|
Wywiad
z Danielem Grzeszkiewiczem
KZ: Pytanie aż do znudzenia standardowe, niemniej
wypada je zadać - kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z komiksami
i czy pamiętasz cóż to były za tytuły?
Daniel
Grzeszkiewicz (DG): Spotykałem się z komiksem już od
najmłodszych lat w domu rodziców. Mój brat i ja zawsze w napięciu
oczekiwaliśmy na nadejście wieczoru, wskakiwaliśmy do łóżek, a
mama, w ramach codziennego rytuału, czytała nam na dobranoc "Kajka
i Kokosza", "Tytusa, Romka i A' tomka", "Kleksa",
"Kapitana Klossa". Później na chwile wyrosłem z komiksu
i to wyrośnięcie trwało aż do roku 1997. Pamiętam dzień, w którym
Michał, mój kolega z klasy, pokazał mi na przerwie jakąś książeczkę.
Przeczytałem ją - to był "Sąd nad Gotham" z ilustracjami
Simona Bisley'a. Co mogę dodać. Miłość od pierwszego wejrzenia.
KZ: W jakim momencie wpadłeś na pomysł, że komiksy
można nie tylko oglądać i czytać, ale także rysować (tudzież malować)?
Jak wyglądały Twoje pierwsze próby na tym polu?
DG: Właśnie w roku 1997 zacząłem
zabazgrywać kolejne kartki w zeszytach wizerunkami Batmana, Lobo,
czy Wolverine'a, ale z wyjątkiem kilku ocen niedostatecznych za
brak notatek z lekcji, nie owocowało to niczym pozytywnym. Mniej
więcej rok później napisałem coś w rodzaju opowiadania, które
jednocześnie było formą wyznania pewnej Alicji, co do niej czuję.
Opowiadanie stało się komiksem i choć adresatka niewiele z niego
zrozumiała, to komiks " Noc", bo o niego tu chodzi,
dostał wyróżnienie za planszę czarno-białą w Łodzi.
KZ: Z pewnych źródeł doszły nas słuchy, iż miałeś
okazję uczęszczać do lubelskiego Liceum Plastycznego (w latach
1995-2000). Jak wspominasz ów czas oraz postawę tzw. ciała pedagogicznego
wobec Twoich zainteresowań komiksem? Zdaje się, że ówcześni nauczyciele
raczej sceptycznie wyrażali się o tym medium...
DG: Czasy Liceum, to okres,
który zawsze ciepło wspominam. Nie ze względu na poziom nauczania,
bo tym się nigdy nie przejmowałem, ale ze względu na ludzi, którzy
mnie otaczali. Do tej pory są moimi przyjaciółmi i to fajnie.
Co do mojej pasji, to była ona traktowana raczej z przymrużeniem
oka przez profesorów, ale interesowała kolegów - to był jakiś
bodziec, żeby coś robić. Nic jednak nie wyszło by z moich prób,
gdyby nie wspaniały pedagog Pani Profesor Mirosława Kozan, która
wiedziała doskonale, w jakiej chwili należy mnie wkurzyć, żebym
uruchomił w sobie zaległe pokłady ambicji i wziął się porządnie
do roboty.
KZ: Twoją pracą dyplomową w Liceum Plastycznym
był oczywiście komiks. Czy możesz zdradzić co stało się z tą pracą
i czy napotkałeś opory ze strony nauczycieli przy jej realizacji?
Czy jest szansa, że miast spoczywać w zatęchłych magazynach szkoły
z czasem zostanie udostępniona szerszej publiczności?
DG: Dyplom z komiksu to karkołomne
przedsięwzięcie, ale przede wszystkim doskonała zabawa. Współwinnym
tej zbrodni na sztuce był mój kolega Łukasz Czernicki. Podjęliśmy
ryzyko i choć Dyrekcja szkoły stanowczo protestowała, mieliśmy
w sobie tyle zapału, że ustaliliśmy - albo komiks, albo nic..
W efekcie powstało kilkanaście plansz w kilku różnych technikach
w konwencji foto-realistycznej. Dyrektor ostentacyjnie opuścił
salę w momencie naszej obrony. Obydwaj otrzymaliśmy ocenę celującą.
A Dyplom... Cóż, nie zdążył zakurzyć się w magazynie szkoły, bo
"pożyczyłem " go na chwilę i tak spodobało mu się u
mnie w domu, że leży tam do dziś. Mówiąc zupełnie serio, to po
kilku poprawkach i lekkim tuningu, chętnie zobaczyłbym go na półce
w księgarni. To kawał niezłej roboty.
