Dzisiejszy
tekst chciałem poświęcić autorowi, który zapewnił mi wiele zabawy
w trakcie mijającego sezonu urlopowego - Guyowi Delisle. Jest
on znany już polskim czytelnikom (tym, którzy zechcieli przeczytać
wydany przez Kulturę Gniewu "Phenian"), ale ponieważ
wkrótce ujrzymy kolejny jego komiks w naszym języku, warto o tym
sympatycznym twórcy kilka słów powiedzieć.
Dorobek Delislea, choć niezbyt obszerny jest już całkiem imponujący.
W cyklu "podróżniczym", poza wspomnianym już "Phanianem",
ukazały się jeszcze wcześniejszy "Shenzen" (o nim za
chwilę) i zupełnie niedawno "Kroniki Birmańskie" (o
nich też będzie, szczególnie, że ich polska publikacja planowana
jest na MFK). Delisle opublikował też historię w antologii o Indiach
("LAssociation en Inde"). W cyklu "dla dorosłych"
autor przedstawił dwie przezabawne książeczki (próbki na stronie
autora, naprawdę polecam, nie trzeba znać francuskiego): "Aline
et les autres" oraz "Albert et les autres" oraz
one-shot "Reflexion". W cyklu "dla dzieci"
- dwa albumiki "Luis au ski" i "Luis a la plage"
(ten ostatni ukazał się w zeszłym miesiącu, więc włączyłem go
do artykułu). Jest też trzy--albumowa seria humorystyczna o "Inspektorze
Moroni".
Bibliografię uzupełniają: książeczka o wirusie HIV w języku birmańskim
(powaga), zbiór recept kucharskich w formie komiksu ("Comment
ne rien faire"), udział w antologii "Le jour ou..."
oraz pięcio-planszowe uzupełnienie "Kronik Birmańskich"
opublikowane w magazynie "Beaux Arts hors-serie". I
oczywiście animacje, którymi rysownik także zajmował się zawodowo.
Czyli w sumie - trochę tego jest.
"Shenzen"
LAssociation
152 strony
19
"Shenzen"
to pierwszy autobiograficzny komiks Delislea poświęcony jego
"przygodom", rzecz jasna w mieście Shenzen - najszybciej
rozwijającej się metropolii w Chinach. Rysownik pojechał tam,
by zastąpić dyrektora studia animacji, który po ośmiu miesiącach
delegacji zasłużył na powrót do domu. Ci, którzy czytali "Phenian"
mogą się domyślać, w jakiej stylistyce jest opowiedziana ta historia.
Jeśli taki punkt widzenia "z zewnątrz", bez wielkich
prób zrozumienia fenomenu miejsca i motywacji mieszkańców, kogoś
denerwuje (a wiem, że o to nietrudno), to raczej nie będzie po
ten komiks sięgał. Jeśli kogoś jednak (jak mnie) bawi takie zderzenie
kultur (zaznaczam, że reżim chiński to zupełnie inna bajka niż
północnokoreański, więc ta książeczka jest znacznie bardziej rozrywkowa,
choć też zawiera pewne treści dysydenckie) to bez wątpienia powinien
po "Shenzen" pójść do księgarni, bo na pewno nie będzie
zawiedziony.
Kontrast między punktem widzenia Kanadyjczyka i miejscowych jest
po prostu tak gigantyczny, że trudno się nie śmiać. To już widać
po samej okładce. Przedstawia równe rządki biurek, przy których
pracują rysownicy. Kilka jest pustych. Jakie skojarzenia wysnuje
czytelnik okcydentalny? Pewnie, że jest to krytyka mechanizacji
ludzkiej pracy, wręcz odczłowieczenia. A może wiszące w powietrzu
pytanie - gdzie są ci brakujący rysownicy, co się z nimi stało?...
Otóż właśnie nie! Cała zabawa z tą okładką polega na tym, że
idący wzdłuż biurek Delisle, odpowiadający za rezultaty pracy
studia, widzi w miejscu pracy następujący widok - pięciu rysowników
śpi, czterech nie pracuje, trzech w ogóle nie ma, a ostatni w
ogóle nie wiadomo co robi. Tak właśnie wyglądała codzienność w
studiu, Chińczyków w ogóle nie dało się zagonić do pracy, a jeśli
nawet, trzeba było wszystko po nich poprawiać. Taki jest etos
pracy w kraju, gdzie panuje kult pracy.
