|
X-MEN Milligana
Kiedy Grant
Morrison zakończył pracę nad "X-Men", włodarze Marvela postanowili
zadbać o godnego następcę na pozycji scenarzysty serii. Wybór padł na Chucka
Austena, któremu powierzono rolę kontynuatora pomysłów poprzednika. Niestety,
okazał się on mistrzem w błyskawicznym niszczeniu z trudem wypracowanego
przez Morrisona wizerunku cyklu. Raptem kilka numerów trwała sielanka,
która sprowadziła przygody mutantów na samo dno. Kołem ratunkowym dla cyklu
miał okazać się nowy scenarzysta - Peter Milligan.
O
erze Milligana w "X-Men" można powiedzieć jedną rzecz: rewolucji
nie dokonał, jak również nie zaprezentował niczego odkrywczego. W swoim
debiucie autor zaprezentował historię zatytułowaną "Golgotha".
Początkowo wlał nadzieję w serca fanów serii, która jednak szybciutko prysła
niczym bańka mydlana. Pierwsza przygoda mutantów pod wodzą nowego sternika
wysłała zespół na dalekie rubieże Antarktydy, gdzie bohaterowie musieli
stawić czoła tajemniczej istocie zwanej Golgotha. Jej nadzwyczajne zdolności
wywoływały u homo-superior niespotykane ataki agresji. Kiedy członkowie
drużyny zorientowali się, że na Ziemi znajduje się kolejny obcy, sytuacja
powoli zaczynała wymykać się im spod kontroli.
Początkowo historia wydawała się interesującym thrillerem utrzymanym w
klimacie obrazu Carpentera - "Coś". Jednak kolejne numery potwierdziły
tylko, że przebieg zdarzeń prowadzi do całkiem innego, niż filmowe, rozwiązania.
Czytelnicy otrzymali jeszcze jedną nużącą konfrontację mutantów z obcą
rasą, która próbowała opanować planetę. Zdecydowanie od oślizgłych i przeogromnych
Golgoth wolę krwiożerczych obcych - Brood. Milian udowodnił, iż nie potrafi
dla członków grupy, którzy zawsze stanowili "drugi garnitur" drużyny,
napisać sprawnych dialogów, wyznaczyć odpowiedniego miejsca w historii.
W ostatecznym rozrachunku nie udało mu się doprowadzić do awansu tych postaci
do "pierwszej ligi mutantów". Mowa tu oczywiście o Havoku, Polaris,
czy Icemanie. Swoisty trójkąt miłosny, który tworzą, ich sprzeczki i kłótnie
nie są wstanie zainteresować czytelnika na takim poziomie, jak perypetie
kluczowych mutantów. Jak zwykle największą uwagę przykuwa pojawienie się
Logana, mocno eksploatowanego we wszystkich X-seriach oraz Emmy Frost ("AXM").
Ponadto, Milligan wiedząc,
że kolejny epizod z życia Instytutu Xaviera poświęci Gambitowi i Rogue,
w tej opowieści traktuje ich trochę po macoszem.
Po
uratowaniu Ziemi przed inwazją obcych (zresztą nie pierwszy już raz), autor
postanowił jeszcze bardziej namieszać w życiu uczuciowym poszczególnych
członków drużyny. Nie umilkły echa jednego trójkąta miłosnego, a czytelnicy
zostali uraczeni kolejnym, w historii o jakże wymownym tytule "Bizarre
Love Triangle". W instytucie pojawiła się nowa mutantka - Foxx, która
od razu zaczęła się interesować Gambitem. Jej zachowanie z czasem stało
się dla Cajuna natarczywe. Tajemnica Foxx szybko wyszła na jaw. Okazało
się, że nie jest takim niewiniątkiem, za jakie się podawała, a prawdziwym
wilkiem w owczej skórze. Milligan po raz wtóry tłucze wątek znany od dawien
dawna. Ileż to kryzysów było w relacjach między Rogue a Gambitem? Trudno
zliczyć. Najwyraźniej ktoś pomyślał, że można dorzucić jeszcze jeden. Niestety,
historia nie zaskakuje, rozwiązanie jest przekoloryzowane.
Jeżeli myślicie, że dwie kiepskie historie to mało, jesteście w błędzie. "Wild
Kingdom" było promowane jako spektakularne połączenie dwóch serii
- "X-Men" i "Black Pantera". Podupadająca seria o przygodach
T'Challi potrzebowała mocnego zastrzyku popularności, aby nie wypaść poza
obieg wydawniczy. Takim pomysłem okazał się mariaż serii z mutantami, a
dokładniej powiedziawszy ze Storm. Możliwe, iż intencje Marvela były szczytne.
