|
Krzysztof
Lipka-Chudzik
KoLeC na obrazku
Jak zostałem filmową szychą
Teraz
wreszcie mogę powiedzieć to głośno: Tomasz Bagiński przeniesie na ekran "Kinematograf" Mateusza
Skutnika! Jasne, żadna nowość, Państwo znacie już sprawę z oficjalnych doniesień.
Ja jednak żyję z tą wiedzą od prawie czterech miesięcy i wraz z Karolem
Konwerskim, który też należy do spisku, męczyliśmy się strasznie, żeby zachować
całą rzecz tylko dla siebie. Skutnik bowiem zabronił nam rozsiewania wieści
na temat "Kinematografu" i niemalże zagroził karami cielesnymi.
Kiedy więc w serwisie Filmwebu pojawiła się wiadoma informacja, odetchnęliśmy
z ulgą: klauzula tajności została wreszcie uchylona.
Ponieważ w notce Filmwebu przewinęło się także nazwisko niżej podpisanego,
zetknąłem się już z pytaniami o własny udział w całym przedsięwzięciu. I
mimo iż był on niezwykle skromny, by nie rzec wręcz - marginalny, pozwolę
sobie wykorzystać łamy KaZetu, by opowiedzieć, jak to ze lnem było.
Zaczęło się od pomysłu. W połowie roku ukazała się na DVD "Sztuka
spadania" Bagińskiego, nieco wcześniej Egmont wydał trzeci tom "Rewolucji".
Nie wiem, jak Państwu, ale mi skojarzenie nasunęło się samo. Przecież na
dobrą sprawę "Sztuka..." mogłaby z powodzeniem funkcjonować jako
jeszcze jeden epizod Skutnikowej epopei o szalonych naukowcach. I trochę
się zdziwiłem, że do wydania filmu na DVD został dołączony akurat "Wilq
Superbohater", a nie "Rewolucje". Owszem, "Sztuka wypatrywania
robotów" to świetna historyjka i popłakałem się przy niej ze śmiechu
- ale tak naprawdę to zupełnie inny klimat, zupełnie inny styl, zupełnie
inna wrażliwość. Do makabreski Bagińskiego ma się tak, jak pięść do nosa.
Asocjacja: "Rewolucje"/Bagiński nie dawała mi spokoju. I wreszcie
przerodziła się w nurtujące pytanie: a gdyby tak reżyser "Katedry" nakręcił
adaptację którejś z historyjek Skutnika?... Może by tak zainteresować go
tematem, może spodoba mu się komiks? Może coś z tego wyjdzie? Oczywiście
- otrzeźwiłem sam siebie - toż to marzenie ściętej głowy. Ale co szkodzi
spróbować?
Skontaktowałem się z dystrybutorem "Sztuki spadania", tam odesłali
mnie do firmy Platige Image, która wzięła pod swoje skrzydła Tomasza Bagińskiego.
Zakołatałem więc do wrót producenta Marcina Kobyleckiego, podsuwając mu
w e-mailu linki do zamieszczonych w Internecie rysunków Skutnika - w tym
do zamieszczonego we WRAK-u fragmentu "The Ordinary Day" (w owym
czasie był to mój prywatny "numer jeden" do sfilmowania). Po krótkim
- na szczęście! - okresie obgryzania pazurów z niepewności dostałem odpowiedź: "Panie
Krzysztofie, bardzo ciekawy pomysł, zapraszamy na spotkanie u nas w firmie".
Kiedy już doszedłem do siebie, ustaliliśmy z Karolem podział obowiązków:
Konwerski miał za zadanie reanimować półprzytomnego Mateusza i doprowadzać
go do psychicznej równowagi, gdyby ten zanadto przynudzał, że i tak się
nie uda. Ja zaś, uzbrojony we wszystkie tomy "Rewolucji", udałem
się do siedziby Platige Image.
Powiem jedno: gdyby dane mi było spotykać wyłącznie takich ludzi, jak Bagiński
i Kobylecki, moje życie byłoby niekończącym się pasmem radości. Przyszedłem
do nich jako zwykły szaraczek, człowiek z ulicy, a po paru minutach rozmowy
miałem wrażenie, że znamy się co najmniej od podstawówki. Jeżeli po twórcy "Sztuki
spadania" spodziewaliście się pozy "dostałem nominację do Oscara
i teraz wszyscy całujcie mnie w pięty", to trafiliście pod zły adres.
Tomasz B. to wyjątkowo inteligentny i wyjątkowo skromny artysta. Podczas
spotkania narosło we mnie podejrzenie, że gdyby posadzić go w jednym pokoju
ze Skutnikiem, to miałoby się obydwu z głowy na jakieś cztery godziny.
Oczywiście panowie z Platige Image nie robili mi jakichś wielkich złudzeń.
