NAJEMNIK-Z-GĘBĄ, CZYLI SCENY Z ŻYCIA ANTYBOHATERA
Jest rok 1991. Na łamach dziewięćdziesiątego ósmego zeszytu „New Mutants” po raz pierwszy pojawia się Wade Wilson, znany szerszej publiczności jako Deadpool. Absolutnie nic nie zapowiadało, że oto z otchłani własnego szaleństwa wyłoniła się nowa gwiazda wydawnictwa Marvel. Najemnik-z-Gębą z całą swoją samoświadomością zaczął podbijać komiksowe uniwersum, celując w bycie popkulturowym fenomenem.
Deadpool rozpoczął swój komiksowy żywot jako wewnętrzny żart Roba Liefelda i Fabiana Niciezy, którzy stworzyli go na podobieństwo innego komiksowego najemnika z konkurencyjnego DC Comics – Deathstroke’a. Sparafrazowali nawet jego imię. Mówiąc wprost – nie było mu pisane zostać postacią znaczącą w komiksowym uniwersum. Miał być po prostu kolejnym dalszoplanowym najemnikiem, którym można by zapełniać braki w szeregach przypadkowych złoczyńców. Tym bardziej, że w tym czasie „New Mutants” zmieniało się w „X-Force”, które miało prezentować grupę młodych mutantów nie jako uczniów, a drużynę do zadań specjalnych. Szkoleni przez prawdziwego człowieka czynu – Cable’a, mieli stać się bardziej gwałtowni i agresywni niż oryginalni X-Meni. Nic dziwnego, że pojawiło się zapotrzebowanie na nowych, bardziej bezwzględnych antagonistów. Czas był po prostu idealny. Balansująca na granicy szaleństwa i chaosu postać gadatliwego najemnika szybko zdobyła dużą sympatię, zapewniając sobie silną pozycję w fanowskich rankingach popularności. Już w 1993 roku doczekał się swojej pierwszej miniserii „The Circle Chase”. Rok później pojawiła się następna – „Sins of the Past”. W końcu w 1997 roku Deadpool otrzymał swój własny ongoing pisany przez Joe Kelly’ego i rysowany przez nowego w branży Eda McGuinnessa. Nawet autorzy nie wierzyli w sukces serii, której wróżono bardzo krótki żywot i pozwalali sobie na wszystko, co było zakazane w innych tytułach. Historie zgrabnie parodiowały mainstreamowe komiksy amerykańskie, lawirując pomiędzy slapstickową komedią a licznymi popkulturowymi odwołaniami. Przedstawienie nieortodoksyjnego antybohatera, pogrążonego całkowicie w swoim szaleństwie, okazało się przepisem na sukces. Seria doczekała się sześćdziesięciu dziewięciu zeszytów. Sam run Joe Kelly’ego trwał przez trzydzieści trzy numery i do tej pory jest uważany przez fanów oraz krytyków za najważniejszy dla ukształtowania całej postaci Deadpoola.
Kim w takim razie jest tak naprawdę Deadpool – Merc With a Mouth?! W końcu nie da się ukryć, że poza fandomem jest to postać prawie w ogóle nieznana. Dlatego już na początku warto zaznaczyć, że Deadpool jest kimś więcej niż parodią amerykańskiego superbohatera czy też przykładem autotematyczności w mainstreamowym komiksie. Chociaż, by dotrzeć do sedna postaci, trzeba przedrzeć się przez mnogość pozorów i metanarracji. W tym właśnie momencie musimy cofnąć się do narodzin, wbrew pozorom nie Wade’a Wilsona, a Deadpoola.