Podnieść sprzedaż "Black Pantera" poprzez niewinny crossover.
Niestety, efekt okazał się diametralnie odwrotny. Otrzymaliśmy jedną z
najgorszych opowieści o mutantach w długoletniej historii cyklu. Podróż
do Afryki w celu zażegnania niebezpiecznego kryzysu okazała się dla drużyny
równie niestrawna, co dla czytelnika. W opowieści panuje chaos, postacie
są poprowadzone całkowicie bez ładu i składu, jakby jej główna dewiza brzmiała: "przecież
to Wolverine, on musi sobie poradzić". "Wild Kingdom" dobitnie
udowadnia, że nawet najbardziej charyzmatyczna osobowość nie jest w stanie
podźwignąć na swoich barkach braków scenariusza. Do trzech razy sztuka.
Trzecie niepowodzenie i Milligan mógł powoli pakować swoje manatki.
W
kolejnych, "pożegnalnych" zeszytach, otrzymaliśmy rzeczywistość
postapokaliptyczną dla wszystkich mutantów. Tak potocznie można nazwać
świat homo-superior po "klątwie", jaką rzuciła na niego Wanda
Maximoff - "No More Mutants". W historii "House Arrest",
jak nie trudno się zorientować po tytule, mutanci zostali poddani programowi
ochrony, ponieważ są gatunkiem zagrożonym wymarciem. Następnie Milligan
ponownie popisał się bardzo słabą inwencją twórczą. Zaoferował typową "zapchaj
dziurę" w serii, a dokładniej dwuczęściową nowelkę - "What Lorna
Saw". Jeszcze jedna szansa, sprezentowana duetowi Havok - Polaris
zakończona fiaskiem.. Co tak naprawdę widziała Lorna? Cóż, myślę, że sam
autor nie miał o tym zielonego pojęcia. W tle tych niezwykle nudnych wydarzeń,
pojawił się promyk nadziei, którym były przygotowania na powrót jednego
z głównych antagonistów X-Men.
Historia dopełniająca runu Milligana ("Blood of Apocalypse")
jeszcze przed premierą zyskała status wydarzenia roku. Zdecydowanie na
wyrost. Poziomem można ją porównać co najwyżej do "Golgothy".
Oczywiście, nie brakuje dwóch czy trzech zaskakujących elementów, ale to
zdecydowanie za mało. Milligan brnie w schematy, nie ma pomysłu na kreowanie
akcji, dialogi są toporne, a całość tak jak w wielu przypadkach rozwiązuje
się w wyniku sprzyjającego wypadku zdarze.
Jeżeli
miałbym dokonać porównania pracy, jaką dla serii wykonał Morrison, a jaką
zrobił Milligan, to między oba scenarzystami zarysowuje się ogromna przepaść.
Morrison pokazał charakterystyczne dla siebie świeże spojrzenie na nową
serię, wiele innowacyjnych pomysłów i rozwiązań. Natomiast Milligan brnął
od absurdu do absurdu. Nie potrafił do końca wykorzystać potencjału superbohaterów,
którzy przecież towarzyszą przygodom mutantów od lat.
Praktycznie w całej pracy Milligana przy serii wspiera go Salvador Larroca.
Osobiście uważam, że rysownik najlepszy kawał roboty wykonał przy "X-Treme
X-Men", ale tutaj również prezentuje się solidnie. Jego rysunki w
dużej mierze zależą od kolorów, jeżeli są zbyt jaskrawe, czy blade - kreska
traci na tym, bardziej nasycone i ciemniejsze prezentują się wybornie.
Ciężko czas spędzony przez Milligana przy przygodach mutantów nazwać porażką.
Bardziej pasuje tutaj określenie, że postawiono na niewłaściwą osobę. "X-Men" jest
serią do bólu wtórną, gdzie scenarzyści zmieniają się wraz z kostiumami
bohaterów. Aż dziw bierze, że po takich "fajerwerkach", jakie
zafundował wszystkim Austen, Milligan nie wybadał wcześniej terenu pod
swój kolejny projekt. Może był przekonany, że sobie z łatwością poradzi.
Starał się wnieść do cyklu więcej mroku, tajemnicy, ale chęci to jeszcze
nie wszystko. Ceniony w branży za wiele tytułów, autor zwyczajnie nie potrafił
znaleźć swojego miejsca w świecie mutantów i mam nadzieję, iż nie będzie
starał się do niego powrócić. Niech ta gorzka lekcja zaowocuje w przyszłości
sprawniejszymi scenariuszam.
Marcin "Motyl" Andrys | |