W Łodzi zakończyła się właśnie największa impreza dla fanów komiksu w Polsce, czyli 29. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier. Poniżej moje wrażenia z kolejnej edycji. Trochę bardziej subiektywne niż zazwyczaj.

Mój tegoroczny wyjazd na MFKiG zaczął się od sprintu do pociągu, bo okazało się, że ten odjeżdża ze stacji po drugiej stronie miasta. Zdążyłem, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy wobec tego miałem w nim pić wódkę z komunistami, żeby spotkać dawną znajomą graną przez Bogusławę Pawelec i razem potem walczyć z systemem. W drodze na dworzec, w tramwaju, widziałem niby ziomeczków z Razem, więc to może z nimi miałem się napić? Wiem, że Razem to nie komuniści, więc drodzy partyjni, nie strzępcie klawiatur. Niestety żadnych starych komuchów w pociągu nie znalazłem, więc nie wiem, w jakiej linii czasowej się znalazłem. Paski z mojego plecaka zwisały nad głową niczym oślizgłe macki zergowych Overlordów, a podróż spędziłem na czytaniu książki Stephena Kinga pt. To, bo naturalnym odruchem jadącego na festiwal, skąd przywozi się tony komiksów, jest wzięcie z domu możliwie najcięższej książki. Większość współpasażerów była młodymi ludźmi zaczytanymi w komiksach lub oglądającymi anime na telefonie. Co ciekawe, żadna z wymienionych osób nie wysiadła w Łodzi. Jeszcze jest dla nich ratunek.

Po zostawieniu plecaka w hostelu potoczyłem się późnopopołudniowym piątkowym korkiem na Atlas Arenę. Pierwszy dzień każdego festiwalu jest raczej spokojny i teraz nie było inaczej. Zrobiłem rundkę po stadionie. Zbiłem piątkę ze znajomymi i nieznajomymi. Zakupiłem najpotrzebniejsze komiksy z uprzednio przygotowanej listy. Z kilku zrezygnowałem, kilka odłożyłem na później. Zrobiłem jeszcze dwa, trzy okrążenia i powoli zaczęto zamykać, więc wypróbowałem festiwalowe piwo (dobre!) w ogródku z foodtruckami, gdzie było w sumie pięć leżaków do siedzenia i dwie ławki przy stole. W piątek po południu, przy znikomej frekwencji to nie było wielkim problemem. W pozostałe dni na stojąco często brakowało rąk do ogarnięcia frytek, dzirytu służącego do ich jedzenia, piwa i jakiegoś komiksu czytanego przy posiłku.

Mimo sporej oferty gastronomicznej udałem się do centrum Łodzi w poszukiwaniu jakiegoś konkretniejszego pożywienia. Po przejściu przez jakieś fajne hipsterskie i jakże oryginalne postprzemysłowo-kontenerowe knajpeczki, których wcale nie ma w każdej innej lokalizacji aspirującej do miana modnej, udało mi się znaleźć na uboczu centrum całkiem niezłą pizzę ze świetnym sosem pomidorowym. Minusem były papierowe talerze i plastikowe sztućce, ale przecież nie je się zastawy. Pierwszego dnia przy stoliku obok siedziały cztery starsze panie dyskutujące o obecnej sytuacji politycznej w Polsce. Skrajnie anty-PiS. W końcu akcja toczy się w czerwonej Łodzi. Nie będę cytował, ale nie przebierały w słowach. Drugiego dnia w tym samym miejscu usiadły trzy pokolenia kobiet z jednej rodziny, które po kurtuazyjnym początku zaczęły sobie wyrzucać różne drobiazgi, zaszłości. Wkrótce dały też znać o sobie wszelkie animozje oraz różnice światopoglądowe i pokoleniowe.

Wieczorem udałem się spacerem na galę nagród popkulturowych Misie. Po drodze zostałem zaczepiony przez gromadkę osiłków w takich samych jeansach i koszulkach koloru czarnego lub polo w paski opinających ich pokaźne muskuły. Okazało się, że opijają urodziny/wieczór kawalerski jednego z nich i zaproponowali dołączenie do celebracji. Sekundę później miałem małpkę Białej Żubrówki w jednej ręce, sok pomidorowy (którym odbijało mi się cały wieczór, dziwne zwyczaje przepitkowe mają w tej Łodzi) w drugiej i od razu byliśmy najlepszymi kumplami. Gdy w rozmowie wyszło, że jestem nietutejszy i że przyjechałem na Festiwal Komiksu, z niekłamaną fascynacją i podziwem w głosie solenizant zapytał: „Wow, rysujesz komiksy?”. Było mi bardzo przykro, gdy musiałem odpowiedzieć, że tylko czytam. Podobał mi się jednak entuzjazm takiego zwykłego ziomeczka w stosunku do, jak mniemał, twórcy komiksów. Zanim oczywiście go nie zgasiłem odpowiedzią.