Oczywiście ten styl się świetnie sprawdza, jest jednak tak odległy
od oczekiwań, że z początku w ogóle nie wiadomo, o co chodzi.
Takich sytuacji jest tu zresztą mnóstwo. Cały ten komiks to gigantyczna
komedia pomyłek, która w sposób ukazany przez Delislea nie nudzi
ani przez moment i dostarcza świetnej zabawy, przy czym rzecz
jasna, pozwala w jakimś niewielkim stopniu poznać, zrozumieć i
polubić miejscowe zwyczaje, sposób myślenia i stosunek Chińczyków
do wielu opisanych w książce spraw.
Pod względem graficznym jest to prawdziwa perełka - rozdziały
są podzielone całostronicowymi rysunkami. Delisle posługuje się
tuszem, węglem, ołówkiem, kredkami(?), stylistyka zmienia się
co i rusz, a jednak opowieść zachowuje ciągłość i nic nie traci
przez te małe zmiany stylistyczne. W pewnym momencie, pod wpływem
lokalnych grafik, rysownik zaczyna tworzyć w stylu czystej linii
(ligne claire) stylizowanej trochę na Hergeu, a trochę na chińskie
widokówki. Naprawdę fajne, ale okazało się, że wydawców to nie
interesuje, więc zaprzestał tego procederu. Mam nadzieję, że kiedyś,
jak zostanie sławny i będzie mógł publikować, co tylko zechce,
wróci do tego pomysłu.
"Chroniques Birmanes"
Delcourt
268 stron
16,50
"Kroniki
Birmańskie" to już dzieło w pełni dojrzałego twórcy o ugruntowanej
pozycji i zdefiniowanym stylu. Formalnie przypomina ono znany
nam "Phenian", jednak tutaj rysownik posuwa się dalej,
wystarczy spojrzeć na imponującą objętość komiksu - niemal 300
stron. Trzeba było zmienić niezależną LAssocaition na taki wydawniczy
konglomerat jak Delcourt, aby można była to tomiszcze sprzedać
za 16,50 Euro, czyli taniej niż (prawie) o połowę krótszy "Shenzen".
Nie chcę przez to powiedzieć, że "Kroniki" są lepsze,
bo są dłuższe, tylko że jedynie uznany twórca mógłby sobie pozwolić
na narysowanie czegoś tak potężnego i zaprezentować to czytelnikom
w całości, bez podziału na części.
Długi komiks rządzi się też innymi prawami. Jest więcej miejsca
na zaprezentowanie postaci, można pogłębiać tło, prezentować więcej
detali i wyodrębniać mniejsze formy bez szkody dla całości. Co
więcej odbiór takiego komiksu też się zmienia, bo czytelnik musi
ze swoim bohaterem trochę pobyć, zanim ich drogi się rozejdą.
Ma to rzecz jasna wpływ na budowanie relacji między autorem i
odbiorcą, co jest nawet bardziej istotne w przypadku komiksu autobiograficznego.
Wniosek z tego wszystkiego jest taki, że choć Delisle nie zmienił
znacząco swojego stylu, można jedynie mówić o naturalnej ewolucji
i doskonaleniu, to jednak ten komiks różni się od poprzednich,
moim zdaniem na plus, czyli prosto mówiąc - jest jeszcze lepszy!
Delisle tym razem nie został wysłany w podróż służbową, jest
osobą towarzyszącą swojej partnerki - lekarki pracującej dla Médecins
sans Fronti?res (Lekarze bez Granic). Dużo czasu zajmuje mu opieka
nad synem - Luisem - na okładce widać jak prowadzi wózek, co jest
właściwym wprowadzeniem do książki. Może tylko ci dwaj żołnierze
są trochę zbyt marketingowo umieszczeni, ale w końcu z czym kojarzy
się Birma, jeśli nie z juntą? Rzecz jasna Delisle w roli "homme
au foyer", czyli męża pracującego w domu (czy raczej dla
domu) z żołnierzami nie będzie miał dużo do czynienia, niemniej
obecność dyktatury wojskowej jest wyczuwalna w zachowaniu bohaterów,
nawet jeśli samo wojsko nie przewija się przez kadry.
Wiadomo, że w trakcie pracy nad "Kronikami" autor rysował
też komiks dla dzieci, wspomniany już "Louis au Ski".
Jest to komiks niemy i Delisle najwyraźniej dobrze się czuje w
tej stylistyce, bo kilka historii jest opowiedzianych w sposób
typowy dla serii o Luisie (mniejsze kadry, brak dialogów). Tworzy
to pewien pomost, między "dorosłą" i dziecięcą twórczością
Kanadyjczyka.
