|
"Sinestro Corps War"
Komiksy
amerykańskiego "głównego nurtu" charakteryzuje jedna, nieco denerwująca
chwilami cecha. Twórcy nie są w stanie choć na chwilę zachować status-quo
w tworzonym przez siebie świecie - kolejne crossovery, eventy, "wielkie-wydarzenia-które-na-zawsze-zmienią-uniwersum-i-to-nie-jest-chwyt-marketingowy" często
nie pozwalają na rozwinięcie jakiejś ciekawej, stateczniejszej fabuły.
Wiecznie mamy do uratowania kraj/świat/galaktykę/uniwersum (niepotrzebne
skreślić), jakby bez takich zagrywek nie dało się stworzyć historii na
przyzwoitym poziomie. Jednak czasem i wśród tego typu rozwlekłych historii
znajdują się prawdziwe perły. Do nich właśnie należy "Sinestro Corps
War".
Początek
Jak sam Geoff Johns pisze, tworząc swój obecny run "Green Lantern" wzoruje
się nieco na "Gwiezdnych Wojnach"; z zaznaczeniem, że "Sinestro
Corps War" to odpowiednik "Imperium Kontratakuje". Co
uznaje zatem za "Nową nadzieję" - historię, która daje początek "wszystkiemu"?
Każdemu, kto w choć drobnym stopniu śledzi świat Zielonych Latarni, łatwo
domyśleć się, że za tym "kryptonimem" kryje się "Green
Lantern: Rebirth" - opowieść, która przywróciła świat Zielonych
Latarni na salony. I rzeczywiście, czytając "SCW" nie można
pozbyć się wrażenia, że to kontynuacja jakiejś innej historii.
Jednak nie dajcie się zwieść pozorom, samo "odrodzenie" to
za mało. "SCW" to podsumowanie pewnego okresu, zbiera bowiem
w sobie praktycznie wszystkie wątki, które zdążyły się pojawić w seriach
o Zielonych Latarniach od trzech lat. Czytając tę historię dokładnie
widać, że nie jest ona zrobiona "żeby narobić nieco szumu",
lecz że mamy do czynienia z logiczną konsekwencją kilkuletnich działań,
a równocześnie naturalną kontynuacją minionych wydarzeń.
To tutaj właśnie wyjaśnienie znajduje wiele tajemnic, jakie piętrzyły
się i przewijały na kartach obu "zielonych" miesięczników.
Obu, a właściwie całej trójki, bo nie da się zapomnieć o "Ionie" Rona
Marza - człowieka, który jest praktycznie trzecim (obok Johnsa i Dave'a
Gibbonsa) ojcem całej wojny. Wbrew pozorom jego mini-seria ma taki sam
wpływ na przebieg fabuły, jak oba miesięczniki, a cały jej przebieg to
zakusy Sinestra. Jednak na temat wstępów do tej historii wypowiedziałem
się już w poprzednim artykule.
Pora zająć się samą wojną.
Sinestro Corps Special
Przyznam się, że początkowo nie byłem zbytnio optymistycznie nastawiony
do całej historii. Tak, jak "Injustice Society" czy "Seret
Society of Supers Villian", tak i nazwa "Sinestro Corps" od
razu przywodzi na myśl pewien wzór - wystawiamy przeciwko sobie dwie
grupy o podobnych możliwościach i pchamy akcje tak, żeby jak najefektowniej
pobili sobie buzie. Tego typu wydarzenia są wpisane w komiksową tradycję
i aż dziw bierze, jak często twórcy korzystają z tego utartego schematu
- wystarczy spojrzeć choćby na ostatnią historią z miesięcznika "Justice
League of America".
Optymizmem napawała jednak osoba pomysłodawcy całej opowieści.
Geoff Johns. Człowiek, który sprawił, że zacząłem czytać
komiksy DC. Tak,
wielu uważa "Infinite Crisis" za historię przeładowaną,
bezskładną, jednak dla mnie jest to szczyt mainstreamowego geniuszu
i dzieło na miarę
najlepszych komiksów w historii wydawnictwa. Sceny, które wzbudzają
niekłamane emocje można by wymieniać bardzo, ale to bardzo długo
- starczy tu wspomnieć
choćby o spotkaniu Supermana z Ziemi-2 z Batmanem czy wrzuceniu
Superboya Prime do Speed Force'a. A zakończenie nie pozostawiało
wątpliwości -
będzie ciąg dalszy.
Na takowy nie musieliśmy długo czekać - dokładnie w rok po
zakończeniu Nieskończonego Kryzysu rusza wstęp do następnego,
z nazwy Finalnego.
