|
Kto pilnuje producentów, czyli
Quis Custodiet Effectores
(Należy czytać przy dźwiękach "Ozymandias" Sisters of Mercy, w ostateczności może być "Dominion".)
To, że producenci z Hollywood kierują się wizją zysków, a nie wartościami artystycznymi, to rzecz dla wszystkich jasna i zrozumiała. Pytanie więc - czego spodziewali się finansując jedno z ponadczasowych arcydzieł komiksu, które z tradycyjnym nurtem superbohaterskim ma tyle wspólnego, co "Ulisses" Joyce'a z "Odyseją" Homera?
Reżyser Zack Snyder zrobił z tego filmu to, czego od niego oczekiwano. Z trudem pogodził wierność potężnemu, pełnemu szczegółów, niuansów, nawiązań i aluzji dziełu z oczekiwaniem widowiskowości i efektów, z jakich nurt komiksowych adaptacji słynie. Bo przecież "Strażnicy", poza głębokimi przemyśleniami o życiu, to też pierwszorzędny komiks akcji ze znakomicie zarysowaną intrygą, pełnokrwistymi bohaterami i sceneriami niczym z opery mydlanej połączonej z filmami noir.
A jednak po wyjściu z kina odczułem pewien smutek, czegoś mi zabrakło, choć przez całą projekcję nie oderwałbym oczu od ekranu. Po przeczytaniu po raz kolejny komiksu wszystko stało się jasne. Snyder wyciął z tego komiksu to, co było najważniejsze - strach i zwątpienie.
O tym czego w filmie zabrakło pisze w swoim tekście Piotr Sawicki i niczego do tych rozważań dodawać nie trzeba. Ja natomiast chciałbym oddać się rozważaniom ogólnie zainspirowanym ponowną lekturą "Strażników" i pobawić się bezużyteczną z praktycznego punktu widzenia konwencją "co by było gdyby..." - zatem ten tekst nawet w zarysie nie ma intencji być recenzją filmu, ani tym bardziej komiksu (tę już kiedyś zresztą napisałem).
A więc najpierw - co było gdyby "Strażników" nakręcił, tak jak planowano, Darren Aronofsky? Myślę, że albo powstałoby arcydzieło, albo producenci w panice w ostatniej chwili próbowali wszystko odkręcić, pociąć, przemodelować. Kino Aronofsky'ego nie jest adresowane do każdego, ale przecież twórczość Moore'a też nie jest. Gdyby "Lśnienie" Kinga adaptował nie Stanley Kubrick, ale ktoś w rodzaju Zacka Snydera, obejrzelibyśmy pewnie trzymający w napięciu dreszczowiec do zapomnienia w chwili podniesienia się z kinowego fotela (albo nawet coś w rodzaju serialu Micka Garrisa, choć o to Snydera nie posądzam).
Rzecz w tym, że "Lśnienie" to dobre, ale jednak, czytadło, a "Strażnicy", najoględniej mówiąc - komiks z przesłaniem. Także można albo zaryzykować konfrontację z legendą i próbować stworzyć własne arcydzieło (trudne, nawet piekielnie trudne, ale można pomarzyć), lub pójść drogą Johna Forda, reżysera "Gron Gniewu", który odwzorował powieść jeden do jednego i tylko makabryczne zakończenie zamienił na mało przekonujący happy end. Czyli małe deja vu.
To, co jest siła napędową "Strażników", to jak wspomniałem strach - przed Ruskimi, atomem, faszystowskim rządem, ale także przed gęstniejącą atmosferą psychozy, która pcha normalnych zdawałoby się ludzi w stronę zachowań ekstremalnych. Ten strach przeniósł Moore z prawdziwego świata na strony komiksu, a że widział dalej niż inni, przekazał go więcej... Znacznie więcej. To, co dla komiksowego laika jest słabo zrozumiałe, a dla przypadkowego widza filmowych "Strażników" całkowicie abstrakcyjne, to złość, z jaką skonfrontował Moore papierowe ideały zamaskowanych obrońców dzielnicy z rzeczywistymi problemami, z jakim borykał się świat w tamtym okresie. Moore powiedział wprost, a właściwie włożył te słowa w usta Komedianta - że amerykańscy superherosi mogą obić gęby kilku oprychom, ale nawet, jeśli są nieludzko szybcy, silni i inteligentni, w konfrontacji z prawdziwym światem są tak samo bezradni, jak wszyscy inni ludzie.
Z tej perspektywy Moore podważył cały sens superbohaterskiego mitu, co zresztą fani zamaskowanych działaczy natychmiast mu wybaczyli, ale to, co było esencją "Strażników" w komiksie, na sali kinowej sprawdzić się nie może, bo filmowa widownia z założenia do nurtu superhero ma stosunek ambiwalentny, a przekonywanie jej, że superherosi nie są wszechmocni to jak tłumaczyć studentowi fizyki, że przez rurę o mniejszym przekroju woda popłynie wolniej.
Dlatego przeniesienie "Strażników" prostym sposobem na taśmę filmową, nie tylko nie jest właściwe, ale jest po prostu groteskowe. Nie tylko zresztą dlatego.