Ciekawostka - jak napisałem na początku tego tekstu, w specjalnym
wydaniu magazynu "Beaux Arts" znajduje się specjalnie
na tę okazję stworzona krótka historia uzupełniająca "Kroniki".
Ponieważ przypadkowo mam ten magazyn (kupiłem, bo spodobała mi
się okładka Bilala, ale jest naprawdę znakomity, może więcej przy
innej okazji) mogę dorzucić kilka słów także o tej historii. Jest
to właściwie odrębna całość, ale bez znajomości głównego dzieła
czyta się ją dość słabo, brakuje kontekstu. Opowiada o birmańskim
znajomym Delisla, który wziął udział w demonstracji przeciwko
dyktaturze. Przy okazji wyjaśniony jest trochę mechanizm funkcjonowania
junty. Taka kondensacja na pięciu planszach, ze zrozumiałych względów
w dość minorowym nastroju nie daje się czytać zbyt dobrze bez
uprzedniego głębszego wejścia w temat Myanmaru, krótko mówiąc
- odstrasza swoim podniosłym tonem, w którym Delisle, jak wiemy,
czuje się tak sobie. Jednak w zestawieniu ze znacznie lżejszą
pozycją książkową komponuje się już znacznie lepiej i w taki sposób
należy ją chyba czytać.
"Louis a la Plage"
Delcourt
48 stron
10
Piszę
o tym komiksie nie dlatego, że spodziewam się, że wielu czytelników
KZ zechce po niego sięgnąć, ale żeby pokazać inne spojrzenia na
twórczość Delislea, omówić jego chronologicznie najnowszą publikację,
a także zainteresować tych czytelników "Kronik Birmańskich",
którzy zwrócą uwagę na rozdział "Bons et loyaux services",
gdzie autor trochę reklamuje cykl o Louisie.
Rzecz jasna Louis to alter ego małego synka rysownika, któremu
już mnóstwo miejsca poświęcił we wspomnieniach z Myanmaru. Na
swojej stronie dodał także, że częściowo bazował na swoich wspomnieniach
z dzieciństwa, więc należy pogratulować doskonałej pamięci.
Jak wspomniałem, komiks pozbawiony jest słów. Ma stałą formę
kadrów - opartą na matrycy 5x4 na każdej planszy, co upodabnia
go z jednej strony do "Koziołka Matołka", a z drugiej
do "Lumi?re dEtoile" Andreasa. W razie potrzeby - oczywiście
- kadry są łączone w większe kompozycje, co trochę urozmaica kompozycję.
Może trochę dziwić fakt, że Delisle proponuje komiks dla najmłodszych
czytelników, ale na rynku francuskim komiksy dla dzieci cieszą
się nie mniejszym uznaniem niż komiksy młodzieżowe. Przychodzą
mi do głowy nazwiska Joanna Sfara i Lewisa Trondheima, ale przykłady
pewnie można mnożyć. Trondheim zresztą prowadzi kolekcję "shampooing",
w ramach której dla Delcourta publikuje Guy Delisle (zarówno Louis
jak i "Kroniki").
Fabuła jest dość prosta - mały Louis ze swoim ojcem (bez trudu
rozpoznamy głównego bohatera "Phenianu" i "Kronik")
jadą na wycieczkę na plażę. Louis szybko znika z oczu, nawiązuje
nowe znajomości, przeżywa mnóstwo mniej lub bardziej fantastycznych
przygód, a z każdej opresji wyciąga go jego ulubiona maskotka
- pluszowy osiołek.
Autor daje też upust swojemu zainteresowaniu animacją (czytelnicy
"Kronik Birmańskich" zapamiętają z pewnością warsztaty
animacji prowadzone amatorsko przez bohatera). Na górze każdej
planszy jest mały obrazek - z prawej strony mały Louis a z lewej
osiołek w łodzi podwodnej. Kiedy szybko przewracamy strony, te
postacie wydają się poruszać. Na okładce - z przodu i z tyłu znajdziemy
właśnie te proste rysuneczki w wersji kolorowej.
Standardowy format francuski - 48 stron i brak słów sprawia,
że komiks można "przeczytać" w kilka minut. Jest to
spora zmiana po ciągnących się przez wiele godzin "Kronikach",
ale to zmiana w pewien sposób przyjemna. Z tyłu komiksu po kodzie
paskowym chodzi jakiś mały, dziwaczy smok.