Co dziwi, w serii zajmującej się odliczaniem do tego wydarzenia
(notabene, noszącą jakże oryginalną nazwę "Countdown")
nie ma praktycznie żadnego wkładu Jonesa. Czy nie dziwi fakt,
że twórca w ogóle nie bierze
udziału przy powstawaniu kontynuacji swojego dzieła?
Wszystko
wyjaśnia się, kiedy spojrzymy na "Sinestro Corps War".
Johns "olał" cała resztę uniwersum, w tym cały "Final
Crisis", i postanowił stworzyć własny komiks, będący, przynajmniej
w moich oczach, PRAWDZIWYM rozwinięciem "Infinite Crisis".
Zagranie to było czymś perfekcyjnym - całkowite odcięcie się od "Odliczania" (chwilami
jest to tak na siłę robione, że aż komiczne) sprawiło,
że scenarzysta dostał całkowicie wolną rękę do tworzenia
swojej historii, nie
będąc ograniczanym przez nic i przez nikogo (brak zgrania
doprowadziło co prawda
do szeregu błędów kontinuum, ale o tym później). Sinestro Corps War Begins!
I tak, po roku oczekiwań od czasu ukazania się pierwszych
informacji, do sklepów trafił pierwszy numer historii
- "Sinestro Corps Special".
Okazał się być wielkim hitem - doczekał się czterech(!) dodruków,
a pierwszy nakład został sprzedany jeszcze pierwszego dnia.
Jednak czy inaczej mogło się stać z komiksem tej
jakości? Twórcy stanęli na wysokości zadania, tworząc
dzieło
naprawdę wyjątkowe.
Niczym u Hitchcocka,
wszystko zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem
napięcie już tylko rośnie. Mamy pogoń za Zoomem,
zewsząd pojawiają
się żółte
pierścienie,
a później otrzymujemy atak na samo OA! Jednak to
nie wszystko - na Qward zostaje porwany sam Kyle
Rayner
- "Torchbearer",
gdzie staje sam naprzeciw całemu Korpusowi Sinestra.
I
od tego momentu kolejne rewelacje będą spadać na czytelnika w takim tempie,
że nie będzie on
w stanie
złapać oddechu.
Zacznijmy od wiadomości,
ze cała afera z Ionem i bajki wciskane Raynerowi
to zwykły pic na wodę. To nie Starheart, lecz
zielony symbiot zajmujący
jego
ciało
uczynił
z niego Ultimate Green Lanterna. Jednak Kyle
raczej nie jest zadowolony
z pozbycia się go, bowiem symbiotyczny organizm
zostaje zamieniony na
pasożyta. Tak, Kyle staje się nowym nosicielem
Parallaxa! Dla czytelnika nie mającego do tej
pory styczności
z Zielonymi Latarniami może
się to wydać ogranym motywem (władze nad bohaterem
przejmuje istota, która chce
skrzywdzić jego przyjaciół), lecz dla fanów Latarni
wydarzenie to
miało znaczenie istnie symboliczne. Hal Jordan
zostaje bowiem ostatecznie "oczyszczony
z zarzutów". Przemiana Kyle'a to pokaz siły żółtego pasożyta - jest
on w stanie zniewolić niezwykle silną wolę chłopaka. I tu właśnie ujawnia
się bardzo ważna rola serii "Ion" - jak się okazuje, wszelkie
pojawiające się w niej zakusy to robota Sinestra, który starał się złamać
silną wolę chłopka. Śmierć matki z "ręki" Despotellisa,
zabójczego wirusa (notabene, członka Korpusu)
okazuje się być tutaj ostatecznym
ciosem. Rayner ugina się, i tak powstanie istota,
pieszczotliwie nazywana w necie Kylleraxem. Jednak ostatnia strona to już prawdziwy szok!
Po raz pierwszy mamy okazję zobaczyć tak skrzętnie
tajony skład dowództwa
Sinestro Corps
- i dopiero
wtedy zaczynamy rozumieć, po co było całe drażnienie
się z czytelnikami, po co cała sekretna otoczka.
Jonem
wiedział
co
robił, sprawiając,
że Sinestro Corps stał się, przynajmniej według
mnie, najlepiej dobraną grupą supervillianów!
Niestety,
po naprawdę rewelacyjnym początku miny fanów nieco zrzedły -
następne numery,
choć dobre,
nie miały
już w sobie
takiego jadu.