Spójrzmy na typowe dla komiksowego gatunku rekwizyty, czyli samotnię herosa pośród lodów, zmutowane zwierzęta, nadludzko sprawnych bohaterów, powiększonego magicznie człowieka, czy wycieczkę w kosmos. Wszystkie te rzeczy stanowią część umowy między komiksowym twórcą a czytelnikiem, pozwalającej na pewną... umowność, na daleko idące przerysowania wynikające z samej istoty medium (cóż z tego, że wycieczka na Marsa jest absurdalna, rysuje się ją tak samo łatwo, ba - łatwiej, niż wycieczkę do pobliskiego lunaparku). Twórca komiksowy nie podlega niemal żadnym ograniczeniom, innych niż wynikające ze stopnia złożoności rysunku, ale nie przesadzajmy - co innego w filmie! Tutaj powiększony człowiek wygląda nienaturalnie, nie dlatego, że efekty specjalne są słabe, tylko po prostu inna jest natura tego medium. Brak naturalnej w komiksie umowności, która pozwala czytelnikowi filtrować takie wydarzenia, wręcz traktować je jako graficzne urozmaicenie planszy, ale film rządzi się innymi prawami. Tutaj to fabuła jest królem. A to oznacza, że fabułę nie tylko można, ale wręcz należy oczyścić z całego tego artystycznego, pełnego ekspresyjnej przesady szumu i koncentrować się na wydarzeniach, relacjach, odczuciach. A tego w dziele Snydera jest za mało, bądź znika to pod warstwą efektownych ujęć, które rażą dosłownym potraktowaniem tematu.
Wspomniałem też o odczuwalnym w komiksie Moore'a zwątpieniu. To jest absolutnie uczucie, które w moim przypadku dominuje w trakcie lektury arcydzieła. Oczywiście za pierwszym razem można się koncentrować na perypetiach, ale już druga lektura pozwala skupić się na klimacie opowieści. A ten jest wręcz uderzający. Pogrzeb w deszczu, krew spływająca do studzienki czy scena, w której Rorschach urywa jedną różę z bukietu na grobie Edwarda Blake'a - to są bardzo wymowne detale, ale to właśnie one decydują o odbiorze całości. W komiksie Moore'a świat zmierza do zagłady i nawet główni bohaterowie (poza Veidtem, rzecz jasna) nie próbują się temu przeciwstawić. Oni po prostu na tyle, na ile mogą, szukają dla siebie roli i miejsca na tej nieuniknionej drodze do upadku.
I nagle Moore stawia sam sobie pytanie: "No dobrze, a gdyby rzeczywiście zmyślony superbohater mógł uchronić realny świat od zagłady? W jaki sposób? Za jaką cenę?" Odpowiedzi rzecz jasna nie są budujące, ale co oznaczają one dla przeciętnego widza w sali kinowej. Na co właściwie liczyli producenci?!
Kto dziś boi się atomowego Holokaustu? Na kim cierpnie skóra na wieść o tym, że Rosjanie wkraczają do Afganistanu (buforowego kraju, który miał oddzielać Związek Radziecki od brytyjskich Indii obejmujących także Pakistan). Kto w ogóle jest w stanie dziś odczyta właściwie symbolikę zegara wszechobecnego w komiksie?
A jeśli wszystkie te potężne nawiązania, które współcześni komiksu odczytywali bez cienia wątpliwości, są obecnie niewiele mówiącymi artefaktami z przeszłości, to jak przenieść złowrogą wymowę komiksu w sposób czytelny dla aktualnego widza? Czy jest to w ogóle możliwe?
Być może, gdyby zagrożenie wojną totalną zastąpić czymś bardziej realnym - globalnym kryzysem, wojną ze światem Islamu lub inwazją Chińczyków - wszystkie te lęki wydają się dziecinną psotą w porównaniu z psychozą okresu Zimnej Wojny, ale czym przestraszyć widza żyjącego w bezpiecznym, harmonijnym i przyjaznym świecie? Może atakiem UFO?
Te wątpliwości są bez znaczenia - wpływ na fabułę, jaki miałyby tak daleko idące zmiany, byłby taki, że film właściwie nie byłby już adaptacją komiksu. Być może trzeba pogodzić się z faktem, że "Strażnicy" - nie na język filmu, ale po prostu na język współczesności - są zupełnie nieprzetłumaczalni. Ale nawet w tej sytuacji jestem pewien, że ktoś, kto pamięta okres Zimnej Wojny, może lepiej niż młody w sumie Snyder, ktoś, kto ma bardziej "europejskie", moore'owskie spojrzenie (nawet do UK rakiety doleciałyby parę minut szybciej niż do US), lepiej oddałby ten wszechobecny strach.
A skoro film nie zdołał ani oddać ducha Strażników, ani klimatu, ani przesłania, to wszystko, co pozostało widzom, to identyfikacja z bohaterami i śledzenia wartkiej akcji. I tak cały ciężar filmu spoczął na odtwórcy głównej roli Rorschacha - Jacku Earle Haleyu.
