|
Jeszcze
kilka słów o Wróblewskim
Nie mógłbym nie napisać kilku słów o Jerzym Wróblewskim. To, że był tak
jak i ja bydgoszczaninem, jest w sumie sprawą drugorzędną, istotne jest
to, iż jego rysunki towarzyszyły mi od dzieciństwa. Fakt, pierwszym komiksem
jaki przeczytałem był "Tytus, Romek i A'Tomek" - księga XIV, ale
wraz z poszerzaniem zbiorów po prostu musiałem natknąć się na komiksy Pana
Jerzego. Przy tej ilości zrealizowanych projektów po prostu nie mogło stać
się inaczej.
Wróblewski był lokomotywą, rysował szybko, rysował wszystko... Nie wybrzydzał,
odnosi się nawet wrażenie, że scenariusze niespecjalnie go interesowały.
Chyba po prostu lubił to co robił i tylko to się dla niego liczyło. Był
rzemieślnikiem, takim, którego żaden krytyk komiksowy nigdy nie posądziłby
o artyzm - a równocześnie fachowcem najwyższej klasy. No bo jak inaczej
nazwać gościa, który bezproblemowo rzucał się z konwencji westernu w klimaty
historyczne, tudzież obyczajowo-kryminalne i za każdym razem efekt był co
najmniej przyzwoity. Oczywiście, niektórzy wybrzydzali... ciągle te same
twarze tylko inne fryzury - mówili, ale przecież to samo można było zarzucić
Polchowi i Rosińskiemu, nawet wtedy, kiedy byli geniuszami w tym co robili.
W dawnych ubogich w komiksy (i w ogóle) czasach nie było lepszego jeśli
chodzi o klimaty science-fiction od Polcha (te pojazdy, te pistolety z ekranami)
i fantasy od Rosińskiego - ale western, moi drodzy, western to była domena
Wróblewskiego. Facet czuł tę konwencję jak nic innego - fascynacja, którą
swego czasu podzielało wielu jego rówieśników odcisnęła na nim wielkie piętno.
Poza ilustracjami Wróblewski na gruncie komiksowym zetknął się z fantastyką
jakieś cztery razy ("Vahanara", "Binio Bill kręci western
i w kosmos" plus potworne produkcje Stecewicza), i chociaż w dwóch
pierwszych przypadkach sprawił się jak zwykle elegancko i bez potknięć,
to chyba takie klimaty za bardzo go nie ruszały. Nie bawiły go również eksperymenty
z kreską, pracował ciągle w ten sam sposób, ale w różnej tematyce, a jedynym
odstępstwem były jego w pełni autorskie opowieści o szeryfie Binio Billu
(no i to nieszczęsne Umpli-Tumpli). Scenariusze pisywał na samym początku
swojej kariery, na potrzeby tworzonych dla bydgoskiego "Dziennika Wieczornego" parakomiksów,
które przekornie moglibyśmy nazwać "powieściami graficznymi".
Zarzucił to, kiedy na dobre wkręcił się do biznesu komiksowego, aczkolwiek
chyba niezadowolony z tego co zazwyczaj rysował ponownie zajął się wymyslaniem
historii - tak pojawił się rudowłosy szeryf. Binio był kopią Lucky Luke'a,
to prawda, w dodatku mniej zabawną od oryginału, a jednak i tak pozostaje
najlepszym scenariuszowo komiksem narysowanym przez Wróblewskiego (może
z wyjątkiem paru projektów stworzonych do skryptów Stefana Weinfelda). Niestety,
ale do scenariuszy to Wróblewski nie miał szczęścia, najczęściej trafiały
mu się propagandowe "kichy", które rysował chyba tylko dlatego,
że taka była jego praca - zapatrywania na życie i świat miał przecież zupełnie
inne od bełkotu, który ilustrował. Najcieplejsze wspomnienia wywołują po
latach komiksy o tematyce obyczajowej, kryminalne i sensacyjne. "Czarna
Róża", "Skradziony skarb", "Figurki z Tilos" -
ta swoistego rodzaju nieformalna trylogia, to dla przykładu dzieło sztuki,
momentami kulejące może fabularnie, ale absolutnie rewelacyjne graficznie,
wyposażone w fantastyczne okładki z kolażami przypominające plakaty filmów
akcji z lat osiemdziesiątych. Mamy tam kapitalne sekwencje odbijania samolotu
("Czarna Róża"), spadającego helikoptera i podwodnego pojedynku
("Skradziony skarb") oraz pościgi samochodowe ("Figurki z
Tilos"), które zapierały i zapierają nadal dech w piersiach dynamiką
oraz realizmem, narysowane na najlepszym zachodnim poziomie tamtych lat.
A w dodatku "Czarna Róża" prezentowana w odcinkach w "Relaxie" w
latach siedemdziesiątych, idealnie oddawała atmosferę ówczesnego świata,
który po raz pierwszy na taką skalę zetknął się ze zjawiskiem terroryzmu.
Z perspektywy czasu - miodzio.
Te i wiele innych komiksów ("Herman
Cortez i podbój Meksyku", "Tajemnica złotej maczety", "Ślad
wiedzie w przeszłość") to dowody tego, że Jerzy Wróblewski był kimś
wiecej niż tylko najbardziej twórczym polskim rysownikiem tamtych czasów.
Zdarzały mu się oczywiście również wpadki, kiedy w ostatnich swoich albumach
rysował mniej szczegółowo, rezygnował z tła, w dodatku zdarzało mu się umieszczać
dwa, trzy kadry na stronie przez co plansza straszyła swoistymi brakami
- tak powstał choćby "Zesłaniec", "Tajemnica Wyspy Wielkanocnej" (w
serii, w której Zbigniew Kasprzak przyćmił go całkowicie) i dwa ostatnie
epizody z serii "Polskich Podróżników" (tutaj niedościgniony okazał
się Marek Szyszko). No i były jeszcze te przerażające eksperymenty z żenującą
prozą Stecewicza, której braki na gruncie komiksowym tuszował jedynie Sławomir
Jezierski. Wróblewski w każdym razie nie dał rady. Pamiętam, że czytając
te komiksy miałem do niego jakiś taki irracjonalny żal, podobnie jak chociażby
do Grzegorza Rosińskiego rysującego "na odpieprz" drugi dyptyk "Skargi
ziem utraconych", o to, że szarga swoją legendę, swój dorobek. To była
jednak jego praca, a bywa, że czasami po prostu się nie chce... Kolejnych
westernów - nowego "Binio Billa" i projektu o agencji Pinkertona
czyli czegoś w czym czuł się jak ryba w wodzie, być może świadczących o
powrocie do dawnej formy, nie zdążył już narysować....
Wróblewski to dla mnie taki polski odpowiednik Neala Adamsa - mistrz realistycznej
kreski, dynamicznego, charakterystycznego stylu pozbawionego jakichkolwiek
warsztatowych niedociągnięć. Wyobraźcie sobie Pana Jerzego rysującego przygody
Batmana albo, mój Boże, Punishera - pracującego na potrzeby amerykańskiego
rynku komiksowego. Z jego szybkością, wszechstronnością i klasycznym stylem
byłby tam zapewne absolutną legendą.
Chmiel
|
|