|
Skażona japońszczyzną
Złamane serce, pęknięte żebra
Nie lubię romantycznych opowieści o miłości, a dylematy dziewcząt w stylu "jejku, jejku, ich jest dwóch, którego wybrać?" doprowadzają mnie do białej gorączki. Doprawdy, ktoś, kto chciałby się znaleźć na miejscu bohaterki, musi być jakiegoś rodzaju masochistą i najwyraźniej nigdy podobnego dylematu nie przeżył. Gwarantuję, że jeśli ma się odrobinę przyzwoitości, to człowiek w takiej sytuacji czuje się parszywie. Powieści o trudnej miłości jakoś jeszcze zniosę, przy czym niech to broń Boże nie będzie miłość w stylu Romea i Julii - lubię, kiedy bohaterowie używają mózgu, a nie jojczą po kątach z rozmazanym makijażem.
Nazwijcie mnie niedelikatną i szorstką babą, mentalnym hipopotamem i nieczułą kłodą. Niemniej, kiedy mam do wyboru kolejny odcinek "Vampire Knight", gdzie bohaterka miota się pomiędzy facetami, którzy mają z kolei dylemat czy ją użreć czy nie, a kolejnym odcinkiem "Hajime no Ippo", gdzie spoceni faceci nawalają się po mordach - wybiorę boks.
Miłość jest cholernie skomplikowana: człowiek nie je, nie śpi, ma problemy z koncentracją, kontrolą emocji, pamięcią i szereg komplikacji gastrycznych. Siedzi na huśtawce i milion razy wałkuje kolejny krok, rozpamiętuje minione chwile i generalnie jest kompletnie nie do życia. Za to w boksie są proste reguły, nie można się za bardzo zastanawiać, bo się skończy na deskach, a odczuwany ból ma stricte fizyczny wymiar. Owszem, też się trzyma dietę, też ma się problemy z emocjami, też jest niepewność podgryzająca spokój... Ale wszystko to potrafi wyparować po jednym mocnym ciosie w żebra. Nie mówiąc już o tym, że w boksie, kiedy jesteśmy wkurzeni na cały świat, możemy najnormalniej w świecie przywalić typowi, który nas denerwuje i jeszcze dostaniemy za to oklaski.
Ktoś może powiedzieć, że przecież zakochanie mimo tylu wad ma jedną, cudowną zaletę, przy której niedogodności staja się nieistotne jak pryszcze królowej brytyjskiej - możliwość przebywania z ukochaną osobą, która wszystko wynagradza. Cóż, moi mili, owszem, zgodzę się, ale ileż jest opowieści o szczęśliwej miłości? Takiej, gdzie bohaterowie po prostu ze sobą są i już? Wtedy nie byłoby historii, kto by tam chciał czytać o szczęśliwych ludziach, dajcie spokój. Nie, biedacy zmagają się z odrzuceniem, niepewnością i dylematami wyboru, a nawet jeśli są szczęśliwi na początku, to autor - sadysta, dowala im wojnę w tle, chorobę, śmierć w rodzinie czy inne finansowe pierdoły. Za to w boksie sprawa jest jasna - jeśli jestem kiepski, to ćwiczę, jeśli dostanę po pysku, to muszę oddać. Dylematy życiowe, owszem, owszem, ale poza ringiem, bo podczas walki liczy się tu i teraz. Pokonać strach, złość czy niepewność trzeba od razu, a nie przez pięćdziesiąt stron.
Miłość łamie serca, boks łamie żebra. Cóż, złamane żebra da się wyleczyć mechanicznie, złamane serce można leczyć przez cale życie i niekoniecznie być uleczonym. Trzeba jednak przyznać, że czas leczy rany w obu przypadkach.
Właśnie - czas. Runda bokserska trwa trzy minuty i zawsze można zacisnąć zęby i odliczać, aż się skończy. Nieszczęśliwa miłość bezczelnie zamienia minuty w godziny, za to szczęśliwa - złośliwie godziny w sekundy. Jest to co prawda doskonały dowód potwierdzający teorię względności, ale na dłuższą metę potrafi nieźle wkurzyć, szczególnie kiedy człowiek po raz kolejny się spóźnia, bo się zgadał z kimś przez telefon... Albo czekał do ostatniej sekundy czy ów telefon zadzwoni i przegapił ostatni normalny autobus. Koszmarny dezorganizator.
W boksie jest prosto - ja tłukę ciebie, ty tłuczesz mnie, mamy siniaki i któryś z nas przegrywa. Miłość rani nie zostawiając śladów, nikt nie obejrzy się za tobą na ulicy i jeśli nie masz przyjaciół, możesz przeżyć całe życie dusząc się emocjami... Choć trzeba przyznać, że w miłości więcej niż jedna osoba jest zazwyczaj zwycięzcą, co jest trochę uczciwsze niż w boksie. Niemniej bokserzy przystępując do walki liczą się z porażką, a miłość do końca potrafi zwodzić obietnicą wygranej.
Klientka w księgarni mnie ostatnio zrugała za taką postawę wobec miłości, zachwycając się perspektywą "happy endu" na końcu romansu i kompletnie nie rozumiała, że jeśli będę chciała historii o nieszczęśliwej miłości, to sobie czasy liceum przypomnę. Po diabła mi jakieś perypetie, ja tam wolę uczciwy, dobry związek, a nie jakieś szargania, jęki, wzdychania.
I wolę dać życiu w mordę, jeśli próbuje mi jakieś zawirowania zafundować.
Joanna "Szyszka" Pastuszka
| |