Na gali wszystkie nagrody zgarnął chyba Paweł Pawlikowski i Zimna wojna (no, prawie wszystkie). Jedynym komiksowym laureatem był bohater komiksu Pan Żarówka (wyd. Kultura Gniewu). W trakcie przerwy dosiadł się do mnie najbardziej nawalony człowiek w okolicy poszukujący słuchacza dla swojego monologu o komiksach i środowisku komiksowym. Nie wiem, jak to się dzieje, że zawsze ściągam takie lub omówione akapit wcześniej sytuacje i indywidua. Pewnie przez to, że chadzam często sam, więc wyglądam jak łatwa ofiara, wątła łania, która oddzieliła się od stada, albo po prostu w oczach mam coś, co wzbudza zaufanie. Komedia „Juliusz” okazała się nie odbiegać poziomem od innych współczesnych polskich komedii. Tylko od was zależy, jak rozumieć to stwierdzenie.

W sobotni poranek obudził mnie deszcz. Akurat gdy ten jeden raz zaufałem prognozie pogody i nie wziąłem kurtki, która zawsze mi ciąży w trakcie takich eskapad. Dzień zaczął się pracowicie od spotkania z wyd. Egmont (relacja). Zbiłem piątkę z Peterem Milliganem i dałem mu do podpisu jeden zeszyt z antycznej antologii, którą popełnił z Brendanem McCarthym i Brettem Ewinsem. Był bardzo zdziwiony, że ktoś to jeszcze pamięta. Od siebie polecam kupno zbiorku komiksów duetu Milligan/McCarthy wydanego przez Dark Horse. Świetne rzeczy. A Peter Milligan to bardzo sympatyczny gość.

Festiwalowa kawa też okazała się być bardzo dobra, więc z pełnym kubkiem ruszyłem na kolejne spotkania. Głównie mangowe, ukryte w salce gdzieś głęboko w trzewiach Areny. Po temperaturze w niej panującej wnioskuję, że była bardzo blisko jądra Ziemi. Tłumacze JPFu opowiadali o swojej pracy. Głównie o dziwnych wyzwaniach związanych z tłumaczeniem napisów w tle, których czytelnik najczęściej nie zauważa. Często zawierają jakieś żarty, dziwne odniesienia do japońskiej kultury (również pop-) i najczęściej nie da się ich odczytać bez mikroskopu elektronowego. Wydawcy opowiadali o swoich mangach, planach i marzeniach wydawniczych oraz tradycyjnie o trudnościach w międzykulturowych kontaktach ze stroną japońską. Padła jedna konkretna zapowiedź. Hanami zapowiedziało alpinistyczną mangę Jiro Taniguchiego pt. K.

Interludium. Ludzie, wyłączajcie dzwonki w telefonach na spotkaniach! Proszę! Prawie na każdym było słychać jakieś pimpa-rimpa, bo ktoś nie ogarnia, że pierwszą zasadą Fight Clubu jest wyłączenie dźwięku przed jakimkolwiek publicznym wydarzeniem, którego jesteśmy uczestnikami. Ten, kto dzwoni, może poczekać kilka minut. Nie umrze. Koniec interludium.

Wydaje mi się, że fajne byłoby, gdyby zrobić podobne spotkanie z innymi komiksowymi wydawcami. Egmont ma swoje, mangowcy mają swoje, a resztę trzeba indywidualnie wypytywać na stoiskach, przerywając za każdym razem, gdy ktoś chce coś kupić. Z tego, co pamiętam, kiedyś było takie spotkanie na Komiksowej Warszawie i nie licząc podśmiechujek z pewnej, obecnie już upadłej, inicjatywy, wyszło całkiem nieźle. Pomyślcie nad tym, drodzy wydawcy.

Kasia Niemczyk opowiedziała o swoim nowym projekcie dla Image, nad którym pracuje z ekipą od Mockingbird, którą to serię rysowała dla Marvel Comics. Wspominała też o innych, mniejszych projektach i o trudach pracy nad miesięcznikiem. Obecnie raczej koncentruje się na komiksie i nie robi innych rzeczy. Podobało mi się prowadzenie spotkania. Płynne, niemal jak naturalna rozmowa, bez jąkania i nadmiaru ego prowadzącego.