KZ: W Twoich pracach daje się zauważyć zróżnicowanie
warsztatowe; być może to błędne wrażenie niemniej wygląda na to,
że posługujesz się mnogością narzędzi - od stalówek czy też najzwyklejszego
ołówka po aerograf. Czy masz ulubiona technikę?
DG: Techniki z których korzystam
to temat rzeka. Pod tym względem wciąż poszukuje i uczę się czegoś
nowego. Pracowałem już z ołówkiem, długopisami, gel-penami, flamastrami,
kredkami ołówkowymi, świecowymi, pastelami, tuszami, ekoliną,
farbami akrylowymi, plakatowymi, temperami a nawet olejami czy
farbą drukarską. Dziś łączę praktycznie wszystkie te techniki
bazując na spoiwach akrylowych i stosując werniksy malarskie,
i różne podłoża. Wszystko uzależniam od obranej koncepcji i choć
nie mam pojęcia, dokąd to zmierza, to przynajmniej nie nudzę się
przy pracy.
KZ: Czy potrafisz określić ile mniej więcej
zajmuje Ci przygotowanie jednej, barwnej planszy?
DG: Co do czasu, jaki poświęcam
na pracę nad planszą, to jest to kwestia względna. Niektóre plansze
powstawały w przeciągu tygodnia, inne w dwie czy trzy godziny.
Powody są różne. Po części to kwestia obranej konwencji, techniki,
w jakiej akurat pracuję, także złożoności kompozycji, ilości kadrów
czy szczegółowości rysunku, od pewnej świadomości efektu, jaki
chcę osiągnąć i zapału, jaki towarzyszy mi przy pracy również.
KZ: Nie oszukujmy się - żaden plastyk nie działa
w próżni i każdy czerpie inspiracje skądinąd. Jak to jest z Twoją
twórczością? Mógłbyś wskazać źródła swych inspiracji? A przy okazji:
których grafików cenisz najbardziej?
DG: Inspiruję się praktycznie
na każdym kroku, czerpię i uczę na pracach takich twórców, jak
Alex Ross, Glenn Fabry, Dave Mc Kean, Ted Mackeever, Tod Williams,
ale nie ograniczam się do twórców stricte komiksowych, również
dużo odnajduję w malarstwie Dalego, Beksińskiego, Dudy-Gracza,
czy Stasysa. To kwestia tego, czego akurat szukam i pewnej pokory
wobec wzorców.
KZ: Póki co tworzysz wyłącznie do własnych scenariuszy.
Czy w ostatnim czasie zdarzyło ci się otrzymać propozycje współpracy
ze strony innych scenarzystów?
DG: Co do współpracy ze scenarzystami,
to takowa ma miejsce i to właściwie tyle na ten temat, jak mawiał
Forest Gump.
KZ: A przy okazji: jak oceniasz obecny polski
rynek komiksu - może nie tyle pod względem oferty wydawniczej,
co raczej jakości warsztatowej udzielających się twórców, zarówno
ilustratorów jak i scenarzystów? Czy dostrzegasz szczególnie interesujące
zjawiska w tej materii?
DG: Wstyd przyznać, ale nie
wiem praktycznie nic na temat wyglądu obecnego rynku w Polsce,
ani kto to tworzy. Ostatni polski komiks, jaki przeczytałem to
bodajże "Szminka" do scenariusza Szyłaka, a to było
już dawno temu. Ostatnio zobaczyłem w "Empiku", że Truściński
rysuje teraz Wojewódzkiego... Dokąd ten świat zmierza?
KZ: Czy na obecnym etapie możesz zdefiniować
kierunek w jakim zmierza Twoja twórczość? Porównując grafiki zamieszczone
w zinie "KGB" czy też prace nadsyłane na łódzki Festiwal
(jak choćby ta z 2001 roku), daje się dostrzec pewną tendencje
ewolucyjną - stopniowe odejście od konwencji czysto realistycznej
na rzecz nieco odkształconej formuły z równoczesną dbałością o
detal, niejako według wzorców brytyjskich. A może to jedynie złudne
odczucie?