I znów, co by było, gdyby chętnych do tej roli było kilku, m.in. Jude Law i Daniel Craig. W tej chwili trudno sobie wyobrazić innego Rorschacha, ale dla producenta obsadzenie tak mało znanego aktora w najważniejszej roli w, bądź co bądź, superprodukcji, musiało wiązać się ze sporym dylematem. Oczywiście Haley jest wyrazisty, on w tym filmie nie tylko gra, ale wręcz jest Rorschachem, jednak w dość bogatym dorobku jego dotychczasowych ról brak postaci pierwszego planu. Osobiście myślę, że teraz kariera tego aktora nabierze nowego rozpędu. Już w tym miesiącu zdaje się potwierdzono, że wcieli się w postać Freddy'ego Kruegera w zrestartowanym cyklu.
Reżyser postanowił chyba w związku z tym rolę Rorschacha odchudzić, zastępując go w niektórych scenach innymi postaciami, jak choćby w przypadku ostrzeżenia Ozymandiasa, gdzie Kovacsa zastąpili Daniel Dreiberg i Laurie Jupiter (film nie porusza wątku jej prawdziwego nazwiska). Być może wynika to też po części z nieuchronnego wycinania pobocznych wątków i chęci pogłębienia nieco niektórych postaci drugoplanowych, jednak akurat sylwetka Rorschacha jest w komiksie na tyle kluczowa i niejednoznaczna, że warto poświecić jej nieco więcej czasu filmowego. Przykładowo wątek z wypracowaniem młodego Kovacsa, który popiera zrzucenie bomby atomowej na Japonię, co miało uratować miliony ludzi, został w filmie pominięty, a jest to przecież niemal dokładnie to, na co Rorschach nie mógł się zgodzić w scenie finałowej, nawet za cenę własnego życia. Ta konfrontacja poglądów doskonale obrazuje pustkę i samozagładę bohatera, który za ścianą szlachetnych haseł kryje człowieka złamanego, o przekręconych ideałach, który zatoczył koło i na końcu swojej drogi odkrył że prowadziła ona donikąd. A przecież to właśnie on jest w komiksie jedynym prawdziwym obrońcą człowieczeństwa, może nawet we filmie jeszcze bardziej, gdzie spłycono zupełnie motywację Ozymandiasa, potrzebując zapewne bardzo wyrazistego czarnego charakteru. Odnoszę wrażenie, że w komiksie ta postać jest nieco bardziej skomplikowana.
Samo imię Ozymandias jest już pewnym tropem i w kulturze anglojęzycznej kojarzy się bardzo jednoznacznie z wierszem Shelleya o tym tytule. Bohater wiersza - Ramzes 2 (pamiętamy scenę wpisywania hasła dodaną przez Snydera w filmie), król królów, wygłasza pamiętne słowa: "Look on my works, ye Mighty, and despair!" . Wiersz kończy się słowami:
"Nothing beside remains: round the decay
Of that colossal wreck, boundless and bare,
The lone and level sands stretch far away"
tak obrazowymi, że pozwoliłem sobie kiedyś zakończyć nimi swój stary tekst o komiksie Tardiego "To była wojna okopów".
Na koniec garść luźnych uwag - wiele dobrego napisano o oprawie muzycznej filmu i nie będę z tą tezą polemizował. Przypomina mi się jednak zasada inżyniera Mamonia, że najbardziej podobają nam się te piosenki, które już znamy. Co do reszty obsady (o Rorschachu już pisałem) - to jestem bardzo z ekipy zadowolony i w takiej wizji, jaka miał reżyser sprawili się doskonale. Efekty specjalne, które poddane zostały dość miażdżącej krytyce moim zdaniem są nie tyle nieefektowne, co zbędne, ale o ich jakości mam nie najgorsze zdanie, co prawdopodobnie bierze się z faktu, że się na tym nie znam. Czas filmu - zabójczy dla profana, dla mnie był w pełni satysfakcjonujący i z rozkoszą obejrzę wersję rozszerzoną. Przy wszystkich zastrzeżeniach - to jest dobry film, po prostu gra w innej lidze niż komiksowy pierwowzór.
A producenci swoje narzekania na słaby turnover niech kierują do Hanka Paulsona, może zwróci im zainwestowane kwoty. Na mnie ich groźby o końcu wykorzystywania materiałów komiksowych w filmach o kategorii R nie robią wrażenia. Adaptacje komiksowe nie pojawiły się w masowym obiegu dzięki ich dobrej woli, tylko niespodziewanym zyskom "Spider-Mana". I tak jak "d... jest od sr...", tak producenci masowi są od inwestowania w filmy komercyjne. Nie takie, to inne, a wszystkie w sumie podobne. Nie będzie sequela "Strażników"? Trudno. Pójdę na nowy film Aronofskiego. A skoro mówimy o przepłaconych kosmicznych superprodukcjach - nareszcie "Na Srebrnym Globie" Żuławskiego jest dostępne na DVD!
Arek Królak
|
|