"The Flash: Rogues"

 

Jeden ze sztandarowych herosów DC Comics kontra tabun przypisanych mu przeciwników (na szczęście nie wszyscy naraz). Brzmi mało odkrywczo? Zapewne. Niemniej "The Flash: Rogues" to zbiorek na swój sposób przewrotny. Bo niby mamy tu wszystko, co charakterystyczne dla główno nurtowego komiksu superbohaterskiego: pełnokrwistego pogromcę wszelkiej maści łotrzyków, jego mniej lub bardziej znanych oponentów oraz akcję, która swą dynamiką zaspokoi nawet najwybredniejszego fana gatunku.

A jednak kilka czynników sprawia, że ów komiks, pozostając w przypisanej mu konwencji, równocześnie wyróżnia się na tle innych współczesnych mu produkcyjniaków. Zapewne wynika to z tej okoliczności, że jej rozpisania podjął się Geoff Johns, cieszący się obecnie opinią czołowego i najbardziej kreatywnego scenarzysty na usługach DC Comics. Złośliwi twierdzą, że gdyby nie jego pełne zwrotów akcji fabuły prawdopodobnie ów wydawca nie miałby się czym pochwalić w zestawieniu z tytułami ekspansywnego Marvela. I rzeczywiście, bo miesięczniki sygnowane nazwiskiem wspomnianego niemal z miejsca zyskują status komercyjnego hitu. Apogeum jego dotychczasowej twórczości miało miejsce nie tak dawno temu, bo w październiku 2009 roku, gdy komiksy spod szyldu wydarzenia znanego jako "Blackest Night" wywindowały się na szczyt listy najchętniej nabywanych tytułów. A jak można mniemać, ów tytan pracy nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

"Rogues" to opowieść z czasów, gdy "cudowne dziecko" DC dopiero "raczkowało". Sama okoliczność powierzenia mu miesięcznika poświeconego jednej z czołowych postaci tegoż uniwersum wskazuje, że postrzegano go jako dobrze rokującego twórcę. Udowodnił to tworząc w 1999 roku mini serię pod tytułem "Day of Judgment", a także przy okazji pracy nad miesięcznikiem "JSA" traktującym o herosach Złotego Wieku DC. Tymczasem Johnsa raczej nie sposób uznać za geniusza superbohaterskiej konwencji, bowiem w efektach jego prac wtórność jest aż nazbyt dostrzegalna. Z pewnością cechuje go dogłębna znajomość rozległego przecież multiversum DC i jak mało który z autorów operujących w jego ramach potrafi się odnaleźć w tej fikcyjnej rzeczywistości.

Nie sposób jednak wyzbyć się odczucia, że on nie tyle tworzy, co raczej żongluje ogranymi motywami, preparując z nich bardzo atrakcyjną na pierwszy (a może nawet i drugi) rzut oka fabularną papkę. Czytelnikowi nieco bardziej zapoznanemu z dawniejszymi opowieściami DC trudno otrząsnąć się odczucia deja vu; co chwile bowiem Johns serwuje nam eksploatowane wątki, tyle że podane w zachęcającym wizualnie "sosie" (zwłaszcza w wykonaniu Ethana Van Scivera). To trochę tak jak z komiksami spod znaku "Star Wars" - często zachęcające graficznie (trudno się dziwić skoro rozrysowywał je m.in. Cam Kennedy), tyle że mało wyszukane fabularnie i w gruncie rzeczy niewiele wnoszące do głównego nurtu Gwiezdnej Sagi ... Nie brak mu rozmachu i spójnej wizji powierzanych postaci (a było ich w jego dorobku sporo). Niemniej w gruncie rzeczy, Johns jest niczym więcej jak jedynie epigonem wcześniejszych wielkich twórców, który perfekcyjnie składa w całość zapożyczone od nich pomysły. Widać to idealnie na podstawie miesięcznika "Booster Gold vol.2" (tworzył tę serie do września 2008 roku) oraz mini-serii zatytułowanej "Superman: Secret Origin". Wyniki sprzedaży powierzonych mu tytułów wskazują jednak, że młodzi fani trykocianych opowieści w pełni akceptują ten stan rzeczy. I może właśnie o to chodziło - tchnięcie pozorów nowego ducha w nieco już podupadającą konwencję...

