Coś trzeba po sobie w życiu pozostawić
wywiad z Tadeuszem Raczkiewiczem
Zacznijmy tradycyjnie: jak to się stało, że postanowił Pan tworzyć komiksy?
Zasadnicze pytanie, które zadają mi wszędzie. Ja zawsze odpowiadam to samo – bo co kiedyś było? Nic, nie było Internetu, nie było telefonów, nie było telewizji, a i radio mało kto posiadał.
Więc czytał Pan w dzieciństwie komiksy?
Zgadza się, pierwszy komiks zobaczyłem w „Przekroju” pod koniec lat 50. To była opowieść o Yeti, Mieczysław Kościelniak ją chyba rysował, no i „Profesor Filutek” oczywiście. Zainteresowało mnie to, tym bardziej że sam potrafiłem rysować. Wydało mi się to ciekawsze niż książki, chociaż nie powiem, powieści też lubiłem czytać, już jako mały chłopak przeczytałem „Dzieci kapitana Granta”, „Dwa lata wakacji” i „Tajemniczą wyspę” Verne’a. Ale to komiks pociągnął mnie najbardziej, tak jak teraz młodzież ciągnie do gier komputerowych.
Jak nawiązał Pan współpracę ze „Światem Młodych”?
Po raz pierwszy napisałem do gazety w 1967 roku, mając 17 lat. Wysłałem im komiks „Flip i Flap kontra Frankenstein”, ale mi go nie przyjęli, bo wywiedzieli się skądś, że wyłączne prawa do postaci Flipa i Flapa miał Larry Harmon. Zaproponowali mi jednak w końcu rysowanie komiksu „Kuśmider i Filo” do scenariuszy Jerzego Dąbrowskiego, to była taka zrzyna z „Asteriksa”. Potem się trochę współpraca urwała, ale byłem takim typem, że jak nie mogłem wejść przednimi drzwiami, to wchodziłem tylnymi, a jak nie dało rady, to kominem. Bardzo mi zależało, żeby się zaczepić, żeby zarabiać pieniądze. Byłem młody i agresywny. Narobiłem wtedy trochę tych komiksów, część mi poginęła, część wydrukował potem w antologii Ongrys. W pewnym momencie kontakt ze „Światem Młodych” się urwał, ale ja rysowałem dalej, żeby ćwiczyć rękę i umysł. Gdyby „Świat Młodych” wtedy utrzymywał ze mną kontakt i drukował te wszystkie humorystyczne komiksy, które robiłem, to pewnie nigdy nie poszedłbym w science fiction. Może więc szczęśliwie się stało.
Ale zanim zabrał się Pan za fantastykę, to zrobił Pan adaptacje powieści Verne’a.
Jak wspomniałem, Verne to były moje pierwsze książki w dzieciństwie, bardzo je lubiłem. Interesowały mnie powieści przygodowe, rozgrywające się na jakiś wyspach, rozbitkowie itp. Fajnie się to czytało, a i literackiego języka trochę złapałem.
Można spotkać w Internecie opinie, że zerżnął pan „Tajfuna” z „Funky Kovala”…
Masakra, kto to napisał w ogóle? „Funky Kovala” czytałem wówczas, owszem, nie powiem. Ale sam wymyśliłem postać i scenariusz „Tajfuna” w dwa dni. „Świat Młodych” to zaakceptował, więc zacząłem rysować, nie wiedząc, czy to się przyjmie.