Scenarzyści Brian Azzarello, Peter Milligan i redaktor Greg Lockhard czuli się bardzo swobodnie w trakcie spotkania o 25-leciu linii Vertigo. Tutaj prowadzącego zgubiła trochę jego interpretacja linii Vertigo oraz przekonanie o antagonistycznych relacjach na linii twórcy-redakcja. Na tyle często wracał do nich, że Azzarello musiał utemperować jego zapędy i wytłumaczyć, że tkwi w błędzie. Prelegenci doszli ostatecznie do wniosku, że Vertigo nie ma jednej ustalonej tożsamości, traktowało czytelników i twórców poważnie oraz miało inne podejście do opowieści. Dzięki temu zgromadziło pod swoim parasolem co bardziej intrygujące komiksy, które zmieniły stan tego medium w USA. Obecnie pojawia się wiele podobnych linii prowadzonych przez dawne redaktorki Vertigo (Karen Berger – Berger Books w Dark Horse, Shelly Bond – Black Crown Comics w IDW), które po odejściu z DC zabrały swoją wrażliwość i kontynuują wydawanie komiksów w podobnych klimatach.

Na wieczorną galę wręczenia nagród nie dotarłem. Festiwal opublikował listę zwycięzców na swoim fanpage’u (link). Konkurencja w kategorii album roku była wyjątkowo sroga, więc tym bardziej warto pogratulować Agnieszce Świętek, która wygrała albumem Obiecanki.

Niedzielę poświęciłem głównie na spotkania z polskimi twórcami. Daniel Gizicki i Grzegorz Pawlak z Wydawnictwa Celuloza opowiadali o swoich ostatnich projektach (flipbooki – Graniczna/Winda, Postapo oraz zeszyt Centrum Wszechświata), o blaskach i cieniach samodzielnego wydawania. Łukasz Kowalczuk drążył też tematy finansowe, głównie odpowiedniego wynagrodzenia twórców. Doprowadziło to do smutnych konstatacji na temat rynku księgarskiego oraz sytuacji tzw. kreatywnych zawodów. Nihil novi.

Spotkanie z autorami serii Wydział VII (pierwszy zeszyt jest zatytułowany Operacja Totenkopf) było pełne energii i wigoru. Widać było ogromną pracę, jaką wykonali, żeby dobrze oddać realia polskich lat sześćdziesiątych. Komiks opowiada o siódmym wydziale SB, który zajmuje się sprawami religijno-paranormalnymi. Twórcy planują zainteresować serią czytelników komiksów typu Komisarz Żbik, którzy zazwyczaj nie czytają współczesnych polskich komiksów. Żeby wyrabiać się w terminach, pracuje nad nim kilku rysowników. Do kolejnego MFKiG powinni zamknąć pierwszy sezon. Zapowiada się naprawdę fajny projekt i mam nadzieję, że wszystko się uda.

Po spotkaniu miałem chwilkę na kolejną rundę po koronie areny i ostatnie zakupy. Zawsze na festiwalach wychodzę z założenia, że jeśli nie jestem pewien jakiegoś zakupu, to czekam do niedzieli po południu i jeśli komiks dalej jest dostępny, to znaczy, że było mi dane go kupić. Wszechświat podejmuje decyzje za mnie. Ale tego chuja, który wykupił mi na zeszłorocznym OFFie winyl Vangelisa ze ścieżką dźwiękową do Blade Runnera, kiedyś znajdę i dojadę.

Potem wpadłem na chwilę na spotkanie z Peterem Milliganem, którego komiks możecie przeczytać w najnowszym Ziniolu. Było trochę o nim i inspiracji Jamesem Joycem. Już wkrótce komiks o pojedynku srebrnej maski pośmiertnej autora z New Avengers. Autor oczywiście mówiąc to, żartował, ale chętnie bym coś takiego przeczytał. Nie żartował, zapowiadając kolejny komiks z serii X-Statix. To jedna z podgrup mutantów, która skoncentrowana była na sławie, pieniądzach i kontraktach, a nie na ratowaniu świata. Ten wątek poruszały też późniejsze dekonstrukcje mitu superbohatera, ale wówczas było to novum na rynku amerykańskim.

Na chwilę wpadłem też posłuchać Łukasza Kowalczuka, który opowiadał o kolejnych mniej lub bardziej szlamowych projektach (tutaj informacje o wszystkich, prosto od autora). Cały czas w sieci dostępny jest The Underhogs z rysunkami Henryka Glazy. Zostanie zebrany w albumie po zakończeniu. Poza tym z Łukaszem Mazurem pracuje nad Fantomah – prequelem Vreckless Vrestlers. Najciekawszą zapowiedzią jest magazyn Łukasz Kowalczuk przedstawia SZLAM, który ma zawierać różne krótsze formy, opowiadania, gościnne występy. Łukasz zapowiedział, że w kolejnych numerach magazynu znajdą się Conspiracy Dog (scen. Kek-W), Innsmouth Cop i Wrestlers & Wizards. Moje opisy nie oddadzą dobrze ich pokręconej zawartości, ale jeśli lubicie dotychczasowe komiksy autora, to będzie więcej i lepiej. Jeśli nie znacie, a lubicie kino klasy B, wrestling, dziwne figurki oraz reptilian, to też Wam się spodoba. Pamiętam też, że było mówione coś o morderczym tosterze.

