|
MFK 2007
Chciałoby się rzec (czy raczej napisać): "Było upojnie!" Zanim "to" jednak
nastąpiło, warto wspomnieć o paru wcześniejszych zjawiskach charakterystycznych
dla tegorocznej odsłony łódzkiego święta komiksiarzy. Już w początkach lata
dotarło do mnie, że w październiku minie pół dekady odkąd miałem okazję
po raz ostatni wizytować wiadomy Festiwal. Nieco znużony identycznymi, corocznymi
atrakcjami (na domiar złego dublowanymi na Warszawskich Spotkaniach Komiksowych),
jak dajmy na to spotkania autorskie z Grzegorzem Rosińskim (z całym i szczerym
szacunkiem dla wzmiankowanego twórcy), "Śledziem", czy też ekipą
od "Jeża J." postanowiłem dać sobie "na wstrzymanie",
bo ileż można słuchać tych samych, powtarzanych do znudzenia dykteryjek...
Tym razem jednak pojawiła się szansą na wizytę Jeana Van Hamme'a, którego
chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Nie kryję, że jako fascynatowi jego
dokonań tego sortu, co "Szninkiel", "Alinoe", a zwłaszcza
niezmiennie powalającego mnie na glebę "Władcy Gór" zależało mnie,
by na własne oczy ujrzeć jednego z najzdolniejszych scenarzystów w dziejach
frankofońskiego (i zapewne nie tylko) rynku. Oczywiście, nic z tego nie
wyszło, bo zapewne rzeczonemu nie bardzo chciało się przybyć (oficjalna
wersja - złamanie ręki) do jakiejś tam Polski, prawdopodobnie w jego mniemaniu
usytuowanej gdzieś na pograniczu sub-arktycznej tundry.
Przybyłem za to ja i pomimo, że nie powitała mnie orkiestra strażacka,
ani też tabuny skąpo odzianych wielbicielek, to jednak widok tamtejszych,
zabytkowych kamienic - obiektów zachwytu nie tylko turpistów czy historyków
architektury - niemal natychmiast przywrócił mi dobry, spaprany nieco wcześniej
przez PKP nastrój (remont torów, długi postój i takie tam). Stan mego ducha
poprawiał się niemal z każdą minutą od chwili zjawienia się w budynku miejscowego
domu kultury, gdzie jak zwykle odbywała się rzeczona impra; i nieprzypadkowo,
bo napotkałem tam znajomych z minionych lat, a także poznałem kilku nowych
- w tym także Naczelnego "KZ" (oczywiście bardzo pozdrawiam!).
Kolejnym miłym zaskoczeniem okazał się "rozrost terytorialny" Festiwalu
w postaci przeniesienia giełdy do sąsiedniego budynku, co należy uznać za
trafioną inicjatywę organizatorów. Pamiętam z dawnych lat , z jakim trudem
przychodziło nieraz przeciskać się pomiędzy żadnymi zakupów uczestnikami
imprezy, a o dłuższym zatrzymanie się przy stoisku zazwyczaj nie było mowy.
Tym razem obszerna sala w pełni rozwiązała ów problem. Niestety nie tylko
jej ogrom przyczynił się do wrażenia mniejszej frekwencji ze strony sprzedawców;
rzeczywiście przybyło ich mniej. Jeden z nich żalił się zresztą na warunki
proponowane przez kierujących Festiwalem (chociaż nie do końca skonkretyzował,
co ma na myśli) i tym też tłumaczył brak wykupienia przezeń stoiska. Za
to krajowych wydawców jakby przybyło; pojawili się bowiem nowi, rynkowi
gracze: Sutoris z pierwszym tomem sensacyjnej serii "Chicanos" oraz
Mucha, której to właścicielka wyraźnie oscyluje w kierunku tytułów Marvela
okupowanych do niedawna przez dogorywającą niestety Mandragorę. Oczywiście,
nie zabrakło też oferty m.in. Timofa, Kultury Gniewu oraz ZinZinnPress,
a prawdziwą wręcz furorę robił "Black Hole" Charlesa Burnsa, niemal
od momentu premiery typowana na komiksowe wydarzenie roku. Jak łatwo się
domyślić niezmiennie dominował Egmont z najbogatszą ofertą w postaci "murowanych" hitów
typu: "Ja, Jolan", "Księżyce Edeny" czy przejęta po
ś.p. "Siedmiorogu" "XIII". Sporą popularność zyskała
również stercząca nieopodal wejścia statua wyobrażająca Hebiusa (trolla
z cyklów osadzonych w świecie Troy) - obfotografowywana przez niemal wszystkich
przybyłych dysponujących aparatami.