Wyjątkiem jest tutaj "Green Lantern Corps" #14, który był bardzo oryginalny
i stawiał Sinestra w nieco innym świetle niż pozostałe tytuły - takim,
jakie ostatecznie obnaży jego motywacje i cele. Aż dziw bierze, jak szybko
dzieje się cała wojna - "Green Lantern" #21, chronologicznie
ustawiony najbliżej "SC Special" oddziela od tego komiksu kwestia
paru godzin. Przełomem w tym odcinku było położenie nacisku (chciało
by się powiedzieć "wreszcie") na Zagubione Latarnie. Od czasu
ratunku były traktowane bardzo mocno po macoszemu, do tego stopnia, że
wysnułem też wniosek, iż cała ta burza związana z ich powrotem była po
to, aby narobić ciut szumu wśród fanów. Na szczęście moje pomysły okazały
się być bezpodstawne - na już początku eventu możemy się przekonać, że
ich rola będzie daleka od marginalnej. Ogólnie rozwiniecie tego "korpusu
w korpusie" było znakomitą zagrywką
scenarzystów, pozwalającą na położenie jeszcze
większego nacisku na drużynowy charakter
tytułu. Przyznam, że środek crossoveru to najsłabsza
w moich oczach jego część. Mimo, że zarówno
konkluzje walki
na Mogo, jak
i zwiedzanie
Qwardu (miejsce
zamieszkania Zbrojmistrzy, twórców pierścieni
Korpusu
Sinestra) były dość interesujące, jednak
już pierwsze części obu
tych wydarzeń przebiegały
niezbyt, lub zbyt bardzo dynamicznie, także
gdzieś zgubiona została po drodze zasada
złotego środka,
pozwalająca znaleźć konsensus
między akcją
a dialogami i prowadzeniem fabuły. Qward
to głównie popisowe
akcje Parallaxa. To właśnie tutaj Kyle
- Ion pokazuje na co go stać,
mordując Jacka T.
Chance (jeden z Lost Lanterns) na oczach
towarzyszy. Niestety, z przykrością stwierdzam,
że o ile
postać została ciekawie
skonstruowana, to jednak
tak drastyczna zmiana koncepcji postaci
Parallaxa mi nie odpowiada. Za czasów Marza był on
cichym, kryjącym
się
w mroku wrogiem,
który ujawniał
się w odpowiednim momencie. Kyllerax to
zwykły, strasznie potężny "Power
Guy". Razi to czytelników obeznanych z Latarnianą tradycją, twórcy
zagubili gdzieś cały mistycyzm i finezje tego "niemilca".
Cóż, ciężko jednak wymagać jakiejś finezji od żółtego robala.
Chwilami szkoda,
jednak parę scenek godnych zapisania do annałów komiksu rekompensuje
lekkie braki w kreacji postaci.
"GL Corps", zwłaszcza numer 15, został zabity przez rysunki.
Mamy tu do czynienia z najlepszym przykładem na to, jak zbytnia szczegółowość
rysunków potrafi zniszczyć komiks. Natłok
wszelkiej maści detali sprawił,
że jest on naprawdę trudny w lekturze.
Zresztą, tutaj suwak został niebezpiecznie daleko przesunięty w stronę
akcji. Dialogów niewiele, a te, które są
zwykle ograniczają się do tekstów typu "Za
tobą", "Uważaj", "Uciekaj". "GL" #22
zaś, mimo świetnej sceny ze śmiercią
Jacka, nie ma właściwie zbyt wiele sobą
do zaoferowania.
Nadzieja na najlepszą historię w dziejach
Zielonych Latarni powróciła wraz z
numerem 23 serii "Green Lantern". Już sama okładka zapowiadała,
że ten odcinek to będzie prawdziwe coś! Jest ona bardzo czytelną aluzją
do "Green Lantern" vol. 3 #49, komiksu należącego do historii "Emerald
Twilight". Dwudziestka-trójka jest odcinkiem, w którym poziom momentów
godnych zapamiętania i przejścia do historii komiksu podniósł się do
niebotycznych rozmiarów. Praktycznie każdy tekst, każda scenka to perełka.
A samo zakończenie zmieni na zawsze (i tak z czasem to odkręcą) świat
Latarni na zawsze. Kiedy przeczytałem tekst: "Lethal Forces Has
Been Enabled" moje zdziwienie było chyba równie wielkie jak Green
Lanternów. Pierścienie dostały możliwość zabijania. Jest to od czasu
wspomnianego już "Szmaragdowego Zmierzchu" największy przełom
w tej serii. Ostateczne odcięcie od silverageowych tradycji, superbohaterskiego
kodeksu i innego "badziewia", które przez lata było
jedną z największych głupot scenariuszowych. Ja rozumiem, ze
policjant z drogówki
też nie wymachuje służbowym pistoletem naokoło, jednak tutaj
mamy do czynienia z grupą kosmicznej policji. Dlatego też brak
dania jej możliwości
zrobienia przeciwnikowi krzywdy, nawet w chwilach zagrożenia
życia, było czymś absolutnie nielogicznym. Teraz Geoff Johns
wziął się na odwagę
i postanowił zerwać z kilkudziesięcioletnią tradycją. I chwała
mu za to!