Fabuła "Rogues" to typowy przykład strategii stosowanej przez wspomnianego twórcę. Mamy tu bowiem plejadę znanych od lat oponentów Flasha na czele z Gorillą Groodem i Captainem Coldem. Pojawia się również nowa osobowość, nastolatka Peek-a-Boo, która jednak nie przekonała do siebie czytelników. Flash (a prywatnie Wally West) musi stawić im czoła, chociaż ich poczynania nie zawsze wynikają z jednoznacznie bandyckich przesłanek. Wspominana chwilę temu dziewczyna wykorzystuje posiadane przez nią umiejętności, by skraść lekarstwo dla ciężko chorego ojca. Fallout, ofiara niefortunnego eksperymentu, najzwyczajniej w świecie poszukuje ukojenia, a Captain Cold wyrósł w cieniu apodyktycznego ojca alkoholika. Taktyka to ograna, ale jak widać sprawdza się, bo stawia tytułowego bohatera przed nie lada dylematami. W pewnym momencie on sam zadaje sobie pytanie "(...) dlaczego czuję się jak drań?," co dosadnie ilustruje jego moralny rozstrój. I w tym właśnie tkwi przewrotność niniejszych fabuł. Tyle, że ta okoliczność czyni zeń "komedię jednego pomysłu"... Ale za to - z rzemieślniczego punktu widzenia - wzorcowo wręcz ujętą.

Zgrabnie ukazano też postacie z dalszego planu budujące tło dla całej fabuły. Zarówno detektyw Jared Morillo, Gregory Wolfe, jak i Linda Park West (małżonka Wally'ego) jawią się naturalnie. Jak zwykle w przypadku fabuł Johnsa bohaterowie gadają jak najęci przebijając pod tym względem nawet Green Arrowa w wykonaniu Kevina Smitha. Sęk w tym, że natłok osobowości ma też swoja niekorzystna stronę, bowiem przyczynia się do niepełnego wykorzystania ich potencjału. Niespodziewana wizyta Iris Allen, żony Flasha Srebrnego Wieku DC (niedawno zresztą "zmartwychwstałego"...) zapowiadała się obiecująco. Niestety dla rozwoju fabuły nie wniosła niemal nic. To zresztą kolejna cecha stylistyki Johnsa - tworzenie sztucznego tłumu dla "podkręcenia" fabuły. Zazwyczaj jednak sprowadza się to do taniego efekciarstwa i dewaluacji mnóstwa postaci.

Stylistyka odpowiedzialnego za oprawę graficzną Scotta Kollinsa może przyprawić o rozdrażnienie czytelników przyzwyczajonych do detalicznej, płynnej kreski. W zestawieniu z cyzelowanymi pod tym względem okładkami jak zawsze znakomitego Briana Bollanda, formuła przyjęta przez wspomnianego ilustratora serii sprawia wrażenie "rwanej". Nie unika on też groteskowości, co przejawia się na przykładzie portretowanych przezeń postaci. Z pewnością jednak trudno go posądzić o lenistwo. Kadry zapełniają dziesiątki przedmiotów, a sam Kollins stara się różnicować perspektywę, z jakiej czytelnik spogląda na poszczególne sceny. Cieszą też niektóre rozwiązania formalne - na przykład sposób przemieszczania się Flasha w pierwszym epizodzie. Wspomniany grafik nie unika również ukazywania bogactwa architektonicznego Keystone City generując nastrój autentycznej "betonowej dżungli". Miasto nie jest tu pustą atrapą; zdaje się tętnić naturalnym życiem niezależnie od tytułowego bohatera. Ciepła kolorystyka Jamesa Sinclaira idealnie komponuje się z profilem tej serii.

"Rogues" wypada uznać za rozrywkę w najczystszej postaci. I niewiele ponad to. Tyle, że tak właśnie powinno być, bo takie założenie przyświecało twórcom tej serii przez cały okres jej publikacji. Pod tym względem Geoff Johns sprawdzał i sprawdza się znakomicie, toteż dla osób chętnych na tego typu lekturę nie powinien być to czas stracony.

Przemysław Mazur

"The Flash: Rogues"
Scenariusz: Geoff Johns
Szkic: Scott Kollins
Okładki: Brian Bolland i Jim Lee
Tusz: Doug Hazlewood
Kolory: James Sinclair
Liternictwo: Gaspar Saladino
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: styczeń 2003 roku
Okładka: miękka lakierowana
Druk: kolor
Format: 17 x 26
Liczba stron: 144
Cena: $14,99

Pierwotnie opublikowano na łamach miesięcznika "The Flash vol.2" nr 177-182 (październik 2001-marzec 2002 roku).