DG: To dość ciekawe pytanie,
owszem zaczynałem od realizmu, ostatnio publikowane plansze trącą
bardziej groteską czy karykaturą, ale nie uważam tego za ewolucję
stylu. To bardziej potrzeba dopasowania konwencji ilustracji do
scenariusza. W dalszym ciągu wykonuję prace realistyczne, równie
często jak kiedyś. Niedawno zrobiłem kilka plansz inspirowanych
malarstwem Beksińskiego, dwu-planszowe "Piekło" w konwencji
teledysków zespołu "Tool", przeżyłem krótki romans z
Mangą, teraz znów robię coś mocno realistycznego, choć niepozbawionego
pewnej dozy celowego przerysowania. Staram się nie wpaść w manierę
i nie ograniczać do jednej konwencji, podobnie jak nie trzymam
się dłużej jednej techniki. To ogranicza - a ja odczuwam potrzebę
rozwoju.
KZ: Wygląda na to, że niebawem doczekamy się
zbiorczego wydania Twojej dotychczasowej twórczości (album "Gedeon
Zebrany"). Zechciałbyś powiedzieć coś więcej na temat tego
projektu? Jakiego rodzaju prace znajdą się na jego kartach? A
może planujesz już kolejną tego typu publikację
DG: No tak. Miało być dobrze,a
wyszło jak zazwyczaj. Plany na wydanie "Gedeona zebranego"
pojawiły się przeszło rok temu. Nakręciłem się na ten pomysł,
wysłałem do wydawnictwa około 120 plansz krótkich form z ostatnich
dziesięciu lat. Ułożyłem wszystko tak, żeby album był czymś więcej
niż tylko zbiorem krótkich komiksów i dorobiłem kilka rzeczy z
myślą o tomie... I wtedy zaczęły się schody. Wydawnictwo odkładało
projekt, szukało kasy, potem coś nie wyszło, pogmatwało się, pokręciło,
zatęchło, sfermentowało i szczerze mówiąc to nie wiem, dlaczego
nie wyszło na Łódzki Festiwal, ale nie wyszło więc podziękowałem
za dobre chęci i wycofałem się. Materiał jest, teraz postaram
się nim kogoś zainteresować. Może nareszcie się uda.
KZ: Niejednokrotnie padały zarzuty pod adresem
polskich twórców realizujących przede wszystkim krótsze formy.
Rysowników, takich jak Piotr Kowalski, Nikodem Cabała czy Robert
Adler, którzy nie raz udowodnili, że potrafią w przyzwoitym czasie
stworzyć pełnowymiarowy album do spójnego scenariusza raczej nie
mamy zbyt wielu. Naszym plastykom jakby brakowało cierpliwości
i samozaparcia. Jak to jest z Tobą? Czy planujesz nieco rozleglejszy
fabularnie projekt?
DG: Na chwilę obecną najobszerniejszym
projektem, nad którym pracowałem jest "Świat zgwałconego
boga". 164 plansze wykonane przy wykorzystaniu wszystkich
wymienionych wcześniej technik, łączy w sobie mnóstwo gatunków
i konwencji. Pracowałem nad nim przez ponad trzy lata, ale efekt
cieszy mnie do dziś i jeśli wszystko się ułoży, to mam nadzieję,
że ucieszy również Czytelników. Komiksy prezentowane na Łódzkich
Festiwalach, a więc "Jaś i Małgosia", "Dziwny świat
Spielberga", stały się podwaliną kolejnego większego projektu
a więc "Baśnienia dla nie dzieci", nad którym pracuję
w wolnych chwilach. Trzeci większy projekt powstaje w chwili obecnej.
Nosi tytuł "Międzybycie" i planowo zamknie się objętością
60 plansz.
KZ: Swego czasu deklarowałeś się jako wielbiciel
twórczości literackiej Clivea Barkera. Czy nie kusiło Cię by
adaptować na język komiksu motyw rodem z jego książek i przy okazji
zaprezentować temuż pisarzowi efekt swoich wysiłków? Kto wie,
może byłaby to szansa do przysłowiowego "wypłynięcia na szersze
wody"? Jak wiemy, Barker nie tylko uwielbia komiksy, ale
nawet sam je tworzy, o czym mieliśmy okazje przekonać się dzięki
wydawanej przez Egmont linii "Obrazy Grozy".