Deadpool narodził się w laboratoriach Departamentu K, kanadyjskiej tajnej organizacji rządowej stojącej za projektem Weapon X. Może to trochę dziwić niezorientowanego czytelnika, że kraj kojarzony głównie z bezkresnymi, zaśnieżonymi przestrzeniami, policjantami na koniach i ludzką uprzejmością, może być miejscem, gdzie przeprowadzano niehumanitarne eksperymenty na ludziach mające na celu stworzenie perfekcyjnej maszyny do zabijania. Początkowo Wade Wilson – obywatel Kanady – zgłosił się tam dobrowolnie, skuszony obietnicą wyleczenia raka, z którym konwencjonalna medycyna nie mogła nic zrobić. Szybko przekonał się, że był to błąd. Od niekończących się bolesnych eksperymentów nie było ucieczki. Wade stał się więźniem i kolejnym numerem w laboratoryjnym rejestrze. Całkowity przypadek sprawił, że akurat w jego przypadku kuracja poskutkowała. Za sprawą czynnika regenerującego, pochodzącego od Wolverine’a (mutanta, nad którym prowadzono badania wcześniej), Wade pozbył się raka, stając się praktycznie nieśmiertelnym. Cena, jaką przyszło mu zapłacić, była jednak niewspółmiernie wysoka. Nieodwracalnie, przerażająco oszpecony, stał się doskonale wyszkoloną, śmiercionośną, a przede wszystkim szaloną maszyną do zabijania. Scenariusz wprost idealny, by mógł się narodzić mroczny mściciel – bohater twardy, pełen gwałtowności, poszukujący sprawiedliwości. Jednakże Deadpool postanowił wybrać drogę kompletnie nieprzystosowanego szaleńca, który nie ma absolutnie żadnego celu w życiu. Wade po prostu żyje w wiecznym „teraz”, bez przyszłych planów, bez przeszłości i tożsamości. Nie wiemy, kim tak naprawdę był przed założeniem czerwono-czarnej maski. Synem wojskowego? Półsierotą z patologicznej rodziny? Ostatecznie, nie wiemy nawet, czy rzeczywiście jest Wadem Wilsonem. I znowu, całkowicie nieortodoksyjnie, Deadpool nie stara się rozwikłać zagadki swojego życia. Przyjmuje każdą anomalię z przeszłości za kolejny niepasujący puzzel do układanki jego szalonego umysłu.
Totalnie ambiwalentny moralnie, chorobliwie nadpobudliwy i gadatliwy, nie jest w stanie porozumieć się z innymi superbohaterami. Nawet złoczyńcy nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Jednakże Deadpool ze swoją beztroską upartością ciągle stara się zdobyć akceptację u innych, co jakiś czas próbując zostać prawdziwym bohaterem. Niestety, nie robi tego z wyższych, szczerych pobudek, a dla poklasku i podziwu innych. Z tego samego powodu stara się pozyskać przyjaciół, co właściwie z biegiem czasu mu się udaje. Nie są to jednak relacje oczywiste. Najbardziej znaczącą postacią, z którą został sparowany Wade, jest bez wątpienia Cable. Podróżujący z przyszłości samotny żołnierz, próbujący uczynić świat bezpieczniejszym, okazał się być zaskakująco udaną przeciwwagą dla szalonego najemnika. Początkowo zacięci wrogowie, później zmuszeni do wypracowania relacji ocierającej się o dość szorstki rodzaj przyjaźni, szybko stali się sobie bardzo bliscy. Są wręcz idealnym przedstawieniem ostatecznego ładu i niekontrolowanego chaosu. Praworządny Nathan Summers, mający mesjanistyczne i dyktatorskie zapędy, oraz Wade Wilson, niegodny zaufania abnegat spędzający bezproduktywnie dnie na oglądaniu mydlanych oper, na stałe wpisali się w historię komiksu, występując we wspólnym tytule „Cable & Deadpool”, pisanym przez Niciezę. Właśnie to wydawnictwo ostatecznie ugruntowało pozycję Deadpoola jako pełnoprawnego bohatera uniwersum Marvela. Ponadto, obok runu Kelly’ego, jest to najlepszy ongoing tej postaci. W pamięci czytelników zapisał się jednak nie tylko dzięki sprawnie poprowadzonej fabule oraz dużej dawce humoru. Szczególnym dla tytułu okazały się zwykle raczej pomijane strony: pierwsza strona streszczająca fabułę oraz listy do redakcji. W obu rubrykach Deadpool otwarcie łamał zasadę czwartej ściany, zmuszając do tego również inne postacie. Jednak na szczególną uwagę zasługuje bez wątpienia Dear Deadpool, w której Wade