Numer ten przynosi jeszcze jedną niespodziankę.
Prawdziwym celem Sinestrian wcale
nie jest Oa. Jest nim... Ziemia.
W tym oto momencie
mamy do czynienia
z punktem zwrotnym "SCW" i całkowitym przeniesieniem
akcji w zupełnie nową scenerię.
Powrót na Ziemię Jak już pisałem, w moich oczach "Sinestro Corps War" to nic
innego jak pełnowartościowa kontynuacja "Infinite Crisis".
W takim razie istotny powinien być w nim bądź, co bądź wątek Multiversum.
Ten wielgachny twór to bez wątpienia jego największa reperkusja. Jednak
co ma do tego atak na Ziemie? Pewnie większość łamie sobie teraz głowy
nad sensem tego działania i rzuca tekstami typu: "Łeeeeee, znowu?".
Ale scenarzyści "SCW" pomyśleli i o tym, ładnie motywując
centralną rolę trzeciej planety od Słońca we wszystkich wydarzeniach
DC. A łączy
się to właśnie z istnieniem samego Multiversum.
Cóż, pomysł wygląda tak: New
Earth to główna Ziemia. Jej
zniszczenie spowoduje reakcję
łańcuchową, która
zniszczy pozostałe 51.
Głupie? Tylko z pozorów. Takie
wyjście z sytuacji sprawia,
że możemy
dostać naprawdę
świetną historię, a przecież
to
się liczy.
Zresztą, Multiversum może rządzić
się własnymi sprawami.
Co ciekawe i wręcz
zastanawiające, w całej serii "Countdown" nie wspomniano jeszcze o
tym ani razu!
W tym momencie o wiele łatwiej
odkryć jest cel Anti-Monitora.
Zniszczenie
jednego świata spowoduje
podobny skutek
na wszystkich innych równoległych
wymiarach? Toć to przecież
w genialny sposób
ułatwia pracę! Trzeba jednak
pamiętać, ze skończyły się
dobre czasy, kiedy
to złoczyńcy
chcieli niszczyć
świat dla samej idei niszczenia.
Teraz już nikt nie widzi
interesu w podcinaniu
gałęzi
na której
siedzi!
Potęga "SCW" polega
na tym, że stworzył niesamowite kreacje villianów, z których
jedynie jeden
(Parallax) ma na celu bezpośrednie zniszczenie Korpusu Zielonych
Latarni. Reszta jest o wiele bardziej finezyjna...
Tak więc teraz przechodzimy
do kolejnego etapu wojny
- momentu,
w którym zaczynają
wydawać
się Oneshoty.
Parallax Cóż, jak już pisałem, plany
Kylleraxa są najmniej
wyrafinowane - zemsta,
zemsta i jeszcze raz
zemsta. Ponowne zamknięcie
w Latarni zdenerwowało
go nie na żarty, tak
że teraz najchętniej widziałby
wokół
same zgliszcza
i pożogę. W budowie
tej postaci bardzo pomógł
Ron Marz -
twórca pierwszej
inkarnacji tej
postaci. Scenarzysta
udowadnia, że
prowadząc tego
bohatera, niezależnie
od wersji, czuje się jak w
domu.... Ale po kolei.
"
Sinestro Corps War" od początku miało konstrukcją opartą na kompletnym
zrezygnowaniem z tie-inów. Jednak dwie serie to za mało, żeby pokazać
ogrom konfliktu. Dlatego też powstała seria "Tales of Sinestro Corps",
opierająca się o losy członków drużyny Sinestra, słowem "tych złych".
Był to jeden z najlepszych pomysłów twórców. W ten sposób druga
strona nie była tylko tłem, a pełnoprawnym członkiem konfliktu
- również ze
względu na udział w kreowaniu fabuły. Na pierwszy ogień poszedł
właśnie wredny żółty robal.
