|
"Green Arrow: Here There Be Dragons"
To
było pewne niemal nazajutrz po opublikowaniu trzeciego i zarazem finalnego
epizodu autorskiej sagi Mike'a Grella "The Longbow Hunters". Shado,
kluczowa bohaterka tej opowieści, po prostu i najzwyczajniej w świecie musiała
powrócić. Profil tej postaci był zbyt dalece obiecujący, by ot tak zrezygnować
z jej udziału w perypetiach Olivera Queena, określanego nieco pompatycznym
mianem "Szmaragdowego Łucznika". Po entuzjastycznym przyjęciu
wspomnianej miniserii, decydenci DC Comics niemal z miejsca zatwierdzili
realizacje pełno-wymiarowego miesięcznika poświeconego nietypowemu łucznikowi
i już w lutym 1988 roku trafił do dystrybucji pierwszy zeszyt serii "Green
Arrow vol. 2", na której opiekuna wyznaczono, rzecz oczywista, Mike'a
Grella.
Niestety nieubłagany, comiesięczny tryb
realizacyjny uniemożliwił Grellowi podjęcie obowiązków ilustratora, wymuszając
przy tym skupienie
rzeczonego
na przygotowywaniu scenariuszy. Na szczęście w odwodzie czekali już dwaj
niewątpliwe doświadczeni twórcy - Ed Hannigan i Dick Giordano. Ich stylistykę
obecnie zapewne zdefiniowano by jako zbyt dalece staroświecką, jednakże
w roku 1988 roku, w dobie nawrotu ku konwencji realistycznej, obaj panowie
radzili sobie bez zarzutu, a co bardziej dopracowane graficznie kadry
(np. początkowe partie zeszytu dziewiątego) wzbudzają pozytywne skojarzenia
z
ilustracjami książkowymi ze schyłku XIX wieku. Uwagę przykuwały także
znakomite okładki pierwszych części serii, pieczołowicie dopracowane kompozycje
malarskie
autorstwa samego Mike'a Grella. O sukcesie serii, bestselleru z początku
1988 roku, zadecydowały jednak przede wszystkim niekiedy wręcz do bólu
realistyczne fabuły, dalece odmienne od większości ówczesnej produkcji DC
Comics. Owszem,
serie takie jak "The Question", "Detective Comics" czy
sfinalizowany niewiele wcześniej "Vigilante" oferowały podobnego
rodzaju opowieści utrzymane w konwencji przeznaczonej dla dojrzałych czytelników.
Niemniej w żadnej z nich nie posunięto się aż tak daleko, bowiem Green Arrow
miast grzecznie i w miarę efektywnie zwalczać łobuziaków, takich jak Count
Vertigo czy Red Dart (tak jak miał to w zwyczaju przed laty), z rzadko spotykaną
u czterdziestolatka energią przystąpił do rozprawy z pedofilami (opowieść "Hunters
Moon" nr 1-2), a także co było jak na ten czas sporym wyzwaniem, homofobami
("Gauntlet" nr 5-6). Widać zatem, że decyzja zerwania z wizerunkiem
śmiesznego pana w kapelusiku z piórkiem przejawiła się zaskakująco radykalnie.
Czytelnicy z entuzjazmem powitali taką formułę miesięcznika głosując nie
tylko swym portfelem, ale także liczną korespondencją nadsyłaną na adres
redakcji. Wśród pochwalnych arii oraz odwiecznego sporu o trickowe strzały
(Grell pozbył się ich bez cienia sentymentu) dało się słyszeć głosy domagające
się powrotu Shado - postaci niewątpliwie intrygującej, a co za tym idzie
o znacznym potencjale fabularnym.
"Vox populi, vox Dei" - i tym oto sposobem życiowe
ścieżki Olivera Queena i tajemniczej łuczniczki na usługach Yakuza ponownie
uległy skrzyżowaniu.
Początkowe partie "Here There Be Dragons" to, jak łatwo można
się domyślić, retrospekcja wielokrotnie wspominanej już sagi "The
Longbow...".
Na tym jednak nie koniec, bowiem już niebawem na scenę wkracza dwuznaczna
postać Grega Osborna, a wkrótce także sama Shado. Na zawiązanie akcji
nie trzeba długo czekać: mafijni decydenci, nie w pełni zadowoleni z wyniku
jej misji, mordują mistrza łuczniczki; ta zaś ratuje się jedynie dzięki
jego poświęceniu. Rzecz jasna Yakuza nie odpuści i niebawem jej tropem
podążają
coraz to nowe watahy zabójców. Jakby tego było mało, niespodziewanie zjawia
się sam Green Arrow, de facto zmuszony przez Osborna do podjęcia poszukiwań
ściganej kobiety. Ta jednak początkowo nie wykazuje entuzjazmu z zaistnienia
tej okoliczności, o czym prędko przekonuje się sam "Szmaragdowy Łucznik".