W ogóle to wszystko zaczęło się od mojego spotkania z Grzegorzem Rosińskim w Warszawie. To był 1976 rok, pamiętam dokładnie, bo akurat wydarzenia radomskie były. Grzegorz powiedział mi wtedy, że najlepiej robić komiksy fantastyczne. Wymyślić sobie jakąś tam rakietę czy pistolet laserowy to pikuś, nie musisz się trzymać żadnych realiów, nie musisz dbać o to, aby wszystkie detale się zgadzały, żeby nie dać samurajowi polskiej szabli na przykład (śmiech). Akurat kończyłem wówczas „Dwa lata wakacji” i chciałem zabrać się za komiksową adaptację „Kawalera de Lagardère”. Ale w redakcji Jurek Dąbrowski powiedział mi: „Po co ty to będziesz robił, przecież nikt nie chce adaptacji książkowych, wymyśl lepiej jakąś swoją postać”. No to przesiedziałem dwa dni i dwie noce bez przerwy, w końcu wpadł mi pomysł na historię, brakowało tylko głównego bohatera. Zastanawiałem się nad różnymi imionami, wtedy była oczywiście moda na imiona amerykańskie. Ja chciałem wymyślić coś naszego, ale jednocześnie uniwersalnego i tak pojawił się Tajfun, czyli wiadomo – huragan. Żeby było pikantnie, dodałem mu jeszcze dwie dziewczyny (śmiech). Zdradzę Panu, że pierwszy odcinek „Zagadki układu C-2” rozpoczynał się sceną, w której Tajfun leżał w łóżku z Maar i Kriss. Ale stwierdziłem, że to nie przejdzie, całą planszę narysowałem jeszcze raz. Zresztą w „Świecie Młodych” od razu mi powiedzieli: „Tadek, żadnej krwi, żadnego seksu, żadnej golizny”. Wiadomo, harcerska gazeta (śmiech). I tak się dziwię, że zgodzili się na dwie dziewczyny i chłopa żyjących razem (śmiech).
No właśnie, „Tajfun” trochę mi nie pasuje do profilu „Świata Młodych”, który był gazetą harcerską i miał bawiąc uczyć. Nie miał Pan nigdy problemów z redakcją, nie cenzurowano Panu komiksów?
Nie, absolutnie. Oczywiście cenzor był w redakcji, ale nigdy nie musiałem niczego poprawiać, wszystko przechodziło bez uwag.
Problemy mam dopiero teraz, z obecnym scenarzystą [Łukasz Chmielewski – przyp. MS], bo czepia się różnych szczegółów, każe w kółko poprawiać. Ale nie poddaję się, przecież to mój bohater. To zresztą dobry scenarzysta, ale nie podoba mi się, że spycha przyjaciółki Tajfuna na dalszy plan. W jego wykonaniu „Tajfun” to głównie zabójca à la „Punisher”, a ja nie bardzo chcę iść w tym kierunku.
Nie wiem, czy się Pan zgodzi, ale dla mnie najlepszym epizodem „Tajfuna” jest „Monstrum”. Pamiętam, kiedy jako dziecko czytałem ten komiks w „Świecie Młodych” z odcinka na odcinek i jakie wrażenie na mnie wtedy zrobił.
Powiem Panu szczerze, skąd ten komiks się wziął. W latach 80. kolega był w Stanach Zjednoczonych, więc poprosiłem go, żeby przywiózł mi trochę amerykańskich komiksów. I „Monstrum” starałem się zrobić trochę na wzór tych komiksów, można to poznać choćby po tekstach narracyjnych opisujących potwora. Ale ja to źle zrobiłem, mnie ten komiks się nie podoba.
Dla mnie najlepszy „Tajfun” to „Zagadka układu C-2”. Bo pierwszy. Ale pan może mieć oczywiście swoje zdanie, zresztą jak się spotykam z czytelnikami, to każdy wskazuje na inną cześć.
Nietypowy w „Monstrum” był fakt, że czytając komiks z odcinka na odcinek, przez długi czas nie było w ogóle wiadomo, że to jest epizod „Tajfuna”, nie było żadnej winiety, on sam też się nie pojawiał.
To moja wina, za bardzo się rozwinąłem z tym początkiem komiksu (śmiech). Ja od razu wiedziałem, że Tajfun się pojawi, ale chciałem tak po amerykańsku zacząć od mocnej akcji.
Tajfun był bardzo popularną serią, czy Pan to jakoś odczuwał?