Jak zawsze, obok giełdy najmocniejszymi punktami festiwalu były liczne
spotkania z twórcami. Sala konferencyjna tradycyjnie pękała w szwach wraz
z pojawieniem się jakby nieco "zmęczonego" Grzegorza Rosińskiego
(biorąc na serio pogłoski na temat imprezy z poprzedniego dnia kompletnie
mnie to nie zdziwiło), co nie znaczy, że zabrakło kolejnej porcji opowiastek
z jego życia zawodowego, nierzadko powtarzanych po raz enty. Mimo to trudno
było o nudę, bo jak wiadomo pan Grzegorz jest nie tylko znakomitym rysownikiem,
ale też wyśmienitym gawędziarzem. Niebawem przyłączył się doń Yves Sente, "wódz" wydawnictwa
Le Lombard, a zarazem nowy scenarzysta "Thorgala". Sympatyczny
Wallon enigmatycznie wypowiadał się na temat planów dalszego rozwoju serii,
przez co o wiele więcej uwagi zebranych skupiał wyraźnie coraz bardziej
wyluzowany Rosiński oraz... urokliwa tłumaczka. Inni zagraniczni twórcy
nie mogli liczyć na chociażby porównywalną frekwencję, a szkoda, bo spotkania
z ich udziałem również prezentowały się bardzo interesująco (a z drugiej
strony nie najlepiej świadczy o ciekawości polskich czytelników). Dotyczy
to zwłaszcza Jeana-Louisa Mouriera, ilustratora znanych u nas "Trolli
z Troy" i "Ogni Askellu" oraz przedstawicieli włoskiego
wydawnictwa Bonelli.
Rzecz jasna sednem imprezy już od momentu jej zaistnienia w 1991 roku był
ni mniej ni więcej tylko konkurs prac rodzimych, a z czasem nie tylko, twórców
gatunku. Trudno w jednym zdaniu ocenić poziom tegorocznych propozycji, niemniej
niekwestionowany lider był niemal od razu dostrzegalny. Daniel Grześkiewicz,
bo o nim właśnie mowa, po raz drugi z rzędu zgarnął główną nagrodę, co wcale
nie dziwi. Dojrzałość warsztatowa tego twórcy klasyfikuje go jako jednego
z najzdolniejszych profesjonalistów w gronie rodzimych ilustratorów, który
z pewnością doskonale poradziłby sobie zarówno na rynku anglosaskim jak
i frankofońskim. Mam nadzieję, ze niebawem usłyszymy o nim więcej, a póki
co wypada zasugerować Danielowi by w przyszłym roku przesłał efekty swego
trudu do Angouleme, bo w Łodzi osiągnął on już wszystko i zapewne długo
nie znajdzie się godny niego konkurent.
Obok
prac konkursowych przybyli na Festiwal mieli możliwość zapoznania się z
retrospektywną wystawą twórczości wspominanego już wielokrotnie Grzegorza
Rosińskiego. Nic w tym dziwnego gdyż była ku temu właściwa okazja - trzydziesta
rocznica rozpoczęcia pracy nad perypetiami Thorgala i jego stopniowo zwiększającej
się rodziny! Od wczesnych ilustracji książkowych, zarówno klasyki, jak i
literatury dziecięcej, poprzez Żbika, porucznika Karskiego, Roberta Pioniera,
aż po Yansa, Sobian, Mieszko Skarbka i oczywiście bohaterskiego wikinga-kosmitę.
A wszystko to można było podziwiać w formie oryginalnych plansz i płócien
tworzonych różnorodnymi technikami plastycznymi - od klasycznej, finezyjnej
kreski, po olej i akwarelę. Wierzcie mi: całość wywiera niesamowite wrażenie!