Powiedzieli wprost, że w świecie filmu decyzje nigdy nie zapadają szybko
i być może temat "Rewolucji" zostanie wzięty pod uwagę dopiero
za kilka miesięcy. Kilka miesięcy! Perspektywa tak długiego, bezproduktywnego
oczekiwania była dobijająca. Nie będę już wspominał, kto biadolił, że i
tak nic z tego nie wyjdzie, i jakich sposobów imał się Konwerski, żeby owo
biadolenie ukrócić. Wszyscy musieliśmy uzbroić się w cierpliwość; zrobiliśmy,
co było do zrobienia i dalsze losy projektu nie zależały już od nas.
Po tygodniu (słownie: po siedmiu dniach!) od naszej rozmowy odezwał się
Tomek Bagiński i powiedział: "Wchodzę w to!". Nie wiem, czy istnieją
słowa, którymi da się odmalować mój stan ducha w tym momencie. To było coś
niesamowitego; podejrzewam, że żaden z nas nie liczył na taki wynik. A tu
nagle stało się! Obydwaj autorzy porozumieli się ze sobą i postanowili porozmawiać
o szczegółach. Razem z Karolem wzięliśmy później Mateusza na spytki. Oto
protokół z przesłuchania.
KLC & KONWERSKI (z zauważalną ekscytacją w głosie): No i jak? Spotkaliście
się?
SKUTNIK (kamienna twarz, olimpijski spokój): No.
KLC & KONWERSKI (ekscytacja rośnie): No i jak? Jak było?
SKUTNIK (jak wyżej): Fajnie.
KLC & KONWERSKI (na pograniczu histerii): A gdzie rozmawialiście?
SKUTNIK (bez zmian): U nich w firmie.
KLC & KONWERSKI (w oczach coraz większy obłęd): No i co?
SKUTNIK (nadal spokój): Fajne komputery mają.
KLC & KONWERSKI (żądza mordu coraz bardziej widoczna u obydwu):
Ale film!!! Robicie w końcu ten film, czy nie???
SKUTNIK (lekko zdziwiony, że pytamy go o rzeczy tak oczywiste): No tak,
robimy.
I rzeczywiście robią. A ja się cieszę jak dziecko. Po pierwsze dlatego,
że marzenie ściętej głowy stało się rzeczywistością. Po drugie dlatego,
że to właśnie "Kinematograf" trafi na ekrany. A po trzecie dlatego,
że - jak widać z powyższej historyjki - można jednak osiągnąć coś u nas
w kraju bez wchodzenia komuś do tyłka, bez przekupstwa, układów i pitej
po cichaczu wódki. Wystarczy mieć pomysł i dobry (pod względem artystycznym)
materiał.
W sumie doszedłem do wniosku, że taki Lew Rywin czy inni producenci z Hollywood
mogą mi buty czyścić. Oni bowiem, kiedy zamawiają jakiś projekt u reżysera,
muszą najpierw zainwestować weń ciężkie pieniądze. Ja nie wyłożyłem na "Kinematograf" ani
złotówki, a proszę bardzo: rzecz w przyszłym roku będzie w kinach. Muszę
powiedzieć, że koncepcja oddolnego sterowania polskim kinem coraz bardziej
mi się podoba. W przyszłym roku, jak mi dopisze fantazja, obstaluję u Stanisława
Mąderka ("Stars In Black") ekranizację "Overload" Adlera
i Piątkowskiego, u Juliusza Machulskiego zamówię "Funky'ego Kovala",
a Sylwestra Latkowskiego grzecznie poproszę, żeby nie robił już filmów w
ogóle.
Mówiąc przez moment serio: jestem jak najdalszy od ubiegania się o Purpurowe
Serce czy inny order Virtuti Militari. Jak wspominałem, mój udział w całej
sprawie jest marginalny. Adaptacja "Kinematografu" nie powstaje
dlatego, że chłopcy z Platige Image padli na kolana przed Lipką-Chudzikiem.
Pozyskanie Tomasza Bagińskiego jest wyłączną zasługą Mateusza Skutnika -
a raczej tego, że autor "Rewolucji" narysował doskonały komiks.
Gdyby było inaczej, zostałbym po prostu odesłany z kwitkiem. Wiem, że zabrzmi
to obrzydliwie górnolotnie, ale w tym przypadku naprawdę zatriumfowała sztuka.
I to jest kolejny morał z opisanej powyżej historyjki: polski komiks ma
przed sobą wiele możliwości, trzeba go tylko umieć wylansować. Mam nadzieję,
że nasi pierdołowaci wydawcy, zachęceni pozytywnym przykładem, otrząsną
się z letargu i przystąpią do działalności promocyjnej. Bo sam, do cholery,
wszystkich nie wyręczę.
Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik
|
|