|
Krzysztof Lipka-Chudzik
KoLeC na obrazku
Spartolona robota
Mam
taki snobistyczny nawyk, że coraz częściej zamiast polskich edycji kupuję
oryginalne książki i komiksy. Korzyść odnoszę z tego dwojaką. Po pierwsze,
za anglojęzyczne pozycje nierzadko płacę taniej; po drugie, nie muszę
się denerwować przy lekturze spapranego tłumaczenia. A że będzie spaprane
- tego mogę być pewien w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Przykład? Proszę bardzo. Nowo utworzona oficyna Taurus niedawno wypuściła
u nas komiks Franka Millera "300". W pierwszej chwili z olbrzymim
uznaniem powitałem tę inicjatywę, jako że pod względem edytorskim trudno
odróżnić polską wersję od oryginału z Dark Horse'a. Wydawcy naprawdę należy
się z tego powodu pochwała przed szeregiem. Mina jednak mi zrzedła, gdy
zapoznałem się z warstwą tekstową. "To nie są zwykli wojownicy -
głosi napis na okładce. - To SPARTIACI".
What the fuck? - pomyślałem i czym prędzej ściągnąłem z półki anglojęzyczny
egzemplarz "300". Tam zaś stało, co następuje: "But these
warriors are more than men... they are SPARTANS".
Natychmiast zacząłem się zastanawiać, kto tu zwariował. Czy to ja mam
omamy, czy to tłumacz do spółki z wydawcą objedli się szaleju? I kto to
w ogóle są ci Spartiaci?...
Jak się okazuje, według źródeł historycznych Spartiaci istnieli naprawdę.
To właśnie ich dotąd utożsamialiśmy z wizerunkiem "prawdziwych" Spartan
- czyli twardych, ascetycznych, odważnych do szaleństwa wojowników. Można
powiedzieć: to arystokracja Sparty, elita wśród elit. Zapewne to właśnie
Spartiaci walczyli u boku króla Leonidasa pod Termopilami. Wychodzi więc
na to, że przybysze z Taurusa, czyli Bykrianie (*) mieli rację, wzbogacając
komiks o odpowiednią nomenklaturę.
Otóż nie do końca. Istota sprawy nie tkwi bowiem w tym, kto tak naprawdę
brał udział w bitwie, lecz w tym, co napisał Frank Miller. Nie rozmawiamy
bowiem o podręczniku, lecz o obrazkowej fikcji, o artystycznej wizji autora.
A Miller napisał wyraźnie, że pod Termopilami walczyli "Spartans" -
Spartanie. I nie widzę absolutnie powodu, żeby go w polskim tłumaczeniu
poprawiać.
Jeśli komuś ten wywód nie trafia do przekonania, posłużę się przykładem.
Wyobraźmy sobie, że jakiś młody, prężny wydawca ma zamiar opublikować
wznowienie "Trylogii" Henryka Sienkiewicza. Nie byłoby w tym
nic nadzwyczajnego, kolejne edycje "Potopu" czy "Ogniem
i mieczem" ukazują się bowiem co chwila, jak grzyby po deszczu. Przypuśćmy
jednak, że ów wydawca byłby naprawdę ambitny i chciałby, żeby jego "Trylogia" była
dziełem w stu procentach doskonałym, wolnym od wszelkiego rodzaju błędów
i niedoróbek. A tajemnicą poliszynela jest, że maestro Sienkiewicz się
takowych nie ustrzegł. Z niektórych opisów jasno wynika, że tajniki fechtunku
czy jazdy konnej pisarz przyswojone miał, delikatnie mówiąc, w stopniu
nad wyraz powierzchownym. Weźmy na przykład sławetną scenę porwania księcia
Bogusława w "Potopie". Cytuję:
"W tej chwili Biłous i olbrzymi Zawratyński chwycili księcia
za oba ramiona, aż kości zatrzeszczały mu w stawach, i trzymając w żelaznych
pięściach, poczęli bóść ostrogami własne konie.
Książęcy w środku trzymał się ciągle w szeregu, nie zostając ani wysuwając
się na cal naprzód. Zdumienie, przerażenie, wicher bijący w twarz księcia
Bogusława odebrały mu w pierwszej chwili mowę. Szarpnął się jeno raz i
drugi, lecz bez skutku, bo tylko ból od wykręconych ramion przeszył go
na wylot.
