Love Hina 14

 

 

Kończ waść, wstydu oszczędź. Tylko tyle cisnęło mi się na usta, gdy brałem coraz to nowsze tomy Love Hiny i miałem wciąż uczucie deja vu. Pierwsze kroki i przygody Keitaro Urashimy na drodze do uniwersytetu tokijskiego dało się przeczytać i można było się uśmiechnąć raz czy drugi. Kolejne części to jednak równanie w dół i wałkowanie tego samego schematu na abarot. W końcu, koło 6 tomu stwierdziłem dość i odpuściłem sobie nawet przeglądanie tej miałkiej jak papier toaletowy z odzysku serii.

Wreszcie jednak coś mnie tknęło, gdy oto nadeszła konkluzja tej papierowej telenoweli. I co? I nic. Zupełnie nic. Zakończenie utrzymane w klimacie wenezuelskiej pulpy dla gospodyń domowych, przewidywalne po przeczytaniu pierwszych kilku stron z tomu numer jeden przez każdego o inteligencji większej niż mikrofalówka renomowanej firmy.

O fabularnej czarnej dziurze, w jaką wpadł Ken Akamatsu pisząc scenariusz do Love Hiny świadczy kilka faktów. A najlepiej widać to, gdy pomimo mojej dłuuuugiej przerwy w czytaniu tej serii, bez problemu wróciłem do ostatniej części i nie miałem żadnych trudności w połapaniu się o co chodzi. To cecha najbardziej zauważalna w gatunku zwanym "soap opera". Można oglądać odcinek tysiąc trzysta osiemdziesiąty piąty, a i tak w ciągu pięciu minut wiemy kto kogo zdradza, kto z kim się nie lubi i kto komu włożył łodygę pora w odbyt czterdzieści pięć epizodów wstecz. Ma to swoje zalety, jeśli jesteś miernotą rekompensującą sobie własne życiowe porażki Izaurą albo Modą na sukces, gdyż cały czas masz ten sam wzorzec fabularny i nigdy nie zgubisz się w zawiłościach scenariusza. Bo ich po prostu nie ma.

Kolejnym problemem w przypadku tej mangi jest to, że nie do końca wiadomo, do kogo jest skierowana. Owszem, main target to zapewne dorastający onaniści, ale naprawdę trzeba być desperatem, bo ani w tym akcji jak w hentaju, ani nawet sutków ze względów bliżej nieznanych autor nie rysuje. Mówiąc brutalnie, nawet te ponoć powodujące rozstawianie namiotu w spodniach każdego zapryszczonego czternastolatka laski są rysowane bez rewelacji, zaledwie poprawnie. Nawet brwi unieść się nie chce, nie mówiąc już o innych częściach ciała.

Dla romantyków? Nawet najbardziej nieudolny, małoletni poeta, który w interakcję z kobietami próbuje wejść twierdząc, że kocha poezję śpiewaną Marii Peszek i literaturę rosyjską (przy czym czytał tylko "Zbrodnię i Karę", bo w szkole mu kazali) nie uwierzy w tok wydarzeń przedstawiony w tej historii. Nie będzie zbytnim spoilerem, gdy powiem, że na końcu poszli na uniwerek, pożenili się i żyli długo i szczęśliwie? Jeśli ktoś się tego nie domyślił i został przez moje streszczenie ostatniego tomu zaskoczony, zapewne doszedł do tego momentu recenzji po 2 godzinach męczarni podczas składania literek w słowa, a słów w zdania, niejednokrotnie sięgając do słownika w celu sprawdzenia znaczenia słów takich jak "interakcja" czy "onanista".

Kurde, to nawet nie jest seria dla tych, którzy lubią się po prostu czasami prostacko pośmiać, bo znana zasada mówi, że nawet najbardziej głupi dowcip rozbawi za pierwszym razem, ale za piętnastym po prostu żenuje. Okej, Keitaro lecący w przestrzeń kosmiczną po tym, jak wpadł na przebierająca się laskę a ta walnęła go z piąchy w pierwszym tomie? Uśmiech w kąciku ust, bo to tak idiotyczne i nieprawdopodobne. Ten sam gag 5 stron dalej? Ekhem, dobra, autor się rozkręca, to jego pierwsze dzieło. Zaraz zaraz, część czwarta i wciąż okularnik wpada o i rusz na inną pannę, która jest w negliżu i wciąż dostaje z takiego sierpa, że bada orbitę Saturna? Moment, mam przed sobą ostatnią odsłonę noszącą na okładce numerek 14, a koleś wciąż wybiera się na wycieczki godne statku Enterprise po tym, jak sekundę wcześniej jego twarz wylądowała pomiędzy obfitymi piersiami tej czy innej lokatorki pensjonatu Hinata. Czy wspominałem już o deja vu?

No i te nieszczęsne próby skomplikowania fabuły poprzez mnożenie kobiet, którym biedny Urashima coś przyobiecał. Gość naprzyrzekał tylu dziewczynom masę rzeczy, że sam już nie pamięta co i komu, i w sumie mnie to nie dziwi. Tak czy siak, skomplikowanie i zamotanie spełzło na niczym, bo i tak okazuje się, że uniwerek tokijski i wielką miłość przysiągł wiadomo komu, a reszta to zmyłka w stylu znanym znów z telenowel- a to zaginiona siostra, a to mały trójkącik miłosny i tak dalej, byle nadać beznadziejnej historyjce pozory głębi.

Bzdura goni większą bzdurę, naiwność scenariusza urasta do monstrualnych rozmiarów, a czytelnik stara się przebrnąć przez ten cały bełkot i cieszy się, że to wreszcie koniec. Aż strach sprawdzać, co też innego natworzył Ken Akamatsu i dziw bierze, że tak słabiutka seria wyniosła go na szczyty popularności, miast pogrzebać wraz z innymi autorami, tworzącymi mangi dla niespełnionych kochanków, których jedyną w życiu miłością była, jest i będzie ich wierna dłoń (prawa lub lewa, wedle woli). Seria ta, zapowiadająca się na lekturę lekką, łatwą i przyjemną, okazała się za głupia i za mało prawdopodobna nawet dla tych najbardziej życzliwych (ot, na przykład dla mnie) i skończyła tak samo jak nieźle rozpoczęte Chobits - tragicznie zmarła, szkoda że zdychała tak powoli, miast paść po góra czterech tomach.

yoghurt

Love Hina
Scenariusz i rysunek: Ken Akamatsu
Wydawnictwo: Waneko
Wydawca oryginału: Kodansha
Rok wydania: 2006
Format: C5 (tomik)
Oprawa: Miękka, obwoluta
Stron: 189
Papier: offset
Druk: czarno-biały
Cena: 15,90 PLN