DG: Z założenia jestem przeciwnikiem
adaptacji z jednego Medium do innego. Przyznaję, że światy tworzone
przez Barkera mają w sobie olbrzymią sugestywność; czytając choćby
"Wielkie sekretne widowisko" czy "Everville"
widzę gotowe obrazy i plansze, lecz efekty nigdy nie zbliżają
się do tego, co drzemie w samym tekście. Barker ma sporo szczęścia
do wersji komiksowych swojej prozy - "Wielkie sekretne...",
"Złodziej wszystkich czasów", "Hellraiser"
już są i to ilustrowane wprost wyśmienicie, lecz z tych tytułów
tylko ostatni robi na mnie dobre wrażenie, bo jest nie adaptacją,
lecz zapisem pewnych fascynacji. To ma jeszcze jakiś sens. W innym
wypadku powstają rzeczy takie, jak choćby nasz polskie "Quo
Vadis?". Nie z winy autorów, ale ze względu zbytniej dosłowności
komiksu. Literatura pozwala marzyć. Komiks narzuca wizję autora
ilustracji i bez względu na jego maestrię stawia sprawy zbyt jasno.
Jeśli coś powstaje jako słowo pisane, jako takie zostało stworzone,
nie powinno obrastać w ciało, bo staje się jakimś dziwolągiem,
który nie bardzo wie, kim właściwie ma być. Barkera bardzo cenię
i chyba głównie dlatego wolę go czytać niż bezcześcić.
KZ: Czy usiłowałeś nawiązać kontakt z zagranicznymi
wydawcami, np. z magazynem "Heavy Metal" preferującym
twórczość w Twojej manierze? A może zostałeś już dostrzeżony przez
któregoś z nich?
DG: Przyznaję bez bicia,
że przesłałem kilka swoich prac do Marvela. To jak na razie pierwsza
taka próba. Planuję następne, ale o tym cicho sza!
KZ: Czy w orbicie Twoich zainteresowań znajduje
się także ilustracja książkowa? A może również storyboardy?
DG: Ilustracja książkowa
to moja wielka miłość. W czasach liceum trafiłem na wystawę prezentującą
dokonania francuskich ilustratorów i trzy następne dni przesiedziałem
w sali wystawowej, przerzucając stosy książeczek, głównie dla
dzieci. Było w tym coś magicznego. Popełniłem później ilustracje
do jednej bajki. Zjawiło się Wydawnictwo Portal z precyzyjnymi
planami współpracy. Rzuciłem się na ten projekt z entuzjazmem.
Zrobiłem sporo materiału do gier "Neuroshima", "Monastyr".
Ilustracje poszły do druku i w tym momencie cała precyzja planów
prysła. Kwestie finansowe doprowadziły do niezbyt sympatycznego
rozstania. Od tamtej pory zrobiłem coś jeszcze dla Timofa i Wspólników
do "Domu Żałoby" i okładki do książek, i tomików poezji
mojej Mamy, i to wszystko. A szkoda, bo wciąż mnie to kręci.
KZ: Jak wygląda kwestia wystaw Twoich prac?
Masz już kilka takowych za sobą. Czy w najbliższym czasie możemy
spodziewać się kolejnej?
DG: Na dzień dzisiejszy nie
mam właściwie żadnych planów co do ewentualnych wystaw. Odpaliłem
stronę, na której jest blisko 150 prac i w tej chwili poświęcam
się pracy. Nie myślę o wystawach.
KZ: Jeszcze jedno pytanie z gatunku sztampowych,
niemniej na swój sposób znaczące: jakiego rodzaju komiksy i książki
zwykłeś czytywać obecnie? Analogicznie w kwestii filmów i muzyki.
DG: Czytam dużo, właściwie
skrajnie różnych rzeczy. Lubię Kafkę, Gaimana, Marqueza czy Lovecrafta
- mam jednak dwie książki, które nie nudzą mi się już od lat.
Jest to "Wielkie sekretne widowisko" Barkera i "
Gdy oślica ujrzała anioła" Nicka Cave'a. W kwestii muzyki
jestem raczej wymagający. To, czego słucham musi wywoływać u mnie
"ciary". Właśnie tak określał to Jacek Kaczmarski i
ja zdecydowanie się pod tym podpisuję. Ostatnio prześladuje mnie
Haggard, więc słucham go na okrągło, ale już od lat "ciary"
wywołuje u mnie właśnie Kaczmarski i Mirosław Czyżykiewicz; z
innych klimatów Metallica, Nightwish, Divine Heresy, AC/DC czy
Black Sabbath, ale także Paco de Lucia, czy Brian Adams. To kwestia
nastroju. Co się tyczy natomiast filmu, to oglądam przede wszystkim
Davida Lyncha, Davida Finchera, Tima Burtona i... Grupę Monty
Pythona, bo oni naprawdę poznali sens życia.
KZ: W sieci funkcjonuje Twoja strona.
Zapewne niejednokrotnie zetknąłeś się z opiniami na temat zamieszczonych
na niej prac. Mógłbyś je scharakteryzować?