- Co to jest? Łotry!... Nie wiecie, ktom jest!... - krzyknął wreszcie.
Wtem Kmicic trącił go lufą krócicy między łopatki.
- Na nic opór, bo kula w krzyż! - zakrzyknął.
- Zdrajco! - rzekł książę.
- A ty kto? - odparł Kmicic.
I mknęli dalej".
Popatrzmy: z przodu galopują trzy konie, w środku Bogusław, po bokach
Kmicicowi ludzie. Pan Andrzej zaś, jadąc z tyłu, przykłada księciu do
pleców lufę krócicy. What's wrong with this picture? Otóż aby ta scena
fizycznie mogła zaistnieć, Kmicic musiałby mieć rękę tak rozciągliwą,
jak Reed Richards z Fantastycznej Czwórki - ewentualnie jego krócica odznaczałaby
się pewnym nietypowym szczegółem, a mianowicie kilkumetrową lufą. Odległość,
jaka dzieli obydwu jeźdźców - nawet, jeżeli przyjmiemy, że ich wierzchowce
grzecznie stoją jeden za drugim, zamiast mknąć w pełnym galopie - sprawia,
że opisane przez Sienkiewicza wydarzenie absolutnie nie mogło mieć miejsca.
No i cóż ma zrobić wydawca, który chce, aby jego książka była wolna od
pomyłek tego rodzaju? Po prostu... poprawia tekst. Andrzej Kmicic może
np. celować w plecy księcia Bogusława w pewnej odległości, bez przykładania
lufy między łopatki. I już. Nie ma błędu? Nie ma. Jest za to nadużycie,
i to spore. Gdyby jakiś czujny badacz twórczości mistrza Henryka wychwycił
taką edytorską modyfikację, wydawca miałby się, podejrzewam, z pyszna.
Co innego bowiem prawda historyczna, co innego zaś autorska wizja. Nawet
jeżeli opisana przez Sienkiewicza scena nie ma sensu, to należy ją zachować
w nie zmienionym kształcie, stanowi bowiem integralną część jego dzieła
uznawanego za kanoniczne. Na identycznej zasadzie, nawet jeśli pod Termopilami
faktycznie walczyli Spartiaci, to skoro u Franka Millera są to Spartanie,
należy to uszanować. Ewentualnie - jeśli Bykrianie już koniecznie chcieli
popisać się erudycją - postąpić jak krakowski Post w "Golemie i Gwiazdach
Dawida", czyli dołączyć wstęp lub posłowie o rozległych walorach
edukacyjnych.
Ktoś może zapytać: a czemu ty się tak, chłopie, żołądkujesz o jedno niefortunnie
dobrane słowo? Tym bardziej, że nie jest to żaden karygodny babol w rodzaju
tych, do których przyzwyczaił nas Egmont do spółki z Mandragorą.
Może faktycznie przesadzam. Może ponosi mnie bez sensu. Ale do furii
doprowadza mnie fakt, że przekłady komiksów stoją w Polsce na fatalnym
poziomie - i jakoś nikomu to nie przeszkadza. Tomasz Kreczmar, Adam Biały
(to jemu zawdzięczamy sławetne "Spóźnione wydanie" na okładkach "Transmetropolitan"),
a na długo przed nimi banda partaczy z dawnego TM-Semic wyznaczyli tak
niski standard, że w obecnej chwili jeśli czyjeś tłumaczenie choćby odrobinę
wyróżnia się in plus, to już jest wspaniale. I nie ma o czym mówić. A
że zamiana Spartan na Spartiatów to tak naprawdę spartolona robota? Kto
by się tym przejmował?
Na szczęście zazwyczaj po krótkich napadach szewskiej pasji przychodzi
na mnie otrzeźwienie. Po co się szarpać, po co tracić nerwy? Jeśli chcę
przeczytać "300" w takiej formie, jaka mi się podoba, to po
prostu ściągam z półki oryginał. Albowiem, jak już wspomniałem, taki mam
snobistyczny nawyk. I serdecznie go Państwu polecam.
(*) - jeżeli ktoś ma trudności z rozszyfrowaniem tego skrótu myślowego,
to odsyłam do albumów z cyklu "Wieczna Wojna".
Krzysztof "KoLec" Lipka - Chudzik |
|