Dzięki "Parallax Special" mamy okazję zobaczyć wydarzenia
z pierwszych odcinków eventu oczami zamkniętego wewnątrz swojego
własnego
ciała umysłu Kyle'a, opierając się przy tym na jego zaciętych
dysputach z Parallaxem. Pozwoliło to na rozwiniecie obu postaci,
a Kyle okazał
się być postacią pełną woli walki i wiary w zwycięstwo...
...czyli bohaterem,
którego Geoff
Jones całkowicie
pominął podczas
zakańczania
wątku Parallxa.
Ogólnie mówiąc,
wyciągnięcie
Kyle'a to chyba jeden
z
największych
błędów "Sinestro Corps War". Mamy tu bardzo prostą
zagrywkę, polegającą na wewnętrznym podbudowaniu Raynera, co sprawia,
ze potrafi on zrzucić okowy i "wyrwać murom zęby krat".
Ale jest to logiczne, że twórcy nie mogli zostawić końca wszystkich
villianów
na ostatni numer. Tak więc ten minusik jest naprawdę drobny.
Po prostu można było to rozwinąć ciut inaczej.
Cyborg-Superman
Przyznam się,
że była to
jedna z
postaci z DCU,
do której
podchodziłem
zawsze ze szczególną
antypatią. "Reign of Supermen" czytałem
jeszcze w dzieciństwie, stąd też na umysł dziecka pół-żelazny Superman
niszczący całe miasta stał się szybko inkarnacją wszystkiego zła jakie
tylko jest. Cóż, niewiele się pomyliłem - twórcy do tej pory nie mieli
w zwyczaju uczłowieczać Cyborga. Był on jednym z tych villianów, którzy
są zepsuci do szpiku kości. Pewnie tak było by do tej pory, gdyby za
całą sprawę nie wzięli się scenarzyści "SCW", a konkretnie
Geoff Johns i Alan Burnett.
To właśnie
ten drugi
przybliżył czytelnikowi
jakże przejmujący
życiorys
Hanka Henshawa. Dostajemy
historię
człowieka, który przegrał
w życiu wszystko,
za co (całkiem
słusznie
zresztą) obwinia Supermana.
Stąd też
nie może dziwić
jego
nieugięta
chęć zniszczenia
wizerunku
superbohatera, a także zemsty
za
krzywdy.
W komiksie
widoczna
jest maniera przedstawiająca
czytelnikowi
motywacje
Heraldów,
a te
w przypadku
Cyborga
są naprawdę
niezwykłe...
Wyobraźcie
sobie,
że czujecie,
że wasze
dalsze
życie nie
ma sensu.
Że
ukojenie
znajdziecie
tylko w
śmierci... A
ta nie
nadchodzi.
Hank dostał
w wyniku
wypadków
niezwykły
dar -
jest w
stanie przenosić
swój umysł
miedzy
maszynami
i
urządzeniami.
Czyni
go to nieśmiertelnym
- zawsze
znajdzie
się kolejny
komputer,
robot,
który będzie mógł
mu posłużyć
za nosiciela.
Tak więc
nie
ma
on szansy
na spokój
- czeka
go wieczna tułaczka
miedzy
obwodami scalony i
mikroprocesorami.
Przypomina
się piosenka
Queen...
Tymczasem
na horyzoncie
pojawia
się szansa
- Anti-monitor.
Jedyna
nadzieja
dla Cyborga.
Koniec
wszystkiego
oznacza
także
koniec
maszyn,
elektroniki.
We wspaniały
sposób
wprowadził
go Jones
w
swoim "Green Lanternie" -
kiedy Anti-Monitor informuje Cyborga, że zniszczenie Ziemi spowoduje
reakcję łańcuchową, która doprowadzi do końca całego Multiversum, villianowi
leci łza z oka. Jest to po prostu piękna scena. Ukazuje egoizm bohatera,
ale także czyni go kimś z ludzkimi odruchami i uczuciami. W moich oczach
jest on też największym przegranym całego "Sinestro Corps War".
Zakończenie daje jedak wrażenie, że już niedługo zobaczymy go w jakiejś
dużej roli w przyszłych komiksach z tego uniwersum... Oby w serii "Green
Lantern"! Superboy
Prime
Geoff
Johns
wyraźnie
polubił
tego
dzieciaka.
Uczynił
go
jedną
z
głównych postaci
eventu "Infinite Crisis", a teraz
dorzucił jeszcze do Sinestro Corps, jako jednego z Heraldów.
Co ciekawe, przez początkową
część eventu występuje on wyjątkowo rzadko, dostając raczej epizodyczne,
jednostronicowe scenki. Jest to zresztą bolączką wszystkich villianów,
gdyż pierwsza połowa eventu skupia się w większości na walce
z nowym Parallaxem. Jednak po ataku na Ziemię również on dostaje
swoje pięć minut...
