|
SeaGuy - bohater bez celu
w świecie bez zła
Najpierw
- zdziwienie. (Niecodziennie ubrany jegomość, siedzi przy stoliku z drugim,
równie specyficznie wyglądającym osobnikiem, prażąc się w słońcu i ćwicząc
szare komórki przy partyjce szachów.) Później - rozbawienie. (TAK powstał
Księżyc? A to Doktor Bohater? Buhahaha.) Na koniec - zaduma i refleksja.
(Ale dlaczego? On...? A niech mnie...) Tak można w skrócie przedstawić emocje,
towarzyszące lekturze "SeaGuy" - jednego z najciekawszych komiksów,
jakie dane mi było przeczytać ostatnimi czasy.
"Uciekaj, Xoo, uciekaj!"
"SeaGuy" to ubiegłoroczna, trzyczęściowa mini-seria z Vertigo.
Jej głównymi bohaterami są: tytułowy SeaGuy (paradujący w swym "firmowym" stroju
płetwonurka) i jego nieodłączny kompan, Chubby Da Choona - lewitująca ryba,
która co prawda nie znosi wody, ale nie rozstaje się ze swą marynarską czapeczką
i cygarem. Żyją oni w świecie, który na pierwszy rzut oka wydaje się być
utopijną przyszłością - bez wszechobecnego stechnicyzowania, bez zapotrzebowania
na (mniej lub bardziej super) bohaterów, wypełnionego po brzegi szczęściem
i radością. Świecie, w którym zatopiona Atlantyda jest atrakcją turystyczną,
a synonimem nowości (a przez to i jakości) oraz źródłem ogólnego szczęścia
- Xoo, niewiadomego pochodzenia "coś", będące składnikiem co raz
większej ilości artykułów spożywczych. Symbolem władzy i porządku jest tu
wielka, lśniąca gałka oczna, a największym niebezpieczeństwem - spadające
od czasu do czasu z nieba, pokryte antycznymi hieroglifami cegłówki...
SeaGuy i Chubby wiodą spokojne, monotonne (choć w ich mniemaniu - szczęśliwe)
życie, całe dnie spędzając w parku rozrywki, porcie lub przed telewizorem
na swej łajbie, oglądając zawsze ten sam odcinek zawsze tego samego programu.
Sytuacja ta ulega diametralnej zmianie, kiedy (podczas kolejnej, codziennej
wizyty w parku) w ręce SeaGuy'a niespodziewanie trafia... Xoo! Momentalnie
na scenę wkracza (chyba nieco przewrażliwiona) ochrona parku (śmigłowce,
wozy bojowe i te sprawy), żądając zwrócenia niezwykłego znaleziska. Jednak
nasz bohater, widząc w całej sytuacji możliwość przeżycia wielkiej przygody
i zaimponowania pewnej brodatej wojowniczce, postanawia pomóc małemu stworzeniu
i wraz z Chubby'm wymykają się z rąk agresorów. Całą trójką ruszają w pełną
niebezpieczeństw podróż, która diametralnie zmieni życie każdego z nich...
"Osy z Atlantydy"
Czytając ten komiks, kilkukrotnie zastanawiałem się, o co tak w gruncie
rzeczy w tym wszystkim chodzi? W przeciwieństwie do większości krótkich,
zamkniętych serii - tu (na dłuższą metę) nie mamy zielonego pojęcia, w jakim
kierunku zmierza historia, gdyż nie ma ona sprecyzowanego punktu docelowego.
Z początku, jej (bardzo ogólnym) motorem napędowym jest pragnienie przeżycia
przygody przez SeaGuy'a, lecz później traci to na znaczeniu - zupełnie,
jakby fabuła biegła swoim własnym, na bieżąco budowanym torem. Bohater wpada
w wir wydarzeń, w których co prawda uczestniczy, ale wraz z upływem czasu
co raz częściej bezwolnie odczuwa skutki, niż aktywnie prowokuje przyczyny.
W całym tym pozornym galimatiasie, Morrison prezentuje godną podziwu pomysłowość
- między innymi ciekawie nawiązuje do rzeczywistych faktów, miejsc i wydarzeń,
ukazując je w innym świetle i nadając im nowego znaczenia. Również znaczenie
niektórych słów i sytuacji z samego komiksu poznajemy dopiero na samym jego
końcu.
Gdybym miał przyrównać (pod tym względem) do czegoś "SeaGuy'a",
powiedziałbym, że jest on jak "Piaskownica" Michała Walczaka -
z początku śmiejemy się z powierzchownej błahości, humoru, komizmu dialogów
i sytuacji... Jednak im bardziej zbliżamy się do końca, tym szybciej uśmiech
znika nam z twarzy, ostatecznie ustępując miejsca grymasowi zdumienia i
niedowierzania. Poważniejemy, zaczynamy się zastanawiać, wertujemy ponownie
przeczytane już strony starając się dokładniej zgłębić i zrozumieć to, co
właśnie ujrzeliśmy. To, z czego wcześniej się śmialiśmy - teraz wywołuje
uczucia zgoła odmienne... Dla mnie jest to wielki atut tego komiksu. "Mumia na Księżycu"
W kwestii oprawy graficznej - nie mam tu absolutnie nic do zarzucenia.
Cameron Stewart spisał się bardzo dobrze, rysując całą serię równo, solidnie
i z wyczuciem, dzięki czemu komiks nie tylko czyta, ale i ogląda się z przyjemnością.
Na uznanie zasługują zarówno staranność wykonania scenerii i wygląd bohaterów,
jak i dbałość o szczegóły, takie jak wygląd figurek szachowych, napisy na
ścianach i reklamach, szyldy, a nawet... dymki. Kiedy SeaGuy wygłasza swe
monologi, buszując w głębinach oceanu - są one otoczone bąbelkami, podczas
gdy na przykład dymki Chubby'ego są zawsze jasno-błękitne. Jeszcze inna
barwa jest u Gondoliera (czerń), papugi (wyblakła zieleń) czy kamiennych
głów. Swoją drogą, kolorysta również wykonał kawał dobrej roboty, w szczególności
sprawnie operując (komputerowym) światłem i cieniem. Ogólnie rzecz biorąc
- rysunki dobrze oddają delikatną nutkę groteski, pobrzmiewającą w całej
historii i świetnie do niej pasują.
Cóż na koniec... "SeaGuy" to, moim skromnym zdaniem, nie tylko
jeden z najlepszych komiksów Morrisona, ale i sporej wielkości diamencik
pośród obecnego zalewu przeciętniaków spod szyldu Vertigo - takich jak "Trigger", "The
Witching" czy "Vimanarama" (również Morrisona). Jest to ciekawie
opowiedziana (i narysowana) historia o samotności i ogłupieniu, z których
nawet nie zdajemy sobie sprawy, a jej zakończenie (pomimo wszechobecnego
szczęścia) trudno nazwać szczęśliwym. Gorąco polecam.
Piotr "Dr_Greenthumb" Sujka
"SeaGuy"
Grant Morrison (scen.) Cameron Stewart (rys.) Peter Doherty (kol.)
|
|