DG: Przyznaję, że niewiele
czytałem tego, co pojawiło się na stronie, czyli w Księdze Gości
www.gedeon.a.waw.pl. To strona, którą prowadzi moja Przyjaciółka
i przez długi czas nawet nie widziałem, jak to wszystko wygląda.
Czytając, odkryłem jedną przerażającą prawdę. Zarówno komentarze
ze strony, jak i to, co pojawia się na Forach, to jakiś dziwny
bełkot - wynikający tylko z chęci zabłyśnięcia na moment przez
ludzi cieszących się z faktu anonimowości (nie mam na myśli wszystkich),
sprzeczają się ze sobą, obrażają. Obłęd. To przecież kwestia gustu
i nie pojmuję, jak można narzucać komuś swoje zdanie w przedmiocie
upodobań. Szukałem konstruktywnej krytyki i opinii na temat mojej
pracy, a znalazłem debaty na temat mojego życia prywatnego i kłótnie
choćby o to, czy mam ładny charakter pisma, czy też nie. Od jakiegoś
czasu e-mail na starej stronie nie działa. Nie wiem dlaczego,
bo się na tym nie znam. Na nową stronę jeszcze nikt nie pisze
i to chyba mi odpowiada.
KZ: Jak to zwykle bywa w naszym "polskim
piekiełku", nie obyło się bez krytycznych uwag nie tyle wobec
Twojej twórczości, co raczej sposobu autokreacji. Niektórzy zarzucali
Ci tworzenie swoistej legendy na bazie przebywania w miejscu odosobnienia.
Jak się ustosunkowujesz do takowych "zarzutów"?
DG: Szczerze mówiąc to nie
bardzo wiem co odpowiedzieć. Gdy po raz pierwszy zetknąłem się
z tego typu opiniami, zdenerwowałem się i miałem ochotę skomentować
to używając głównie wyrazów powszechnie uważanych za obraźliwe,
ale emocje opadły i dziś po prostu "wisi mi to dorodnym kalafiorem".
W momencie, kiedy głośno zrobiło się o tym, że jakiś Grzeszkiewicz
rysuje komiksy siedząc w więzieniu, przebywałem tam już od pięciu
lat. Nie budowałem na tym żadnej legendy, bo nie jestem Dodą Rabczewską,
żeby robić show ze swej prywatności. Rysuję komiksy, robię ilustracje,
coś tam piszę, maluję i z tym staram się wychodzić do odbiorcy.
Więzienie to moje życie prywatne i dobrze by było, gdyby nikt
nie pchał się w nie z butami. Ujawnienie tego w Mediach nie było
moim pomysłem. Stało się, nie oczekuję, że ktoś to zrozumie, zaakceptuje
czy też nie. Nie robię z tego sensacji i nie ukrywam. To moje
życie, konsekwencje moich decyzji i opinie na ten temat, to sprawa
ludzi wypisujących takie rzeczy w Necie. Mają do tego prawo, podobnie
jak ja mam prawo by ich olać.
KZ: Czy możesz zdradzić nad czym obecnie pracujesz?
DG: W roku 2006 wpadłem na
pomysł, żeby opowiedzieć historię martwej dziewczynki o imieniu
Indi. Dość pokręcona fabuła z religią i filozofią w tle. Powstało
12 plansz, utknąłem w martwym punkcie. Projekt trafił do szuflady.
Kilka miesięcy temu dostałem w prezencie od kogoś szczególnego
"Raj utracony" Milltona i to właśnie było brakującym
ogniwem. Projekt ruszył pełną parą. Na dzień dzisiejszy liczy
sobie 26 plansz, z sześćdziesięciu planowanych i nosi tytuł "Międzybycie".
W warstwie grafiki jest to malarstwo oparte głównie (choć nie
tylko) na akrylu i werniksach, co nie zdarzało mi się wcześniej
w takim natężeniu. Jest to eksperyment pod względem formy oraz
pojęcia planszy i roli koloru, ale to długi temat.
KZ: I na koniec: zapewne nie wszyscy orientują
się, co do genezy pseudonimu "Gedeon". Czy mógłbyś oświecić
nas także i w tej kwestii?
DG: Dlaczego "Gedeon"
- a dlaczego nie?
KZ: Wielkie dzięki za wyczerpujące
odpowiedzi. Powodzenia w dalszej twórczości.
Pytania zadał Przemysław Mazur
Oficjalna
strona Daniela Grzeszkiewicza
| |