Kiedy Egmont zapowiedział serię „Marvel Klasyka”, długo zastanawiałem się, jakie tytuły, które się jeszcze u nas nie ukazały, mogłyby pod tym szyldem zaistnieć. W sumie zastanawiam się nad tym dalej, bo poza kontrowersyjnym „Elektra Assassin” i przygodami „Punishera” w wersji MAX, żaden z wydanych do tej pory tomów nie był dziełem przełomowym. Podobnie jest z „Morderczą genezą”, pierwszą przygodą X-Menów napisaną przez Eda Brubakera.
Akcja sześciozeszytowej miniserii rozgrywa się krótko po wydarzeniach przedstawionych w albumie „Ród M”. W ich wyniku na Ziemi pozostało niespełna dwustu mutantów będących pod ścisłą kontrolą rządu. Energia wywołana zniknięciem kilku milionów przedstawicieli homo superior powoduje, że do naszego świata powraca potężny mutant z przeszłości. Istota zdolna nie tylko rzucić na kolana nielicznych pozostałych X-Menów, lecz także znająca najmroczniejsze tajemnice profesora Charlesa Xaviera.
Po dwukrotnym przeczytaniu „Morderczej genezy” wciąż nie mam pojęcia, co sprawiło, że ten tytuł trafił do kolekcji „Marvel Klasyka”, cyklu zapowiadanego jako przedsięwzięcie analogiczne do udanego „DC Deluxe”. Mimo rozmachu, z jakim przedstawiono przygodę X-Menów, dzieło Eda Brubakera i rysownika Trevora Hairsine’a pozostaje sztampową i umiarkowanie porywającą opowieścią o mutantach, choć − z perspektywy komiksowego uniwersum − znaczącą. Ed Brubaker w „Morderczej genezie” wprowadza do świata mutantów kilkoro nowych bohaterów (w ciekawy sposób nawiązując do klasycznego albumu „Giant Size X-Men #1” z 1975 roku) oraz ujawnia kompromitujące fakty z przeszłości Profesora X. Jednak jako samodzielna historia ten album niespecjalnie się broni. Komiks jest przegadany, a większość bohaterów ze starego składu X-Men niespecjalnie ma w nim co robić. Atrakcyjna okładka niesie ze sobą obietnicę, której, niestety, komiks nie spełnia. Jeśli po „Morderczej genezie” spodziewacie się efektowych pojedynków szkieletów-mutantów, to będziecie rozczarowani, bo nic takiego w nim nie znajdziecie.
Najjaśniejszym elementem komiksu są wplecione w fabułę krótkie historie poświęcone przeszłości wybranych mutantów. Nie są specjalnie oryginalne, ale dobrze napisane i trzymające w napięciu (choć pomysł uczynienia z Emmy Frost striptizerki jest absurdalny).
Graficznie „Mordercza geneza” prezentuje solidny marvelowski poziom. Rysunki Trevora Hairsine’a są realistyczne, odpowiednio efekciarskie i na tyle sztampowe, by „nie przeszkadzały” żadnemu miłośnikowi historii superbohaterskich.
Kolekcja „Marvel Klasyka” jak na razie pozostaje w tyle za „DC Deluxe”. Na siedem wydanych do tej pory albumów jedynie dwa zasługują na to, by nazwać je „klasyką”. „Mordercza geneza” nie wnosi do historii komiksu nic nowego. To typowa i sztampowa opowieść superbohaterska, jakich w tym gatunku jest wiele. Szkoda, że zamiast niej wydawca nie zdecydował się na publikację tytułu „Giant Size X-Men #1” z 1975 roku, który z historycznego punktu widzenia ma większą wartość niż dzieło Brubakera i Hairsine’a.