Pamiętam niezbyt dokładnie, bo musiałem lecieć na pociąg, który też nie mógł odjechać kulturalnie z Kaliskiej, tylko musiał startować gdzieś z drugiego końca miasta. Po drodze widziałem reptiliański mural. Niestety nie zdążyłem odcyfrować znaków w tajemnym alfabecie tej plugawej rasy, które go otaczały. Może nawet lepiej, bo badacze gadzich infiltratorów kończą niespełna rozumu, a moje zdrowie psychiczne już i tak jest mocno nadwyrężone.

Tym razem dotarłem 5 minut przed odjazdem i nie musiałem biegać po torach. Co z ciężkim plecakiem pełnym komiksów i przy wysokich peronach mogło sprawić, że tę relację musiałby napisać ktoś mniej rozrywany. W pociągu relacji Gdynia Główna-Kraków Główny w Warsie pracowała tylko jedna pani, która gdy nadeszła moja kolej, zaczęła ostentacyjnie sprzątać całe zaplecze, nie zwracając uwagi na rosnącą irytację współkolejkowiczów. Ja się nie denerwowałem zbytnio, bo to przecież nic nie zmieni. Wars pewnie mało płaci, nie miał drugiego pracownika na ten skład i pani od 5 godzin musi sama robić za dwóch. To samo było w drodze do Łodzi, ale wtedy obłożenie było mniejsze (a piwo takie zimne). Stwierdziłem, że nie będę wspierał takich pracodawców, obejdzie się bez piwa, i wróciłem na miejsce, tratując wózek z dzieckiem, dla którego najlepszym miejscem jest przejście pomiędzy siedzeniami w zapchanym pociągu. Po powrocie udało się ukryć większość nabytych komiksów na półkach, zanim reszta domowników wróciła z weekendu. Większość, bo osiągnąłem kres możliwości w półkowym Tetrisie i zaczynam budować z pozostałych stosy i ołtarzyki w różnych miejscach domu. Chyba czas na przeprowadzkę.

Czyli festiwal jak co roku. Z tymi samymi atrakcjami, z drobnymi niedogodnościami i okazjonalnymi, dziwnymi przygodami oraz fajnymi spotkaniami. Rok wcześniej było jedynie dużo więcej interesujących mnie gości. W tym z kolei było dużo ciekawych polskich premier. Jechałem trochę bez przekonania, a było jak zawsze.

To, obok Komiksowej Warszawy i Krakowskiego Festiwalu Komiksu, moja trzecia tego typu impreza w tym roku. Wydaje mi się, że obecna formuła polskich festiwali komiksowych trochę się wypaliła. Są spotkania, są prelekcje, giełda, piwo, wystawy, pogaduszki ze znajomymi. Nawet był bankomat, zapiekanki nie były niedopieczone (jak w Warszawie) i wróciło Multiversum, co na pewno ucieszyło wielu zakupoholików. Mam jednak nieodparte wrażenie, że wszystko już widziałem i słyszałem. Zmieniają się twarze, ale anegdotki, żarciki, pytania, problemy i tematy rozmów są podobne.

Najgorsze jest, że nie wiem, czy to mój problem, czy imprez komiksowych. Jeśli to problem imprez, prelegentów, gości i samego medium, to coś powinno się zmienić. Szczerze mówiąc, nie wiem, w jakim kierunku powinny pójść takie zmiany. Na pewno nie postuluję zrobienia z nich ogólnopopkulturowych „comiconów”, bo mnie nie bawi płacenie za podpis podupadłych gwiazdeczek. Może to moja wina, że chodzę na zbliżone punkty programu, zamiast od czasu do czasu usiąść na tafli Areny i fragować noobów w Quake’a dla odprężenia, ale chyba nie po to przyjeżdżam na takie wydarzenia. Jeśli to mój problem, bo już jestem stary, widziałem wszystko, jestem zmęczony nadmiarem zajęć w tym roku, to znak, że muszę sobie zrobić po prostu przerwę. Rzucić wszystko, jechać pomedytować na Saharę albo w poszukiwaniu yeti w Himalaje. A za rok i tak pewnie znowu spotkamy się w Łodzi.

Konrad Dębowski