Wielokrotnie zdarzyło mi się w duchu krytykować tego twórcę za niedociągnięcia
zaistniałe w niektórych tomach jego najpopularniejszego cyklu (zwłaszcza
w "Barbarzyńcy" i "Kriss de Valnor") wynikające zapewne
ze znużenia ciągnącą się latami serią. Po tej wystawie niemal padłem na
kolana z zachwytu! Szczerze liczę, że niebawem ujrzymy ją również w innych
miastach Polski - oby także w "Zachęcie".
Pełne rzadko spotykanego w komiksowym środowisku blichtru zakończenie
festiwalu (oczywiście wraz z ogłoszeniem wyników konkursu) przebiegło
przy huku oklasków, wręczania orderów, ministerialnych pozdrowień i blasku
fleszy. Trochę to wszystko śmieszyło, a i sam odznaczony chyba nie bardzo
odnajdywał się pośród ambasadorów, konsulów, etc. Niemniej miło, że Grzegorz
Rosiński (znowu on!) doczekał się oficjalnego uhonorowania ze strony władz
naszego kraju (tylko dlaczego tak późno?). Może to znak czasu wskazujący
na rosnący prestiż uprawianego przezeń gatunku sztuki? Coś mi się jednak
zdaje, że jestem zbytnim optymistą.
Po części "oficjalnej" zamierzałem wybrać się na przedpremierową
projekcję "Persepolis". Prędko doszły mnie jednak słuchy o szykującej
się popijawie w jednym z pobliskich klubów, którego nazwy niestety nie
pomnę. I tak oto X Muza przegrała w starciu z produktami chmielopochodnymi,
czego do dnia dzisiejszego nie żałuję w najmniejszym stopniu. Film jeszcze
przyjdzie okazja obejrzeć, a taka impreza już się nie powtórzy - no, chyba
że w przyszłym roku. Oprócz spożywania browaru oraz rozmów o "tematyce
branżowej" była też okazja odśpiewać hymn pochwalny ku czci twórcy,
o którym wspominałem już wielokrotnie, po czym z finezją pokrojono ogromny
tort w formie drakkaru (mi trafił się "dziób" i kawałek "wiosła").
Kolejny, słoneczny dzień upłynął na luźnych spotkaniach, gdzie skacowane
resztki "komiksianej braci" żegnały się do przyszłego roku.
Tradycyjnie traktowana po macoszemu niedziela - i to zarówno przez organizatorów
jak i przyjezdnych - wyraźnie się "rozlazła". Wielka szkoda,
ale to już niestety mało chlubna, a zarazem trudna do zwalczenia tradycja
łódzkiego Festiwalu. Imprezę wypada zaliczyć do udanych, choć rzecz jasna
na miarę naszego karłowatego i chyba niezbyt perspektywicznego rynku.
Cytując ex-prezydenta Wałesę: "(...) lepiej nie będzie, może śmieszniej!" ośmielam
się mieć nadzieję, że kolejne zjazdy miłośników opowieści obrazkowych
przebiegną w co najmniej tak dobrej atmosferze. VIII Warszawskie Spotkania
Komiksowe już 15 marca! Przemysław Mazur
Od wielu lat jestem obecny na Festiwalu w Łodzi. Byłem
na nim jeszcze wtedy, kiedy był on zaledwie Konwentem, więc mam dość
spore porównanie
poszczególnych zjazdów. Widzę, jak z biegiem czasu impreza wychodzi
coraz dalej w
miasto, za co oczywiście chwała organizatorom. Jednak powoduje to
utratę
pewnej atmosfery, jaka towarzyszyła MFK na początku. Rozdzielenie
giełdy,
mimo że nie tak daleko, spowodowało, iż nagle zrobiło się trochę
pusto
wokół "centrum" samego Festiwalu. Podobnie samych wystawców
było
jakby mniej... Rozumiem, że wszystko ewoluuje i dorasta, robi się
coraz
bardziej profesjonalnie, a kierownictwo sięga do najlepszych wzorców
takich imprez, jednak myślę, że powinno się wziąć również pod uwagę
odmienność i rozmiar naszego światka komiksowego w porównaniu do
takiego
Angouleme. Niemniej jednak osobiście zaliczę tegoroczny Festiwal
do
udanych. Mnie samego z roku na rok coraz mniej przyciągają do Łodzi
nowe
komiksy (które są teraz o wiele bardziej dostępne niż w czasach
OKTK), a
bardziej okazję do wymiany doświadczeń i możliwości poznania ciekawych
ludzi. Tak było i tym razem, kiedy, zamiast powrotu z obładowanymi
siatkami z komiksami, wracałem z kilkoma ledwie albumami, ale miałem
za
sobą wiele rozmów z przyjaciółmi, a także gośćmi festiwalu jak choćby
Rosiński, Dany czy Kostia Komardin i wrażenia z wystaw, których
poziom
zauważalnie rośnie każdego roku. Nie mam więc wątpliwości, że w
2008
również zawitam na MFK, po raz czternasty.