Opowieść "Here There Be Dragons" to ewidentna próba odcinania
kuponów od sukcesu "The Longbow Hunters". Trudno jednak dziwić
się postawie scenarzysty, bo czytelnicy konsekwentnie domagali się nawiązań
do bestsellerowej miniserii. Grell na tym nie poprzestał, toteż Shado jeszcze
wielokrotnie powracała na łamy "Green Arrow" ("Blood of
the Dragon" - zeszyty 21-24, "Black Arrow Saga" - nr 35-38, "The
Hunt For The Red Dragon" - nr 63-66) stając się gwarantem okazjonalnego
zwiększania sprzedaży wspomnianego miesięcznika, a przy okazji wyrastając
na jedną z najciekawszych kreacji w dorobku rzeczonego twórcy. Wbrew obawom
o domniemaną wtórność, Grell wyszedł z tegoż zadania obronną ręką, choć
nie zabrakło licznych scen konfrontacji, całkiem zresztą zgrabnie ukazanych.
Sedno tej opowieści tkwi jednak przede wszystkim w pogłębieniu relacji,
jakiej zaczątki zaistniały już przy okazji ich pierwszego spotkania. Niemal
natychmiast wyczuwalne iskrzenie pomiędzy Oliverem, a Japonką bez nadmiaru
dosłowności ukazano zwłaszcza w trzecim epizodzie tej opowieści (nr 11)
akcentując przy okazji znaczne różnice kulturowe obojga postaci. Omawiana
fabuła wyróżnia się jeszcze jednym, ale za to istotnym szczegółem, a mianowicie
pozbawieniem Olivera Queena towarzyszącej mu nieprzerwanie od 1941 roku
charakterystycznej maski. Tym samym scenarzysta po raz kolejny dał do zrozumienia,
w jakim kierunku zamierza konsekwentnie oscylować powierzoną mu serię,
odzierając wizerunek "Szmaragdowego Łucznika" z resztek superbohaterskiego
pokostu. Decyzja ta, wbrew oczekiwaniom jej pomysłodawcy, spotkała się
z dalece chłodną reakcją fanów, a w chwili, gdy tytuł tracił na popularności
(w początkach 1992 roku) coraz częściej dało się słyszeć głosy domagające
się zwrócenia Ollie'mu jego maski (co rzeczywiście nastąpiło w numerze
osiemdziesiątym trzecim z lutego 1994 roku, czyli w momencie, gdy Mike'owi "podziękowano" już
za jego twórcze wysiłki).
Po drastycznym obniżeniu jakości oprawy graficznej w zeszytach siódmym
i ósmym ("The Powderhorn Trail") Hannigan i Giordano dali z
siebie niemało, co biorąc pod uwagę ich ówczesny, napięty terminarz zajęć
(zwłaszcza drugiego z nich), dobitnie świadczy na korzyść rzeczonych.
Obaj panowie porzucili detaliczną obróbkę kadrów na rzecz nieco mniej
dopracowanych, choć wykonanych z dostrzegalnym rozmachem i brawurą scen
bez śladu anatomicznych czy perspektywicznych błędów. Dwie stare wygi
komiksowego rzemiosła pokazało, na co ich stać, choć niestety jak niemal
zawsze przy miesięcznym trybie realizacyjnym, nie ustrzeżono się okazjonalnych
niedoróbek. Mimo wszystko znać sznyt tzw. starej szkoły z przełomu lat
siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, co dla zwolenników tej maniery
może stanowić swoistą "podróż sentymentalną", zwłaszcza w
dobie, gdy ilustrowanie perypetii Ollie'go powierzono grafikom tego
pokroju,
co Scott McDaniel czy Mike Norton (nic im przy tym nie ujmując). Cieszy
także okładka dziesiątego zeszytu wykonana przez Mike'a Grella, choć
tym razem już nie tak dopracowana jak miało to miejsce w przypadku
trzech pierwszych epizodów.
Całość póki co nie doczekała się wznowienia w zbiorczym wydaniu, choć
od pewnego czasu krążą w sieci plotki o planach co do reedycji całości
dokonań wspomnianego chwilę teamu: rysownika/scenarzysty właśnie
w takiej formule. Rzecz jasna czas pokaże na ile podobne informacje
okażą
się
prawdopodobne. Z pewnością jednak taka inicjatywa ożywczo wpłynęła
by na sposób postrzegania postaci Olivera Queena, która za sprawą
wątpliwej jakości dokonań Judda Winicka na łamach magazynu "Green Arrow/Black
Canary" znalazła się w przysłowiowej ślepej uliczce.
Przemysław Mazur "Green Arrow: Here There Be Dragons"
Scenariusz: Mike Grell
Szkic: Ed Hannigan
Tusz: Dick Giordano i Frank McLaughlin
Kolory: Julia Lacquement
Liternictwo: John Costanza
Okładki: Mike Grell i Ed Hannigan
Wydawca: DC Comics
Liczba stron: 4 x 32 strony
Format: 17 x 26
Cena: 1 $ za zeszyt
Opublikowano na łamach miesięcznika "Green Arrow vol. 2" nr 9-12
(październik-grudzień 1988 roku)
| |