|
A
History of Violence
Film i komiks
Właśnie
wróciłem z kina z filmu "A Hisory of Violence", na który pojechałem
zaraz po przeczytaniu komiksu, więc na świeżo mogę podzielić się spostrzeżeniami
z jednego i drugiego. Zacznę od końca, czyli od filmu.
Z Davidem Cronenbergiem (reżyserem "Historii") bywa różnie -
na "Crash" zasnąłem na pół godziny przed końcem, "Nagi Lunch" musiałem
dawkować na dwa razy. Na szczęście warsztat reżyserski Cronenberg ma w małym
palcu, a przy adaptacji komiksu Wagnera i Locke trudno zanudzić widzów.
Film jest świetny. Powiedziałbym, że doskonały, gdyby nie to, że ta w sumie
mrożąca krew w żyłach historia została pod koniec zmieniona w komedię, dokładnie
odwrotnie niż w komiksowym pierwowzorze.
Zaczyna się natomiast wyśmienicie i nawet zaryzykowałbym karkołomne stwierdzenie,
że początek filmu jest lepszy niż początek komiksu - bardziej w duchu przedmowy
Johna Wagnera do trzeciego wydania Vertigo. Przedmowa zadaje czytelnikowi
pytanie - jak zachowałby się, gdyby nagle w cyklu normalnego życia znalazł
się pod niesłychaną presją i w tym duchu snuje swą opowieść Cronenberg.
Dodatkową atrakcją, jest głębsze zakreślenie ról postaci drugoplanowych
- zwłaszcza żony i syna Toma. Tutaj wspomnę, że w filmie, nie wiadomo po
co, zmieniono imiona członków rodziny bohatera, jemu samemu nazwisko, nazwisko
jednookiego gangstera i parę innych detali co jest trochę denerwujące, bo
nie uzasadnione niczym konkretnym. Fakt przeniesienia części akcji z Nowego
Jorku do Filadelfii mogę zrozumieć i wytłumaczyć sobie na kilka sposobów,
ale czemu z Buzz'a robić Jack'a? Jednak spychając tę kwestię na margines,
warto odnieść się do tytułu filmu i komiksu. W komiksie jest to historia
bardzo konkretnej przemocy, natomiast film stara się temat trochę uogólnić
- pokazuje przemoc w różnych wymiarach, jakby próbując dojść jej pierwotnej
przyczyny. I to wprowadza dodatkowe napięcie a poza tym pozwala wpleść nowe
wątki zupełnie nieobecne (i niepotrzebne) w komiksie. Moim zdaniem warto
obejrzeć najpierw film, jego początek jest bardziej klimatyczny, tajemniczy
niż w komiksie. Natomiast końcówka wyraźnie przegrywa z oryginałem i bezwzględnie
warto się z nią zapoznać na papierze.
I tutaj dochodzę do kwestii komiksu. Po obejrzeniu filmu pewnie wielu z
Was powie - "dobra, fajnie się oglądało, ale po co jeszcze mam o tym
samym czytać w komiksie?" No i właśnie rzecz w tym, że nie o tym samym.
Komiks dzieli się na trzy rozdziały - z przedmowy Wagnera wynika, że plan
pierwszego powstał w tydzień od narodzin pierwotnego pomysłu, natomiast
przygotowanie wszystkich trzech zajęło (łącznie z rysunkami) dwa lata. Właśnie
ten pierwszy rozdział (z dodatkowymi bocznymi wątkami) stał się podstawą
adaptacji. I nie ma się co dziwić - ten komiks ma prawie 300 plansz! Na
filmie usłyszycie, jak postać grana przez Eda Harrisa wspomina, że Tom wyłupił
mu oko drutem kolczastym - tyle zostało z całego drugiego rozdziału, cofającego
nas w czasie o 20 lat, dziejącego się w Nowym Jorku. W filmie, z głównego
bohatera zrobiono maszynę do wybijania zębów i to ma sens w kinie - jest
widowiskowe. Przeczytajcie jednak, kim naprawdę był Tom w młodości, co sprawiło,
że chce go dopaść mafia, a dopiero będziecie pod wrażeniem. Oczywiście zabawna
końcówka z bratem Toma w filmie, to tylko pretekst do pokazania napisów
końcowych, bo cała ta opowieść nie zmieściłaby się w czasie jednego spektaklu.
No i wreszcie rozdział trzeci - najbardziej mrożąca krew w żyłach część
tego komiksu, całkowicie pominięta w filmie, zapewne przez wzgląd na jej
krwiożerczość. Ciekaw byłem, jak poradzi sobie z tą kwestią reżyser, ale
w filmie z trzeciego rozdziału nie było już kompletnie nic, więc nadal nie
wiem. Ale też w sumie nie jestem zaskoczony - to jest trochę jak psychopatyczny
styl Gartha Ennisa, ale zupełnie na poważnie. Niby widzieliśmy już trochę
krwi w filmowej adaptacji Sin City, ale w konwencji mocno symbolicznej i
jednak w wersji soft (z całym szacunkiem, dla tego wiekopomnego dzieła).
Natomiast sfilmować dosłownie "A History of Violence", to wyzwanie,
do którego amerykańskie kino jeszcze chyba nie dojrzało. Już bym prędzej
to widział w filmie koreańskim lub japońskim - zawsze można pomarzyć.
Ogólnie polecam z całego serca zarówno film (świetne zawiązanie akcji,
hipnotyczne przywiązanie widza do postaci, nawet jeśli wie już co się wydarzy,
a poza tym scena, kiedy "kolega" Jacka spotyka wzrok morderców
z pierwszego rozdziału jest warta sama w sobie wycieczki do kina) jak i
komiks (znacznie szerzej zakrojona opowieść i bardziej dopracowane zakończenie,
choć też pewnie znaleźliby się tacy od kręcenia nosem). Dobrze widzieć,
że komiksy z wyższej półki trafiają w ręce filmowców umiejących sobie z
nimi poradzić. No, może z tą wyższą półką przesadziłem - ale z wyższej średniej.
Arek Królak
| |