A właściwie staje się główną postacią całości.
Wspaniale
prezentuje się
zwłaszcza we
własnym "specialu", w
którym to dostajemy dogrywkę meczu "Superboy vs. All-Earth Heroes".
Dzięki przeplataniu się wątków dziejących w teraźniejszości z
jego przeszłością otrzymujemy znakomite skontrowanie dzieciaka
kochającego superbohaterów
i ich przygody z maniakalnym mordercą, całkowicie rozczarowanym
Ziemianem. Poznajemy również prawdziwe motywacje Superboya, które
jak każdego Villiana
z SC są wcale nietuzinkowe.
Pojedynek
z Sodamem
Yatem (o
tej postaci
za chwilę)
również wypada
przekonująco i
wydaje się
być niejako
punktem kulminacyjnym
całej wojny.
Ale i
tak największą
rolę Kal-El
dostaje w
zakończeniu. To
on jest
tak naprawdę
jednym z
niewielu członków
Sinestro Corps,
który wykonał
swój cel
- odebranie
Anti-monitorowi jego
wielkiej szansy
na zniszczeni
Multiversum. Scena,
kiedy ten
zaczyna rozumieć,
że został
zdradzony jest
naprawdę wspaniała
i należy
do ciekawszych
w całej
historii. A
Superboy Prime
jest jednym
z niewielu
łączników "SCW" z "Countdownem" -
obecnie hula on właśnie na kartach Odliczania.
Sinestro
Cóż,
jest to
z pewnością
najbardziej rozpoznawalny
przeciwnik Zielonych
Latarni. Arch-Nemesis
Hala Jordana
jeszcze z
czasów pamiętnego
volumu II;
postać, która
na stałe
wpisała się
już w
annały latarnianych
opowieści. Paradoksalnie,
w "Rebirth" pojawia się ona
po raz pierwszy od roku 1988! Wydaje się to niemożliwe, jednak
na długi, bardzo długi
czas została zapomniana (co nie dziwi, wszak zginęła). Dopiero
wraz z przyjściem Johnsa wraca on do łask i dostaje szanse powołania
własnego
Korpusu, z której skrzętnie korzysta.
Co
ciekawe, również
Sinestro przez
większą część
konfliktu pozostaje
jakby w
cieniu Kylleraxa,
żeby w
ostatnim numerze
odbyć iście
epicki pojedynek
z Halem
Jordanem i
Kylem Raynerem.
Wtedy to
też okazuje
się, kto
tak naprawdę
zwyciężył w
tej wojnie
i jakie
były cele
Sinestra. Co
ciekawe, całą
intrygę można
rozgryźć już
praktycznie po
lekturze "Green
Lantern Corps" #14, jednak kto wtedy myślał, że celem Sinestra jest...
porządek Uniwersum i wzmocnienie Korpusu Zielonych Latarni! Szok, prawda?
Jednak nie do końca. Każdy, kto przeczytał "Emerald Dawn II" miał
szanse poznać Sinestra z nieco innej strony - jako fanatyka ładu,
który wprowadzając władzą totalitarną stworzył najbezpieczniejszy
kosmiczny
Sektor. Jak więc widać, nie jest on klasycznym przeciwnikiem,
będącym kwintesencja zła i nieprawości.
Stąd
też tak
wspaniała jest
scena, w
której Sinestro
obnaża w
cyniczny sposób
całe postępowanie
Korpusu podczas
konfliktu i
udowadnia, że
i tak
przejdzie do
historii jako
ktoś wielki.
Ktoś, kto
sprawił, że
Uniwersum zacznie
się bać
Zielonych Latarni... "i stanie się dzięki temu lepsze".
Jego dalsze losy zapowiadając się bardzo intrygująco i wierzą, że
sporo on jeszcze namiesza w Uniwersum (a może i Multiversum).
Anti-Monitor
Cóż,
z pewnością
największe zaskoczenie
całości. Czy
ktoś przed
premierą wierzył,
że pojawi
się on
w tej
serii? Jednakże
tak się
stało, ze
wspaniałym skutkiem.
Wprawdzie okazuje
się on
być nieco
słabszy niż
w "Crisis
on Infinite Earth", jednak nie zmienia to faktu, że jest to przeciwnik
najwyższej klasy i tymsamym dowód na to, jak wielkiej wagi eventem jest "SCW".