Nie, absolutnie. Nikt w „Świecie Młodych” nie przekazywał mi takich informacji. Mało tego, teraz na spotkaniach fani opowiadają mi, że wysyłali do mnie listy, ale redakcja niczego mi nie przekazywała. Podejrzewam, że z zazdrości. Gdybym ja wiedział, jak popularny był Tajfun, to zrobiłbym masę tych odcinków, zabiegał o wydania albumowe. A tak to o albumie pomyślałem dopiero w 1989 roku; byłem wtedy w Krajowej Agencji Wydawniczej, ale było już za późno, komuna właśnie padała, wszystko szlag trafiał. Kasa przeszła mi koło nosa, przecież nakłady wtedy wynosiły ze 100 tys. minimum.
A propos kasy, jak tworzenie komiksów dla „Świata Młodych” przekładało się na finanse? Można było żyć z rysowania „Tajfuna”?
Powiem Panu tylko jedno – za honoraria z „Tajfunów” postawiłem sobie dom.
To faktycznie nieźle.
Ówczesna miesięczna pensja wynosiła jakieś 15 tys. zł. Ja za jeden odcinek dostawałem 20 tys. zł! Za jedną planszę! Nie było podatków, nie było żadnych zmartwień, listonosz co tydzień dostarczał pieniądze. W końcu już nie miałem co z tym robić, miałem to wszystko przepić? No to stwierdziłem, że postawię dom.
„Tajfun” z lat 80. prezentował nowoczesny europejski poziom, podejrzewam, że gdyby został opublikowany za granicą, spokojnie by się przyjął. Nie myślał Pan nigdy o tym?
Żadnych propozycji nie miałem, nie czułem też jakiegoś specjalnego ciśnienia na karierę zagraniczną. A szkoda, teraz żałuję.
Ale wie pan, właściwie to moje komiksy ukazały się za granicą. Czesi mnie drukowali w jakiejś gazecie, tyle że nic mi nie zapłacili. Cztery lata temu znowu drukowali „Monstrum”, bodajże w gazecie. Tym razem zapłacili, ale jakieś masakryczne grosze.
Po zamknięciu „Świata Młodych” zniknął Pan właściwie całkowicie na kilkanaście lat.
Doczytałem się, że zaczyna się robić komiksy komputerowo i od razu zrozumiałem, że to nie moja bajka. Te komiksy są ładne, czyste, jak lalka Barbie. Ja tego nie lubię, chyba jestem ostatnim w Polsce, który rysuje i maluje ręcznie (śmiech). Oczywiście są rysownicy, który ręcznie rysują, ale kolory są już komputerowe.
Czyli przestał Pan rysować?
Rysowałem, ale dla siebie, dla przyjemności. Wiedziałem jednak, że nikt tego nie wyda. Chociaż teraz te komiksy zostały właśnie wydane przez Ongrys [„Tajfun: Jądro / Synonim zła” – przyp. MS].
Nie czuł się Pan wtedy trochę zapomniany?
A skąd, przecież ja w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak „Tajfun” był popularny. Byłem przekonany, że przeleciałem przez „Świat Młodych” i zniknąłem, po mnie. Kiedy pojawiłem się w 2005 roku na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu byłem zaskoczony, że ktokolwiek mnie pamięta, że „Tajfun” jest czymś tak ogromnym.
A jak to się stało, że w ogóle trafił Pan na łódzki festiwal?
Bartosz Kurc mnie wynalazł, wygrzebał skądś mój numer telefonu. Byłem zszokowany, gdy zobaczyłem pełną salę, wszystkie krzesła były zajęte. Wtedy dopiero po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z popularności „Tajfuna”. Wówczas też pojawiła się z Mandragory propozycja reedycji serii. Niestety pieniędzy mi nie zapłacili, oszukali mnie, zresztą szkoda gadać.
Dlaczego w tej reedycji komiksy zostały ponownie pokolorowane?
Niestety poginęły mi oryginały plansz, dlatego komputerowo zostały pokolorowane od nowa. Szczerze mówiąc, nie dbałem nigdy o oryginały, chociaż Jurek Dąbrowski ze „Świata Młodych” tyle razy upominał mnie: „trzymaj to, bo kiedyś ci się przyda”. Ale myślałem sobie, po co ja to będę tyle lat trzymał; dałem wnuczkowi trochę, trochę temu, trochę tamtemu.
