"G.I. Joe: Czas Kobry"

 

Sukces "Transformers" sprawił, że na kinowy ekran trafiła kolejna ikona Hasbro - zabawki G.I. Joe. Popularność komiksów z dzielnymi, amerykańskimi herosami, walczącymi z agentami Cobry, pokazała, że może to być niezły materiał na udany film. Czy dzieło Stephena Sommersa spełniło pokładane w nim nadzieje?

Odpowiadając na to pytanie, należy zastanowić się, czego tak naprawdę oczekujemy po tej produkcji. Czystej akcji bez względu na mielizny i kratery w scenariuszu, prawdziwego kina wojennego, bo o takie można było się pokusić, niezobowiązującej rozrywki czy wyważonej, pełnej humoru i dynamiki historii, w której fabuła wysuwa się na czoło? Sommersowi udało się dostarczyć akcję z niewielką dozą humoru, opartą na miernym scenariuszu, który ustąpił miejsca spektakularnym, czasami sztucznym efektom specjalnym. Nie jest to ani poważny film sensacyjny ani pastisz kina superbohaterskiego, tylko miks wszystkiego po trochu, co nie przesądza, że jest to obraz dobry.

Świat znowu jest w potrzebie. Kiedy terroryści zagrażają każdemu miastu na Ziemi, są w stanie pozbawić życia miliony niewinnych ludzi, aby tylko dowieść, że potrafią to uczynić, do akcji wkracza elitarna jednostka żołnierzy. G.I. Joe - czyli najlepsi z najlepszych, świetnie wyszkoleni, wyposażeni w nowoczesne cuda techniki i zdeterminowani w walce. Dla nich słowo kompromis nie istnieje, liczy się wygrana.

"Czas Kobry" to napakowany dynamiczną akcją, najróżniejszymi gadżetami i zabawkami (Batman mógłby się zawstydzić) oraz plastikowymi bohaterami "popcorn movie", serwowany przez guru kina pastiszowego. Stephen Sommers wskrzeszając Imhotepa czy przedstawiając wariacje na temat Van Helsinga, udanie łączył akcję z humorem, dostarczając niezapomnianej i sympatycznej rozrywki, a co najważniejsze wyrazistych bohaterów, z którymi widz chciał się utożsamiać bądź im żywo kibicował. W "G.I. Joe" zabrakło w szczególności tego ostatniego, głównie za sprawą dwudziestu paru postaci, pałętających się bez ładu po ekranie. Z tego też względu otrzymujemy całą rewię kopniaków z półobrotu, ekwilibrystycznych walk, skoków, rozmaitej broni, patetycznych dialogów o panowaniu nad światem (znowu). Aktorstwo prezentuje niski poziom i nie ma wśród odtwórców ról na tyle charyzmatycznego lidera, aby odmienił on swoją kreacją oblicze filmu.

Wizja autorów odsłania przed nami mocno skomputeryzowany świat przyszłości, obfitujący w zaawansowane technologie, które mogą stanowić śmiertelnie niebezpieczną broń. Zauważalne jest przesadne eksponowanie nowinek technicznych, co w konsekwencji prowadzi do znużenia. Kolejne gadżety nie gwarantują rozrywki, są tylko zapychaczami czasu. Bohaterowie dokonują niemożliwego za pomocą wymyślnych wihajstrów, dostarczanych przez mniej lub bardziej szalonych naukowców. Jesteśmy świadkami widowiskowego pościgu po ulicach Paryża, treningu w Jamie czy monumentalnej bazy Cobry. Jednak efektowne sceny odbijają się na jakości dzieła. Akcja obrazu jest mocno pretekstowa, postacie przejaskrawione, a ich motywacje tłumaczone są wrzucanymi na siłę reminiscencjami, które mają łatać wszystkie luki i łopatologicznie pokazać, dlaczego ktoś wybrał drogę zła, a ktoś pozostał po drugiej stronie barykady. Twórcy, poprzez retrospekcje starają się nadać obrazowi poważniejszej wymowy, uwiarygodnić zastępy bohaterów, jednak czynią to chaotycznie i zdawkowo, irytując oraz obrażają inteligencję widza.

Dla zachowania spójności fabuły wystarczyło przybliżyć wyłącznie historię Duke'a i Any, czyli bohaterów wiodących prym w obrazie, a całą resztę pominąć bez szkody dla całości. W innym przypadku, raczenie flashbackami w środku ważnych wydarzeń jest uciążliwe. Tym bardziej, że pomyślane one zostały jako pauzy w dynamicznych walkach, a tymczasem same nie są wolne od różnego rodzaju starć między oponentami.

Na ekranie mamy do czynienia z papierowymi postaciami, albo marionetkami sterowanymi zza kadru. Rozczarowuje Dennis Quaid jako generał Hawk - zepchnięty na dalszy plan, sprawia wrażenie starego lisa, którego zawodzą już zmysły i powinien czym prędzej udać się na zasłużoną emeryturę - po prostu jest za stary do tej roli. Channing Tatum miał najwięcej atutów do zaprezentowania, a okazał się najsłabszym ogniwem widowiska. Mimika na jego twarzy porywa niczym niedźwiedź polarny podczas zamieci śnieżnej. Jakiekolwiek umiejętności aktorskie starała się przemycić Sienna Miller (świetna w "Interview"), ale niewiele mogła zdziałać. Nieporozumieniem w roli Destro należy uznać występ Christophera Ecclestona, który wywołuje niezamierzony śmiech, zamiast siać strach. Pozostała część obsady to przysłowiowa plaża, zero zaangażowania, emocji, czy chociaż przejawów własnej inicjatywy - bije od nich sztuczność.

Do niewielkich ról Sommers wybrał swoich ulubieńców, z którymi współpracował na planie "Mumii". I tak w obrazie na moment przemyka nam Arnold Vosloo. Mimo krótkiego występu Zartana, wybór tego aktora należy uznać za trafny. Cieszą oko epizody Brendana Frasera i Kevina J. O'Connora (Dr. Mindbender - zmarnowany potencjał interesującej i ważnej postaci w uniwersum G.I. Joe) Szkoda, że w pozostałych przypadkach selekcja wyglądała zgoła odmiennie.

Zamiast bojowego okrzyku "Go Joe" lepiej pasuje hasło "Go Home Joe". Zakończenie obrazu ewidentnie sugeruje kontynuację. Decyzja o powstaniu sequela już zapadła, więc miejmy nadzieje, że mankamenty zostaną dopracowane, a większy nacisk położony na sprawny scenariusz. "Czas Kobry" można obejrzeć w zaciszu domowym, podczas zimowych dni.

Marcin Andrys

Tekst powstał dla Magazynu KZ oraz portalu

"G.I. Joe: Czas Kobry"
Reżyseria: Stephen Sommers
Scenariusz: Skip Woods, Stuart Beattie, Paul Lovett, David Elliot
Obsada: Sienna Miller, Channing Tatum, Dennis Quaid, Ray Park, Rachel Nichols, Adewale Akinnuoye-Agbaje, Sa?d Taghmaoui, Byung-hun Lee, Marlon Wayans, Jonathan Pryce, Christopher Eccleston, Arnold Vosloo, Joseph Gordon-Levitt
Muzyka: Alan Silvestri
Zdjęcia: Mitchell Amundsen
Montaż: Bob Ducsay, Jim May
Kostiumy: Ellen Mirojnick
Czas trwania: 118 minut