sam odpowiadał na listy fanów, wprost komentując poczynania twórców i nie oszczędzając nikogo. Wydaje się, że właśnie ten autotematyzm i łamanie komiksowej zasady decorum jest tym, co najbardziej urzeka czytelników w historiach o gadatliwym najemniku. Deadpool wprost demaskuje fikcyjność świata przedstawionego, informując pozostałych bohaterów o tym, że są jedynie częścią komiksowej opowieści, chociaż oczywiście spotyka się z całkowitym niezrozumieniem. Wade posuwa się nawet dalej i zniechęcony swoim życiem, zabija twórcę, by przerwać swoją mocno przypadkową egzystencje. W prawdzie nic to nie zmieniło, ale przynajmniej próbował. Całkowicie wyrwany z ram mainstreamowego komiksu, wpływa również na narrację poprzez wewnętrzne… dialogi. Deadpool obecnie wyraża się poprzez trzy poziomy narracji, z których każda jest częścią jego osoby. Z jednej strony mamy słyszalne dla innych bohaterów wypowiedzi, zapisane w już klasycznych żółtych dymkach. Z drugiej również żółte ramki, które doczekały się młodszego, białego rodzeństwa. Jakby narracyjnych komplikacji było jeszcze mało, ostatnio prześladuje Wade’a tak zwana poolowizja, czyli szczególny sposób widzenia, idealnie wprost korespondujący z jego szaleństwem. Deadpool inkorporuje całą przestrzeń narracji według swoich upodobań. Zmusza wszystkich, nawet tych bardzo poważnych bohaterów, do uczestnictwa w grze, jaką prowadzi. Jest to właściwie jego znak markowy, który przenika również do innych mediów.
W ostatnich latach nastąpił niesamowity „boom” popularności gadatliwego najemnika. Zdarzały się miesiące, w których wychodziło kilka tytułów właśnie z nim w roli głównej. Zaczął pojawiać się nawet jako regularny członek grupy Uncanny X-Force. Niestety, za ilością nie poszła jakość. I chociaż główny ongoing pisany przez Daniela Way’a nie jest najgorszy, to jednak zostaliśmy zasypani mnogością wyjątkowo słabych historii, w jeszcze słabszych tytułach, w których bezmyślna przemoc straciła polot, a jedynym żartem są gigantyczne biusty przypadkowo pojawiających się roznegliżowanych bohaterek. Przy takiej teraźniejszości ciężko pamiętać o cudownie postmodernistycznym potencjale, którym Deadpool wręcz emanuje. Można tu przywołać chociażby historię Joe Kelly’ego z „Deadpool” #11, w której Wade cofa się w czasie do Srebrnej Ery komiksu amerykańskiego i jest zmuszony do wcielenia się w postać Petera Parkera/Spider-Mana. Niewinna przeszłość spotyka mniej chwalebną wersję przyszłości, co owocuje przezabawnymi sytuacjami. Cały numer wizualnie i narracyjnie nawiązuje do klasycznych prac Stana Lee i Steve’a Ditko. Warto również zwrócić uwagę na takie miniserie jak „Deadpool MAX” Davida Laphama i Kyle’a Bakera, „Deadpool Pulp” Mike’a Bensona, Adama Glassa oraz Laurence’a Campbella czy „Deadpool: Wade Wilson’s War” Duane’a Swierczynskiego i Jasona Pearsona. Chociaż wszystkie te historie nie są kanoniczne względem głównego uniwersum Marvela, to jednak starają się zinterpretować Deadpoola ciekawiej i dojrzalej, niż robią to inne tytuły. Pokazują prawdziwy potencjał, który ta postać ze sobą niesie. Być może spowodowane jest to jednak tym, że są to wydawnictwa skierowana do dojrzałego czytelnika.
Deadpool tak naprawdę jest czymś więcej niż jedynie prostą, niepogłębioną parodią, zwykłym pastiszem. Deadpool to, z braku lepszego określenia, superbohater ciągle noszący maskę. I musimy zajrzeć głęboko pod nią, by zobaczyć, że to postać tylko pozornie naiwna. Pomimo tego, że błaznowanie Wade’a może być na początku mylące, to nie należy zapominać, że wszystko, co go spotkało, ma drugie, bardziej bolesne i refleksyjne dno. Jest coś poruszająco smutnego w bohaterze romantycznie zakochanym w Śmierci, jednocześnie niemogącym umrzeć. Jego cierpienie, brak akceptacji i niemożność zawiązania prawdziwych relacji, jest kotwicą niepozwalającą odpłynąć na mielizny jedynie slapstickowej komedii okraszonej sporą porcją golizny i przemocy.
Justyna Janik