Jak w takim razie podobają się Panu nowe kolory?
Szczerze? To nie to. Kolory są ładne, ale właśnie za ładne, za idealne. Lalka Barbie. Nie widać żadnych pomyłek. Ale i tak byłem zadowolony, że w ogóle ten album się ukazał.
Jak wygląda Pana warsztat pracy?
Teraz używam głównie Penteli, pędzelków, piórek, cienkopisów. To bardzo wygodne, nic się nie rozlewa, nie to, co kiedyś. Dawniej rysowałem wszystko tuszem marki Perła; bardzo dobry polski tusz, nie powiem, bardzo piękną czerń można było uzyskać.
Jedna plansza w czerni i bieli zajmuje mi jeden, dwa, czasem trzy dni, w zależności od stopnia złożoności. Muszę wszystko rozplanować, podzielić na kadry, jestem praktycznie reżyserem i operatorem jednocześnie. Co z tego, że scenariusz przewiduje w danej scenie przybliżenie, kiedy ja widzę, że to nie pasuje i trzeba to zrobić jakoś inaczej. Ja już na komiksach zęby zjadłem, więc się na tym znam. Czasami scenarzyście nie pasują moje pomysły, widzi to inaczej, trzeba się kłócić. Muszę przyznać, że rzadko ustępuję, uparty jestem (śmiech). Natomiast szybko idzie mi kolorowanie, potrafię w ciągu jednego dnia 5 stron pokolorować.
Aż się boję spytać, ale w Internecie przeczytałem…
Co tam znowu napisali?!
…o „syndromie Raczkiewicza”.
To znaczy?
To polega na tym, że pierwsze plansze komiksu są wycyzelowane, a kolejne już rysowane od niechcenia.
A to prawda akurat jest! To wynikało z nadmiaru pracy i presji czasu. Teraz dostaję scenariusz, rozpracowuję go sobie w całości, rysuję ramki, wpisuję teksty i sobie spokojnie rysuję plansze, niekoniecznie w chronologicznej kolejności.
Kiedyś było inaczej. Była presja, musiałem szybko kończyć plansze, zdążyć na 17.00 na pociąg do Warszawy, żeby je zawieźć do redakcji „Świata Młodych” (na poczcie różne cuda się działy), bo następnego dnia już szły do druku. I tak trzy razy w tygodniu. To tempo musiało po prostu wpływać na jakość.
Czyta Pan obecnie jakieś komiksy?
Nie, nie czytam. Z prostego powodu: nie chcę zżynać, nie chcę podświadomie wykorzystać tego, co przeczytam.
Nad czym Pan teraz pracuje?
Mam scenariusz Grzegorza Janusza, bardzo fajnie wymyślona opowiastka science fiction na dwa-trzy albumy, na razie mam gotowych kilkanaście plansz. Nie wiedziałem, że to taki zdolny scenarzysta.
Czy nie zniechęca Pana obecna sytuacja na rynku komiksowym i symboliczne w porównaniu do czasów PRL stawki?
Nie, ja po prostu lubię rysować komiksy. Po za tym tak myślę, że coś trzeba w życiu po sobie zostawić.
Tadeusz Raczkiewicz – polski twórca komiksów, rysunków satyrycznych i ilustracji. Ur. w 1949 r. w Gubinie, gdzie mieszka do dzisiaj. Zadebiutował w 1976 r. na łamach „Świata Młodych” „Kuśmidrem i Filo”, z czasem stał się jednym z najpopularniejszych i najczęściej publikowanych na łamach gazety autorów komiksów. Największą sławę przyniosły mu cztery serie przygód kosmicznego agenta Tajfuna.
Raczkiewicz pozostał najważniejszym polskim twórcą komiksów czasów PRL, który nie opublikował wówczas żadnego albumu. Dopiero od 2006 r. nakładem Mandragory oraz Ongrysa ukazały się reedycje starszych prac. Twórca nadal pozostaje aktywnym rysownikiem.
Wywiad przeprowadził Michał Siromski.