiązany jest
ze sferami rządzącymi, wojskiem i wielką finansjerą (u Morrisona do głosu
dochodzi jeszcze brytyjska rodzina królewska); czas nie stoi w miejscu,
ale niektóre rzeczy nie zmieniają się nigdy. Czynnikiem, który dodatkowo
łączy dwie spiskowe epopeje, jest zwariowany, momentami abstrakcyjny, a
dość często wisielczy humor. Trudno opisywać dzieje tajnych stowarzyszeń
i nie pogrążyć się przy tym w oparach absurdu - zwłaszcza, gdy trzeba odgadnąć,
kto jest kim i dla kogo pracuje. Zwykły, szary nauczyciel może okazać się
telepatą i superagentem brytyjskiej policji, a ekscentryczny hiphopowiec
- kapłanem voodoo, który okazjonalnie użycza swego ciała demonowi.
Można odbierać "The Invisibles" jako superatrakcyjne czytadło
- dzieje się tu bowiem mnóstwo, bohaterowie z jednej opresji wpadają w drugą,
zdobywają sojuszników, po chwili ich tracą, misternie skonstruowane intrygi
objawiają drugie dno i trzeci podtekst... Nie bez racji będą także i ci
czytelnicy, którzy dostrzegą w "Niewidzialnych" problemy filozoficzne
niemałego kalibru. Grant Morrison, każąc protagonistom opowieści dążyć do
maksymalnego poznania rzeczywistości, nieustannie ich zwodzi, podsuwa im
fałszywe tropy, mnoży komplikacje - jakby chciał powiedzieć: "Całkowite
dotarcie do istoty bytu jest niemożliwe; gdy wydaje ci się, że wiesz już
wszystko, okazuje się, że to tylko ułuda, powierzchowna warstwa informacyjna,
pod którą kryją się następne". Nie przypadkiem zasady rządzące światem "The
Invisibles" pełne są sprzeczności - Morrison zaczerpnął z "Illuminatus!" nie
tylko styl opowiadania, ale także i system myślowy, który autorzy hipisowskiej
trylogii nazwali "partyzancką ontologią". Bohaterowie podczas
niezliczonych etapów inicjacji odkrywają coraz to nowe, wykluczające się
nawzajem Mechanizmy Bytu czy też Praprzyczyny Wszelkiego Istnienia - po
to tylko, by wreszcie dojść do wniosku, że nadal znajdują się na początku
drogi.
Umysłowe okowy, w których miotają się Niewidzialni, przywodzą na myśl słynną
zasadę Wittgensteina: "Granice mojego języka są granicami mojego świata".
Słowa odgrywają w "The Invisibles" olbrzymią rolę; układając litery
w odpowiednie konfiguracje można manipulować czasem i przestrzenią, osiągać
odmienne stany świadomości, przemieszczać się do innych wymiarów - et caetera.
Słowa kłamią, oszukują, ale pomagają też zbliżyć się do prawdy. Trzeba jednak
uważać - człowiek operujący zwykłym alfabetem, składającym się wyłącznie
z 26 liter, nie ma szans na osiągnięcie duchowego oświecenia. Aby bowiem
uzyskać odpowiedzi, trzeba najpierw zadać właściwe pytanie. Umieć opisać
rzeczywistość to pierwszy krok na drodze do jej zrozumienia. Czym na przykład
jest Barbelith - tajemnicza czerwona kula, która co chwila pojawia się na
drodze Niewidzialnych, zwiastując rychły koniec świata? Czy to manifestacja
nieznanej, abstrakcyjnej siły? Tajemnicze bóstwo na wzór Monolitu z "2001:
Odysei kosmicznej"? A może obca istota z Kosmosu?
Grant Morrison nadaje słowom magiczną, wręcz kreacyjną funkcję. Słowa w
świadomości mówiących zyskują postać materialną, zostają całkowicie utożsamione
ze swoim desygnatem. W "Niewidzialnych" pojawia się interesujący
narkotyk Key 17 (późniejsze odmiany: Key 23, Key 64) - wystarczy zaaplikować
go pacjentowi, a potem pokazać mu np. kartkę z napisem "Pożar",
by ten natychmiast uwierzył - ba! zobaczył na własne oczy! - że wokół niego
pali się ogień. Ikoniczny znak przekształca się w swoje znaczeniowe odzwierciedlenie
- ten motyw kilkakrotnie przewija się w "The Invisibles". Autor
sugeruje nawet w pewnym momencie, że sami Niewidzialni istnieją tylko dlatego,
że w przyszłości pojawi się książka, która opowiada o ich przygodach. Autorka
(nie mogę zdradzić, kto nią jest), opisując poszczególne wydarzenia, jednocześnie
je stwarza. Prowadzić narrację to mieć absolutną władzę nad przedstawionym
światem. Nic dziwnego, że w pewnym momencie pojawia się pytanie: "Kto
właściwie opowiada tę całą historię?". Jeszcze chwila i bohaterowie
odkryliby, że są narysowanymi postaciami z komiksu (u Morrisona nie byłoby
to niczym dziwnym, wykorzystał wszak ten motyw w "Animal Manie").
Ten niekończący się festiwal filozoficznych podchodów i językowych zagwozdek
może znużyć mniej odpornych czytelników, wymaga bowiem wytężonej uwagi,
czasem nawet zmusza do powtórnej lektury wybranych odcinków. Z drugiej jednak
strony fabularny misz-masz bez przerwy zaciekawia czymś nowym, sprawia,
że nie sposób przewidzieć, w którą stronę potoczy się intryga. Grant Morrison
osiągnął absolutne mistrzostwo w manipulowaniu oczekiwaniami odbiorców.
Muszę przyznać, że do tej pory nie byłem miłośnikiem scenarzysty - żaden
ze znanych mi jego komiksów, włącznie z osławionym "Arkham Asylum" (odmawiam
przyjęcia do wiadomości polskiego tytułu!) nie był w stanie mnie doń przekonać.
Po lekturze "The Invisibles" zmieniłem nastawienie. Gdyby nie
kulawy pierwszy tom, przyznałbym serialowi najwyższą z możliwych ocen. Z
całą pewnością zaś stawiam go wyżej od marnej, prymitywnej podróbki braci
Wachowskich. A że komiks Morrisona nie dorównuje sławą "Matrixowi"?
Cóż, Niewidzialni mają to do siebie, że lepiej się czują, pozostając w ukryciu... Krzysztof "KoLec" Lipka
- Chudzik
|
|