"Green Lantern" #25 był kwintesencją całości konfliktu. To
właśnie tutaj każdy z głównych przeciwników dostaje swoje pięć minut,
a sam przywódca
pokazuje się w dużo większej roli. Bierze bezpośredni udział w starciu,
jednak, co dziwne, nie zabija bohaterów, lecz wytwarza
fale antymaterii. Żeby pokonać Anti-Monitora nie wystarczyły połączone
siły wszystkich
bohaterów! Dopiero w momencie, w którym do akcji wtrącają się sami Strażnicy,
a także zostaje on zdradzony przez jednego ze
swoich popleczników, Supemana Prime, udaje się go wreszcie pozbyć. Lecz
naiwny ten, kto myśli,
że to koniec legendarnego przeciwnik. O tym za chwile. W końcu druga strona
też miała swoich bohaterów, o których wypada wspomnieć co nieco.
Green
Lanterni Można
się było
spodziewać,
że
to Ziemscy
Latarnicy
odegrają
w evencie
największą
rolę.
Hal Jordan
jest bez
porównania
głównym
bohaterem całej
opowieści,
co
z jednej
strony jest
nieco irytujące,
jednak z
drugiej,
kiedy
patrzy się
na wspaniałą
historii, jaka
twórcom udało
się stworzyć
dzięki temu...
Niezwykle
ważny
jest wątek
ojca Hala,
który mimo,
iż jest
wstawiany jakby
mimochodem,
to
jednak sprawia,
że postać
ta ma
dość ciekawą
podbudowę
psychologiczną.
Widać, że
bohaterowi
ciągle
ciąży to,
co zdarzyło
się, kiedy
znajdował się
pod kontrolą
Parallaxa.
Lecz
to właśnie
on zostaje
mianowany
jakoby
dowódcą polowym.
Dostajemy również
kilka smaczków,
z czego
najciekawszym
jest
lekka powtórka
z "Emerald Twilight" w
numerze 23 serii "Green Lantern". Kyle Rayner, początkowo
jako Green Lantern, później Parallax, a ewentualnie z powrotem
Latarnia, również
ma naprawdę ogromny wpływ na fabułę.
Gorzej
przedstawia
się
rola Guya
i Johnsa.
Ta dwójka
zostaje
porwana
w "GL" #21 i aż do numeru 23 nie będzie o nich ani widu, ani
słychu. Jednak na Ziemi z powrotem wracają oni do łask scenarzystów,
występują już jako pełnoprawne główne postacie. Guy zostaje również zarażony
Despotellisem, co ma dość nieprzyjemne skutki, jak wiemy z przykładu
matki Raynera. Na szczęście w pobliżu kręci się najlepsza lekarka Korpusu
- Natu. Za największego szczęściarza może uznawać się chyba John - on
dzięki wojnie trafia do szeregów elitarnej Ligi Sprawiedliwości Ameryki,
a również staje się, wcześniej zaniedbywany przez Geoffa Jonesa, pełnoprawnym
bohaterem miesięcznik "Green Lantern".
Po
drodze
wspomniałem
imię Sodam
Yat... Bohater
przepowiedni,
opowiedzianej
Abinowi
Surowi
podczas
jego
wizyty
w
Imperium
Łez,
to chyba
najlepszy
debiut
całego eventu.
Przykład
historii "Od Zera do Bohatera" albo "Jak
zostać Ionem w trzy dni". Bohater spod Mogo, który sam jeden zniszczył
Ranx, dostąpił również zaszczytu pojedynku jeden na jeden z Superboyem
Prime, uzbrojony jednakże w potężną broń - Zielonego pasożyta, który
swego czasu przesiadywał w Kyle'u. Niestety, podczas starcia dostaje
on niezłe "wciry", co sprawia, że już do końca konfliktu
zostanie on wyłączony z akcji.
Również
szeregi
Lost
Lanterns
podczas
konfliktu
zostały
uszczuplone.
Giną
Ke'haan
i
Jack
T.
Chance,
pierwszy
w wyniku
bliskiego
spotkania
trzeciego
stopnia
z Anti-Monitorem,
drugi
za
sprawą
dość
zabójczego
w
skutkach
wspominania
lat młodości.
Jednak
to
bardzo
mała
strata
w
stosunku
do
tego,
co
ta "grupa w grupie" zyskała. A jest to
prestiż. Lost Lanterns, całkowicie do tej pory omijani przez scenarzystów,
nagle
stają się jednymi z ważniejszych postaci w całej organizacji. Daje
to spora szanse na wykorzystanie ich w przyszłych scenariuszach. Oczywiście,
również
inni
członkowie
Korpusu
trafili
na
karty
tej
opowieści.