Bartłomiej "Graphicus" Kuczyński
Bardzo się cieszę, że do Łodzi po raz kolejny trafiło kilka "gwiazd" z
zagranicy. Szczególnie uszczęśliwiła mnie wizyta Yvesa Sente (niestety,
mający towarzyszyć mu van Hamme, gość przeze mnie jeszcze bardziej wyczekiwany,
dojechać nie mógł). Oprócz tego, obecność takich twórców, jak Jean-Louis
Mourier, Marzena Sowa i Sylvain Savoia, Jaroslav Rudiš
i Jaromír 99, Konstantyn Komardin, czy też Grzegorz Rosiński dodała
Festiwalowi międzynarodowego posmaku. To duży plus. Nie tylko dla organizatorów,
ale też dla wydawców promujących tychże artystów.
Szkoda tylko, że goście z zagranicy potraktowani zostali przez organizatorów
jako konkurencja dla polskich autorów. Program Festiwalu został wyraźnie
ułożony pod bardziej znaczące nazwiska, co okazało się wyjść ze szkodą
dla niektórych Polaków. Szczególnie ubolewałem nad prowadzonym na papierze
informatora konwentowego "pojedynkiem" pomiędzy Grzegorzem
Rosiśńkim, a Łukaszem Ryłko. Album "Śmiercionośni" jest jedną
z lepszych tegorocznych polskich premier. Konkurencja z półki księgarskiej,
której efekt jest na starcie jednoznacznie określony, nie powinna być
przenoszona na plac Festiwalu. Ten powinien tym szczególniej promować
młodych zdolnych.
Kolejnym pozytywnym aspektem imprezy była giełda. Giełda znajdująca
się w budynku Telimpexu dała obraz tego, jak może, i powinna wyglądać
sprzedaż komiksów na dużych, nowoczesnych konwentach w wielkim świecie.
Szkoda tylko, że wystawców nie było na tyle wielu, by wielką powierzchnię
zapełnić. Gdyby do tego doszło, efekt wizualny byłby jeszcze lepszy.
Prawdopodobnie zbliżony do tego, jaki wywoływała wielka sylwetka Trolla
z Troy ustawiona przy samym wejściu.
Bardzo miłym aspektem Festwialu była wystawa prac Grzegorza Rosińskiego.
Wsród wystawionych dzieł znalazły się oryginalne plansze z albumów "Thorgala", "Zemsty
Hrabiego Skarbka", czy też obrazy będące okładkami "Szninkla".
Myślę, że każdy z uczestników konwentu spędził w galerii długie chwile.
Oprócz obecnych od lat festiwalowego katalogu nadesłanych na konkurs
prac i zbioru wykładów z sympozjum komiksologicznego, organizatorzy
wydali małą antologię prac Grzegorza Rosińskiego (dobra inicjatywa,
ale zrealizowana małym kosztem - reprodukcje plansz są zbyt małe i zbyt
mocno upchane) oraz antologię z okazji 50-lecia serii "Tytus, Romek
i A'Tomek" (pomysł zrodził się chyba trochę późno - konkurs na
komiksy rozpisano niedługo przed samym konwentem). Także po tych publikacjach
widać, że promocja konwentu stale się rozwija. Przy okazji dodam, że
na Festiwalu obecne były cztery plakaty (autorstwa Bartka) promujące
KaZet.
Słowem podsumowania, osiemnastka udana! Jest dobrze i oby tak dalej.
W moim odczuciu łódzki MFK jest wciąż na pozycji lidera, jeśli chodzi
o komiksowe imprezy w naszym kraju. Niewiele wskazuje, by Warszawskie
Spotkania Komiksowe były w stanie tej pozycji zagrozić.
Jakub Syty
| |