Le Galérien

Komiks, który zainspirował "Lapinota"

 

"Le Galérien" sam z siebie nie jest może komiksem, bez którego nie można się obyć, ale warto przybliżyć go czytelnikom KZ z uwagi na fakt, że na tę właśnie pozycję, jako na źródło inspiracji swojego potężnego dzieła "Lapinot i Marchewki z Patagonii", powołał się Lewis Trondheim.

Nawiasem mówiąc, oba te tytuły ukazały się nakładem tej samej oficyny (L'Association) w ramach tej samej kolekcji (Ciboulette). Jest to zresztą kolekcja doskonale znana polskiemu czytelnikowi - pochodzą z niej m.in. "Mały Świat Golema", "Phenian" (i zapowiadany "Shenzen"), "Dworzec Centralny", "Persepolis" i "Kurczak ze Śliwkami", a także komiksy Davida B., J-C. Menu, Baudoina, Blutcha, Guiberta; jednym słowem jest to mocna kolekcja z ugruntowaną renomą.

Nie trzeba mi było więcej, aby do tego komiksu sięgnąć, lecz niestety, spotkało mnie lekkie rozczarowanie. A to dlatego, że poza układem kadrów, ze wspomnianym "Lapinotem" "Le Galérien" niewiele łączy. Otrzymujemy bowiem czterdzieści-dwie dwunastokadrowe plansze opisujące przypadki (nie użyję słowa "przygody" - byłoby mocno na wyrost) tytułowego Galernika. Sekwencje te nie składają się jednak w opowieść. "Lapinot" zaczyna się banalnie, rozkręca powili, ale jednak przeradza się w fascynującą, pełnokrwistą historię przygodową. Tutaj mamy zaledwie zabawy komiksowymi środkami (ile można?), kilka fajnych pomysłów i nieubłaganie zbliżający się napis "koniec".

Skąd tytuł? Jest to nazwisko głównego bohatera, lecz jakby tego było mało, już na trzeciej planszy istotnie zostaje on galernikiem na statku powietrznym dowodzonym przez małpę. Antopomorficznych bohaterów jest tu więcej, jak choćby doktor Crodilus (korkodyl) pożarty przez krokodylożernego Marsjanina pod postacią wielkiego oka z mackami. Mnóstwo dziwacznych pojazdów przywodzi na myśl "Tytusa", z kolei niektóre zabiegi z kadrami oraz obecność nosorożca wąchającego czytelnika kojarzą mi się z dorobkiem Tadeusza Baranowskiego. Ale tak najbardziej - komiks przypomina mi takie stare ruskie zeszyty pt. "Wiesołyje Kartinki", którymi zaczytywałem się w dzieciństwie - ten sam rodzaj absurdalnego humoru.

Już na jedenastej stronie bohater się budzi i wszystko okazuje się snem (tak, tak - oklepane), ale wszelką nadzieję straciłem, kiedy gdzieś tak w połowie komiksu nastąpiło streszczenie poprzednich plansz. Ewidentna oznaka braku pomysłów scenarzysty. Jeszcze tylko obowiązkowe pojawienie się autora na kartach albumu - podziękowania dla zaprzyjaźnionych twórców za inspiracje i możemy przejść do happy endu.

Ogólnie można by było ten komiks pominąć, gdyby nie kilka szczegółów (nie wspominając już tego "Lapinota", którego w jakimś tam stopniu Stanislasowi zawdzięczamy). Po pierwsze - na pierwszy rzut oka widać, że autor medium komiksowym świetnie się bawi i je doskonale czuje, pozwala sobie na liczne (czasem trafione, czasem mniej) eksperymenty, ale całość jest niezwykle czytelna i nie drażni (powtarzam - brak opowieści, która byłaby pretekstem jest ewidentny, ale być może celowy i zamierzony). Spodobał mi się pomysł, aby każda plansza miała swój tytuł, ale to nie są tylko literki - to integralna część komiksu, czego dowodzi plansza zatytułowana "Dziś wszystko jest w tytule, lub prawie", gdzie istotnie poza tytułem niewiele się dzieje. Takie zabiegi sprawiają, że czytelnik się uśmiechnie, jednak dla mnie one powinny stanowić wisienkę na torcie, a nie sens komiksu.

Ironia losu sprawiła, że pięciuset-stronicowa cegła Trondheima ujrzała światło dzienne na dwa lata przed wydaniem "Galernika". I to jest chyba ta kropla, która przelała czarę goryczy i przesunęła w moich oczach komiks Stanislasa na przegraną pozycję - spełnił on swoją rolę jeszcze zanim w ogóle się ukazał. A teraz czekam niecierpliwie na kolejne tomy "Lapinota".

Arek Królak

"Le Galérien"
Scenariusz i rysunki: Stanislas
Wydawca: L'Association
Data publikacji: 12.1994
Druk: Monochromatyczny
Liczba stron: 48
Cena: 11 Euro