Nie
brakuje
dotychczasowych
bohaterów
serii "Green Lantern Corps",
czy też ulubieńców czytelników, takich jak Kilowog, Salakk i Arisia.
Na kartach serii "GLC", będącą swoistym "Sinestro Corps
War: Frontline" przewija się naprawdę mnóstwo różnorakich,
mniej lub bardziej znanych sylwetek, co trzeba zaliczyć serii
na plus - dzięki
temu mamy okazje spojrzeć na zdarzenie z nieco szerszej perspektywy.
War
of
the
Light
i
The
Blackest
Night
Największy
szok
przyszedł
chyba
wraz
z
zakończeniem.
Ganthet
i
Syal,
dwójka
najbardziej
niezależnych
i
odważnych
Strażników
opowiedziała "Czterem
Muszkieterom" zawartość przepowiedni. A jest ona nie byle jaka -
to, co dane nam było poznać wraz z historią "Tygers" to zaledwie
początek. Sinestro Corps War zdaje się mieć wielkie reperkusje w postaci
tak zwanej "War of The Light" - pojedynku... 8 Korpusów! Skąd
ich aż tyle, zapytacie. Do tej pory dane już było spotkać się z Zielonym
(Zielone Latarnie), Żółtym (Sinestro Corps War) i Różowym (Star Sapphire
Corps). Na lato 2008 została zapowiedziana również opowieść "Rage
of Red Lanterns". Co więcej, w tym numerze powstają... kolejne dwa!
Wspomniani wyrzutkowie z szeregu Strażników tworzą "niebieską" odnogę,
będącą inkarnacją nadziei. Brzmi banalnie, jednak dzięki niesamowitym
ilustracjom Ethana Van Scivera zyskuje potężną dawkę emocjonalną.
Równocześnie, na następnej stronie, zostaje zaprezentowany kolejny,
niewspomniany już
w przepowiedni Korpus... Czarny! Anti-Monitor zostaje przez tajemniczą
siłę przemieniony w Czarną Baterie Mocy i pozostawiony w opuszczonym,
upiornym świecie. Jakim? Tego już nie dane jest się nam dowiedzieć,
ale na to przyjdzie czas. Do 2009 roku.
Tak,
Zielone
Latarnie
nie
mają
lekko.
Już
teraz
zapowiedziany
został
nowy
wielki
event
- "The Blackest Night". Ma być to kulminacja
wszystkich wątków z woluminu 4, a równocześnie swoiste zwieńczenie trylogii.
Inaczej mówiąc, "Powrót Jedi". Słowo powrót jest tutaj bardzo
na miejscu, gdyż całość ma opowiadać o... inwazji Zombie? Tak przynajmniej
wynika z zapowiedzi. Żywe trupy z pierścieniami... niektórym może się
to wydać naiwne i głupie, jednak mam wrażenie, że dobrze pociągnięte
pozwoli to na stworzenie niesamowitej historii. Zwłaszcza, że Johns od
początku miał wyraźnie wszystko zaplanowane - widać to za sprawą symbolu
znajdującego się na czarnych pierścieniach - ręki Black Handa. Ten klasyczny
przeciwnik Hala Jordana pojawił się zarówno w "Rebirth", jak
i w serii "GL" vol.
4,
z
czego
jego
występ
w
tej
drugiej
nie
został
w
żaden
sposób
podsumowany.
Trzeba
czekać
na
jakąś
pierwszą
dawkę
informacji. Oby szybko! Podsumowanie "Sinestro Corps War" to crossover praktycznie idealny, z
którego inni twórcy powinni brać przykład. W sensowny sposób kontynuuje
on i
rozwija nagromadzone podczas ostatnich dwóch lat wątki, równocześnie dodając
swoje własne, bardzo ciekawe. Wprawdzie w okolicach środka
dostaliśmy pewne dłużyzny, jednak akcja przebiega przez cały czas dynamicznie,
a
równocześnie bardzo logicznie i sensownie. Opowieść niesamowicie wciąga,
a zakończenie po prostu wgniata czytelnika w fotel. Nie
można nie pochwalić również rysowników, z Ivanem Reisem i Ethanem van
Sciverem na
czele. Ich ilustracje są naprawdę imponujące, i jeszcze bardziej zwiększają
i tak patetyczny i epicki wydźwięk całości. Komiks (w swojej
klasie) idealny? To już do oceny zostawiam czytelnikowi, jednak z pewnością
ma
on w sobie coś z geniuszu i jestem pewien, że każdy będzie usatysfakcjonowany
po lekturze.
Artur
Skowroński
| |